Jak co roku, tak i tym razem wybraliśmy się w Alpy Salzburskie. W tym roku nie mieliśmy co prawda w planach żadnego typowo górskiego celu, ale zamiast tego skupiliśmy się na via ferratach. Plan minimum zakładał przejście dwóch klasyków w okolicy: Postalklamm i Seewand. Za bazę wypadową obraliśmy znany nam już dobrze Camping Martina w miejscowości Golling, skąd mieliśmy do godziny drogi dojazdu w obie wymienione ferraty. Prognozy pogody wskazywały, że może być ciężko urobić cokolwiek więcej ze względu na nadchodzące załamanie pogody, dlatego musieliśmy się mocno sprężyć na początku pobytu, żeby osiągnąć zamierzone cele dopóki pozwalała na to pogoda.
15.08.2022 (poniedziałek) – prolog
Na miejsce przyjechaliśmy w poniedziałek 15. sierpnia, w dniu święta narodowego, które świętem jest również w Austrii. A to oznaczało trudności w znalezieniu lokalu, gdzie mogliśmy zjeść kolację po przyjeździe. Z pomocą przyszedł jednak niezawodny kebab, gdzie otwarte jest nawet wtedy, gdy zamknięte są wszystkie inne lokale 😉
16.08.2022 (wtorek) – Postalklamm Klettersteig & Katrin Klettersteig
Naszym pierwszym celem była ferrata Postalklamm Klettersteig, położona w wąwozie Postal (niem. Postaklamm). Ferrata ta jest wyceniona na C/D, ale posiada również wariant za F – ten wymagający siły i kondycji fragment to wyjście z przewieszonej skały.
Żeby dojechać do wąwozu Postal, konieczne było przejechanie płatnego odcinka drogi, z którego rozpościerały się fantastyczne widoki na okoliczne szczyty, również dominujący nad okolicą masyw Dachsteinu i turnie Donnerkogel. Po dojechaniu na miejsce zostawiliśmy auto na parkingu i ruszyliśmy w dół wąwozu do miejsca, z którego miała startować ferrata. Ścieżka podejściowa (a w zasadzie zejściowa) okazała się dość nieprzyjemna. Głownie ze względu na wilgoć po padającym niemal całą noc deszczu. Zwiastowało to pewne kłopoty na samej ferracie, ale póki co trzeba było do niej dotrzeć.
Po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazała się pierwsza atrakcja na ferracie – mostek linowy, dość chybotliwy, wyceniony na B/C. Po jego przejściu ferrata trawersowała jedną ze ścian wąwozu, doprowadzając do kolejnego linowego mostka o charakterze tybetańskim, który jednak był znacznie bardziej stabilny, a przez to łatwiejszy. Dodatkowo był on wyposażony w zawieszone liny, których można było się złapać oprócz liny stalowej zawieszonej nad głową, do której wpinało się lonżę. Nieco dalej napotkaliśmy na najtrudniejsze miejsce na ferracie – należało tutaj wykonać dość duży „krok” przeskakując z jednej ściany wąwozu na drugą. Dla niższych lub gorzej rozciągniętych było to miejsce dość problematyczne i wymagało dynamicznego kroku (lub nawet skoku).
Następnie po przejściu kilkunastu metrów znów należało przejść na drugą stronę wąwozu. Tym razem należało pokonać łatwy, ale szalenie efektowny mostek linowy prowadzący tuż nad wodospadem. Z tego miejsca można było wybrać dwa warianty. Pierwszy prowadzący nadal wąwozem wyceniony na B/C lub drugi wyprowadzający progiem skalnym z wąwozu wycenionym na C, który z kolei dawał następnie możliwość wejścia w wariant wyceniony na F. Wybraliśmy opcję numer dwa licząc na więcej atrakcji.
Wyjście z wąwozu oznaczało wejście w strefę słońca, która w połączeniu z wysoką temperaturą i bardzo dużą wilgotnością oznaczała, że każdy krok oznaczał wylewanie siódmych potów. Mieliśmy teraz do przejścia krótki, ale dość wytężający fragment ścianą Karstquellwand (C/D), gdzie ferrata się urywała. Stąd poszliśmy znakowaną ścieżką, co okazało się błędem bo nie trafiliśmy w wariant F. Ścieżką tą doszliśmy już do drogi asfaltowej, którą następnie wróciliśmy do parkingu, ścinając momentami serpentyny, schodząc na przełaj po łagodnych zboczach.
Ponieważ jednak pora była jeszcze dość wczesna, uznaliśmy że nie warto jeszcze wracać na camping i można poszukać w pobliżu jakiejś innej ferraty. Nasz wybór padł na Katrin Klettersteig, która miała startować ze znanego kurortu Bad Ischl, dokąd mieliśmy niespełna pół godziny drogi. Ruszyliśmy zatem na parking, skąd miała startować nasza ferrata, ale po dotarciu spotkała nas mała konsternacja. Cóż, okazało się, że trzeba dokładniej czytać opisy. 40 minut podejścia pod ferratę miało bowiem zaczynać się nie z parkingu w Bad Ischl, a przy… górnej stacji kolejki linowej prowadzącej na szczyt Katrin (1542m). Wjazd kolejką zaś to wydatek 20 eur od osoby, którego niekoniecznie chcieliśmy ponosić. Uznaliśmy zatem, że nasza druga ferrata tego dnia zostanie poprzedzona małym trekkingiem.
Mieliśmy z parkingu do pokonania niecałe 4km, ale też ponad 900m przewyższenia. Ruszyliśmy zatem dziarskim krokiem nie tracąc czasu, bo na zegarkach była już godzina 15. Wejście na szerokie siodło rozdzielające szczyty Katrin i Feuerkogel (1461m) zajęło nam nieco ponad półtorej godziny, dzięki czemu na przełęczy udało nam się jeszcze skorzystać z przybytku otwartej tam restauracji i zamówić tak potrzebne w upale izotoniki 😉 A widok z góry był po prostu obezwładniający. Naszym oczom ukazały się w całej swej okazałości masyw Dachsteinu z widocznymi jeszcze resztkami lodowca. Na prawo od niego majaczyły poszarpane sylwetki turni Donnerkogel, a pod nimi gdzieś też pobłyskiwało w promieniach z wolno opadającego słońca jezioro Hallstatter See.
Odpoczęliśmy około pół godziny i rozpoczęliśmy podejście (a w zasadzie w początkowej fazie – zejście) na ferratę. Ścieżka okrążała masyw Katrin i miała doprowadzić do ferraty od drugiej strony. Wreszcie dotarliśmy do stalowej liny. Sama ferrata nie miała być specjalnie długa ani trudna. Jej trudność jest wyceniana na B/C, a czas potrzebny na przejście to około godziny. Ferrata jest opisywana jako warta odwiedzenia ze względu na jej widokowe walory, w szczególności na widoki na oddalone jeziora Traunsee, Wolfgangsee, Schwarzensee. Prowadzi ona kantem bardzo efektownego filaru, skąd praktycznie cały czas po odwróceniu się mieliśmy widoki na wspomniane jeziora oraz oddalone szczyty łańcucha Trattegraben z najwyższym w okolicy Leonsbergiem (1745m). Po około godzinie zameldowaliśmy się na szczycie, na którym znajduje się nadajnik radiowo-telewizyjny oraz krzyż. Tam odpoczęliśmy chwilkę i rozpoczęliśmy zejście. Najpierw do szerokiego siodła, gdzie odpoczywaliśmy po podejściu, a potem już bezpośrednio do parkingu, gdzie pozostawione było auto.
17.08.2022 (środa) – Seewand Klettersteig
Początkowo na środę zaplanowałem ferratę Attersee Klettersteig położoną nad jeziorem o tej samej nazwie, natomiast z racji gorszych niż zakładano prognoz na czwartek, zmieniliśmy plany i zdecydowaliśmy się, aby ferratę Attersee odłożyć na następny dzień lub w ogóle inny wyjazd, a skupić się na Seewand Klettersteig dopóki jest pogoda. Niestety różne okoliczności sprawiły, że wyjechaliśmy bardzo późno, stad też późno wystartowaliśmy z parkingu mimo, że dojazd z Golling zająl nam niespełna godzinę.
Aby dotrzeć do ścieżki podejściowej musieliśmy dojechać wpierw do Hallstatt, które choć jest pięknym miastem (wpisane w całości na listę UNESCO) to jednak jest też bardzo zatłoczone. Minęliśmy miasto i zaparkowaliśmy na płatnym parkingu nad samym jeziorem Hallstatter see. Po wyjściu z parkingu bezproblemowo odnaleźliśmy ścieżkę prowadzącą pod ferratę, która miała nas do niej doprowadzić w mniej więcej godzinę. Podejście okazało się dość wyczerpujące. Wszak w ciągu godziny pokonaliśmy tylko nieco ponad kilometr przy jednoczesnej deniwelacji ponad 300 metrów. Dotarliśmy w końcu do niewielkiej polany Hirschaualm, gdzie znajdują się dwa szałasy. Tam zarządziliśmy krótki odpoczynek i ruszyliśmy dalej ścieżką, która okazała się prowadzić… z powrotem do Hallstatt. Znaleźliśmy jednak po chwili właściwą ścieżkę, która pieła się w górę wyschniętym korytem rzeki, a potem odbiliśmy w lewo w widoczną ścieżkę, na której znaleźliśmy pierwsze liny stalowe.
Tutaj się oszpeiliśmy i rozpoczęliśmy podchodzenie. Ferrata ta uchodzi za jedną z najbardziej wymagających kondycyjnie w całej Austrii i jest wyceniona na D/E, choć tak naprawdę jedyny frament o tych trudnościach znajduje się na ostatnim z odcinków ferraty i zdaniem wielu uzyskał taką wycenę nie tyle ze względu na trudności techniczne, ale na skumulowane zmęczenie, które towarzyszy pokonującym ferratę na tym odcinku. Ferrata wspina się potężną 800-metrową ścianą masywu Schönbühel, ale na całe szczęście prowadzi ona niemal w całości w cieniu, o czym mieliśmy się przekonać podczas przejścia. Ferrata została podzielona na kilka segmentów, pomiędzy którymi znajdują się miejsca na odpoczynek, z których warto korzystać, gdyż droga jest naprawdę wymagająca siłowo i kondycyjnie. Czas jej przejścia szacowany jest na około 6 godzin, co wraz z godziną potrzebną na podejście i około 3 godzinami potrzebnymi na zejście czyni z niej całodniową solidną alpejską wyrypę.
Ferrata od samego początku trzyma trudności. Zaczyna się dwoma odcinkami wycenionymi za C, gdzie nieustannie nabieramy wysokości, wspinając się chwilami w rysach, chwilami w zacięciach, ale głownie odsłoniętą ścianą, wyposażoną tylko w sporadycznie zamontowane kotwy. Brak jest tutaj typowych dla łatwiejszych ferrat klamer, na których można wygodnie postawić całą stopę lub złapać się jej rękami. Pod tym względem ferrata ta przypomina mocno Rino Pisettę nad Jeziorem Garda, gdzie również poza stalową liną do asekuracji nie ma praktycznie żadnych sztucznych ułatwień. Tu również najlepiej szukać stopni na nogi i chwytów na ręce, aby jak najrzadziej podciągać się i wisieć na rękach.
Po początkowych trudnościach teren nieco złagodniał i weszliśmy w trawers o trudnościach B. Nieco dalej czekał nas kolejny trudniejszy odcinek nazwany Podwójny Dach (niem. Doppeldach). Na topo wyceniany na D, ale w opisach wycena tego fragmentu sięga D/E lub nawet E. To lekko wywieszony fragment skały z kluczowym momentem, w którym stalowa lina do asekuracji przywiera do skały i konieczne jest w tym miejscu przepięcie się karabinkami z lonży podobnie jak przepinamy się między kotwami mocującymi linę. Tu praktycznie wszyscy od nas z ekipy mieli większe lub mniejsze problemy, ale w końcu udało się minąć ten fragment i łatwiejszym terenem dotrzeć do niewielkiego wypłaszczenia przed kolejnym odcinkiem nazwanym Rampą (niem. Die Rampe). Zdecydowaliśmy się tutaj na odpoczynek. Trzeba przyznać, że na tym postoju zaczęły mną targać pewne wątpliwości, czy na pewno damy radę urobić tę ferratę „za widoku”. Musieliśmy podkręcić tempo, ale jak to zrobić gdy ekipa już zdrowo „wypompowana” a my nie byliśmy nawet w 1/3 drogi?
Stąd po odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę sekwencją nieco łatwiejszych odcinków (B-C), łapiąc pierwsze promienie słońca na ferracie, gdyż ta prowadziła chwilami nieco bardziej wyeksponowanym na działanie słońca filarem. Dotarliśmy w końcu pod dużą grotę, gdzie również znajdowało się miejsce na odpoczynek. Tutaj zjedliśmy drugie śniadanie i odpoczęliśmy solidnie przed kolejnymi etapami, gdyż znów nagromadzenie trudności miało być większe. Po łatwym trawersie dotarliśmy pod strome filary, gdzie znów mocniej eksponowało słońce. Tutaj wykorzystywałem praktycznie każdą większą przestrzeń pod stopami, aby tylko napić się wody bo trudności C/D w połączeniu z palącym słońcem oraz postępującym zmęczeniem coraz częściej zmuszały do sięgania po butelkę z plecaka. Etap ten kończy się trawersem w prawo na pólkę, skąd rozpościera się fantastyczny widok na Jezioro Hallstatt, ograniczone po prawej stronie gdy na nie patrzymy stromą ścianą. Miejsce to, nazwane Am Igel, również jest miejscem przeznaczonym na odpoczynek. Jest tu trochę przestrzeni aby usiąść, zdjąć plecak, napić się wody i coś zjeść.
Z tego miejsca sekwencją łatwiejszych odcinków składających się na tzw. Pasmo Putza (niem. Putz Band) dotarliśmy do kolejnej szerokiej skalnej półki, gdzie mogliśmy rozbić krótki biwak. W międzyczasie pokonaliśmy jeszcze efektowny trawers, po przejściu którego mogłem też zrobić fajne zdjęcia przechodzącym go po mnie. Następnie należało wyżej zadrzeć nogę, żeby wgramolić się na półkę, z której systemem łatwych stopni i chwytów docierało się do miejsca odpoczynku. Chociaż od poprzedniego postoju i odpoczynku nie minęło więcej niż 20 minut, zdecydowaliśmy się na odpoczynek, gdyż teraz przed nami był najtrudniejszy odcinek feraty, czyli tzw. 100-metrowy Filar. Odpoczywając zauważyliśmy też nad naszymi głowami przelatującego paralotniarza. Ponieważ jednak słońce z wolna chyliło się ku zachodowi, nie mogliśmy tutaj zbyt długo zostać. Na szczęście jednak wiele wskazywało na to, że uda nam się ukończyć ferratę za dnia.
Filar rozpoczynał się trudnym startem, gdzie brakowało wygodnych stopni i chwytów i chwilami trzeba się mocniej było zaprzeć na linie do asekuracji. Pierwszych kilka ruchów było dość meczących, ale potem udało się wejść w nieco łatwiejszy, połogi teren, gdzie można było odpocząć. Następnie ferrata wyprowadzała trawersem w prawo przez lekko wywieszony trawers, gdzie kluczem do jego pokonania było odnalezienie właściwych stopni. Potem jeszcze dwie lub trzy trudniejsze przepinki i wreszcie wszedłem w łatwiejszy teren, by po chwili pokonując ostatnią skalną rynnę wyjść na wypłaszczenie, na którym stalowa lina się urywała, co oznaczało koniec ferraty. Stąd mieliśmy obłędny widok na góry otaczające Jezioro Hallstatt, ale gdy tylko wszyscy znaleźli się na szczycie, musieliśmy podjąć decyzję o szybkim odwrocie. Było już bowiem późno i zdawaliśmy sobie sprawę, że choć udało się ukończyć ferratę w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, to jednak zejście odbędzie się po ciemku. Byliśmy na to przygotowani mając zapas czołówek, wody i jedzenia, ale mimo wszystko oznaczało to dodatkowe obiektywne trudności (oprócz oczywistego wyczerpania po takiej wyrypie), z którymi musieliśmy się zmierzyć.
Zejście prowadziło przez dwa wierzchołki: Äußerer Schönbühel (1783m) oraz Mittlerer Schönbühel (1768 m), pomiędzy którymi ścieżka wiła się i kluczyła, omijając wyrzeźbione przez cofający się lodowiec otwory w skale. Takim dość upierdliwym w zejściu terenem dotarliśmy w końcu do znakowanej trasy turystycznej, skąd po chwili również i do schroniska Gjaldalm na wysokości ok 1750m. Gospodarz schroniska, wyraźnie zaniepokojony tym, co robimy tutaj o tak późnej porze sugerował, że zejście może okazać się wyjątkowo trudne, ale my byliśmy zdecydowani na schodzenie do auta. Na zegarach była godzina 21.30, było już kompletnie ciemno, a my mieliśmy jeszcze przed sobą ok 2,5 godziny marszu. Wszystko zatem wskazywało, że przy aucie znajdziemy się około północy. Za namową gospodarza schroniska nabraliśmy tylko więcej wody i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Dotarliśmy do szerokiej, choć kamienistej drogi, w której było sporo luźnych kamieni. Zejście tędy było prawdziwą mordęgą, bo kamienie wylatywały spod nóg i trzeba było uważać, żeby się poślizgnąć i na nich nie przewrócić, bo mogło się to skończyć poważną raną. O tym, jak bolesne i niebezpieczne mogą być takie upadki przekonaliśmy się rok wcześniej schodząc z nie tak odległego wszak Hochkaltera, gdy jeden od nas z ekipy wywinął orła i rozorał prawy łokieć. Nasza droga zejściowa prowadziła teraz znakowanym szlakiem opisanym numerem 615, którym dotarliśmy pod schronisko Olympiahütte, choć to bardziej chyba awaryjny schron, nieczynny teraz, bo wszędzie było ciemno i pusto. Ruszyliśmy zatem dalej, cały czas szeroką drogą z luźnymi kamieniami w podłożu docierając do kolejnej chaty bądź schronu -Hanzinger Hütte. Także i tu jednak nie było widać żadnych świateł, więc minęliśmy go i ruszyliśmy dalej.
W tym miejscu zdecydowaliśmy, że kierowcy spróbują zejść szybciej aby podprowadzić samochody w miejsce, gdzie kończy się szlak. Trasa zejściowa zakładała bowiem, że po zejściu ze szlaku należało również przejść asfaltem ok 1,5 km na parking, na którym mieliśmy pozostawione samochody. Chcieliśmy tego oszczędzić mocno podmęczonej reszcie ekipy więc podzieliliśmy się na dwie 3-osobowe ekipy i pierwszą z nich rzuciliśmy się przodem. Niby mieliśmy do asfaltu tylko nieco ponad 2km dystansu, ale mieliśmy na nim do pokonania blisko 800m przewyższeń. Stromizna, ciemność i postępujące zmęczenie mogły być niebezpieczną mieszanką, dlatego należało jeszcze resztkami sił wykrzesać w sobie czujność i ostrożność na zejściu. Wreszcie bezpiecznie udało nam się dotrzeć do asfaltu. Natychmiast ruszyliśmy na parking, a po dotarciu tam i opłaceniu biletu, wróciliśmy po resztę ekipy, która niedługo później również bezpiecznie wróciła z gór. Zakończyliśmy tym samym jedno z najbardziej epickich wyjść w góry z moim udziałem, bo chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wracać na parking po górskiej wyrypie o pólnocy…
18.08.2022 (czwartek) – epilog, rest day – Bluntausee
Zgodnie z przewidywaniami i prognozami, pogoda w czwartek uległa zdecydowanemu pogorszeniu. Od rana niebo było mocno zachmurzone, a z tych chmur w każdej chwili należało spodziewać się deszczu. Ponadto byliśmy tak wymordowani po dwóch dniach i trzech urobionych ferratach, że potrzebowaliśmy odpoczynku nad znanymi nam już jeziorami Bluntausee. Spędziliśmy tam zatem prawie cały dzień, ukrywając się pod koronami drzew przed padającym deszczem. Próbowaliśmy również moczyć nogi w tutejszym potoku, ale woda w nim była tak zimna, że kostki pękały, a „genitalia wyskakiwały uszami”, jak stwierdził jeden z testujących temperaturę wody 😉 Był to też ostatni akord tego wyjazdu, bo prognozy następnego dnia wcale się nie poprawiły i zdecydowaliśmy o powrocie do Polski.