Alpy Berchtesgadeńskie i Salzburskie

Niepisanym zwyczajem w grupie Do Góry Nogami są wyjazdy organizowane w okolicach Święta Wojska Polskiego, wypadającego 15. sierpnia każdego roku. W takich sierpniowych wypadach udało nam się już m. in. zdobyć Gerlach Drogą Martina, Drogę Jubileuszową w Alpach Bawarskich, czy też przejść ferratę Koenigsjodler w Masywie Hochkoenig niedaleko Salzburga. W tym roku również udało nam się skompletować trzyosobową ekipę i wyruszyliśmy na podbój alpejskich szczytów, znów w okolice Salzburga.

Ten wyjazd jednak, z wiadomych względów, różnił się znacząco od pozostałych. Poczynając od trudności ze skompletowaniem ekipy, po trudności logistyczne związane z dostępnością campingów w okresie pandemii. Ostatecznie jednak udało nam się zorganizować sobie nocleg na campingu Marina w miejscowości Golling, niedaleko Salzburga, na pograniczu niemiecko-austriackim. Wyjeżdżaliśmy w czwartek po południu, tak aby od piątku do poniedziałku włącznie móc działać w górach, wtorek zaś przeznaczając na urlop. Taka formuła „przedłużonego weekendu” była przez nas już wielokrotnie testowana, również podczas wyjazdów alpejskich.Celem głównym wyjazdu było przejście tzw. Watzmann Uberschreitung – trawersu masywu Watzmanna w Alpach Berchtesgadeńskich, nad jeziorem Koenigsee. Trawers ten prowadzi przez trzy wierzchołki – Hocheck (2651m npm), Watzmann Mittelspitze (2713m npm) oraz Watzmann Suedspitze (2712m npm). Szlak jest częściowo ubezpieczony stalową liną, przypominającą via ferratę. Trudności techniczne nie są tam duże (wycena B, 1-), ale największą trudność stanowi długość trasy i pokonywane przewyższenie. Zakłada się bowiem, że czas potrzebny na przejście całego trawersu z parkingu przy Wimbachbrucke to około 12-14 godzin, a sumy przewyższeń osiągają na trasie ok 2150 metrów. Wszystko przez fakt, że punkt wyścia znajduje się stosunkowo nisko, na wysokościach zaledwie ok 600m npm. To nawet niżej, niż punkt startowy na Śnieżkę w Karpaczu!

Trawers Watzmanna nie był jednak naszym jedynym celem podczas tego wyjazdu. Chcieliśmy bowiem również zmierzyć się z legendarną Superferratą prowadzącą na wierzchołek Hocher Dachstein (2995m npm) w Masywie Dachsteinu. Superferrata to kombinacja dwóch ferrat prowadzących na wierzchołek: początkowo prowadzi ferratą Anna Klettersteig, by potem wejść na ferratę Johann Klettersteig. „Wyrypa” to niemniejsza, niż trawers Watzmanna, bo choć suma przewyższeń jest nieco mniejsza („zaledwie” 1800m) to jednak trudności techniczne są znacznie większe i choć to niby tylko ferrata, to uchodzi za jedną z trudniejszych w Austrii (D/E). Cel był zatem taki, aby dzień po przyjeździe zaatakować trawers Watzmanna, w sobotę odpocząć, a w niedzielę, kiedy miała być najlepsza pogoda, przejść Superferratę, zostawiając sobie poniedziałek jako dzień buforu, który można zawsze przeznaczyć na odpoczynek.

 

14.08.2020 (piątek)

Jak to jednak zwykle bywa w takich sytuacjach, decydujący głos w sprawie naszych planów i tak miała pogoda. Otóż prognozy wskazywały jednoznacznie, że w piątek dobra pogoda utrzyma się tylko do południa, co oznaczało, że najpewniej całą grań plus zejście pokonywalibyśmy w trudnych warunkach. Na to na pewno nie chcieliśmy się pisać, więc zmieniliśmy plany. Zamiast atakować Watzmanna w piątek, przełożyliśmy ten plan na niedzielę, rezygnując z przejścia Superferraty. Zamiast tego jednak w piątek znaleźliśmy sobie inny górski cel – Hoher Goll (2522m npm), szczyt górski położony w łańcuchu stanowiącym geograficzną granicę Austrii i Niemiec. Na szczyt wyprowadza ferrata Mannlgrat Klettersteig (C, 1+), a największą chyba zaletą trasy na ten wierzchołek jest fakt, iż punkt startu znajduje się na parkingu na wysokości ok 1540m npm. Mimo zatem dość honornej wysokości bezwzględnej, jak na warunki Alp Salzburskich i Berchtesgadeńskich, mieliśmy do przejścia „tylko” około tysiąca metrów przewyższenia.

Hoher Goll widziany z parkingu gdzie zostawiliśmy auto
Widok na dolinę z podejścia na Hoher Goll
Początek ferraty

Mimo wszystko mając cały czas z tyłu głowy prognozy pogody mówiące, że po południu pogoda ma się „skiepścić”, wstaliśmy w piątek wcześnie rano. Po średnio przespanej nocy na campingu, gdzie nieopodal znajduje się duży dworzec kolejowy przez który przejeżdża multum pociągów, również towarowych, budzik dzwoniący o piątej rano, nie mógł zostać przez nas ciepło przyjęty. Nie było jednak wyboru. Jeśli chcieliśmy coś urobić, trzeba było się sprężyć. Szybkie śniadanie i ok 6 rano wyruszyliśmy w drogę w kierunku parkingu, z którego miał startować szlak. Dyscyplina i mobilizacja pozwoliła nam dotrzeć na miejsce w około pół godziny, a czas operacyjny zaczęliśmy odmierzać od 6.50.

Grzbietem poprowadzona jest ścieżka do schroniska Kehlsteinhaus

Jak na złość, szlak początkowo prowadził ostro… w dół. Zeszliśmy około 100 metrów do szerokiego siodła z zabudowaniami, skąd jednak po ni to schodach, ni drabinie skonstruowanej z drewnianych belek, mozolnie wspinaliśmy się w kierunku schroniska Purtschellerhaus (1685m npm). W zasadzie nie jest to schronisko, a bardziej restauracja. Dlatego gdy dotarliśmy na miejsce, zastaliśmy tylko pozamykane drzwi i okna. Zrobiliśmy sobie tutaj jednak krótki postój na uzupełnienie płynów i sesję fotograficzną. Widoki z tarasu przy schronisku robiły bowiem wrażenie, otwierając się praktycznie na całą dolinę rzeki Salzach. Stamtąd ruszyliśmy dalej, już nie po schodach i nie tak stromo pod górę. Krótkim grzbietem dotarliśmy do małego wypłaszczenia z krzyżem, gdzie znajdował się drogowskaz. Mogliśmy wybrać dwie drogi na szczyt Hoher Goll. Uznaliśmy wspólnie, że pójdziemy w prawo, okrążając piętrzącą się przed nami ogromną ścianę masywu, a najpewniej zejdziemy drugą drogą. Niedługo po częściowym okrążeniu góry, ścieżka zaczęła nieco opadać, ale tylko do pewnego momentu, wyprowadzając na niewielkie siodło. Na nim znajdował się drogowskaz, pozwalający odbić w prawo w kierunku schroniska Kehlsteinhaus (1834m npm). To tamten fragment drogi stanowi o wycenę ferraty, bo to tam znajdują się dwa odcinki o wycenie C. Nas jednak czekały teraz mniejsze trudności, nie przekraczające B. Stamtąd już praktycznie do samego szczytu mieliśmy pod górę. Dopiero jednak po dłuższej chwili ubraliśmy uprzęże i szpej, docierając do pierwszych ułatwień. Jak się jednak okazało, wcale ich nie użyliśmy aż do samego szczytu. Wybrana przez nas droga prowadziła przez wąską półkę w lewo (B), by potem odbić w drugą stronę i wyprowadzić na grań szczytową (A/B). Tutaj już bez trudności ruszyliśmy wyraźną ścieżką na szczyt, na którym zameldowaliśmy się punktualnie o 9.30. Tu spotkaliśmy dwóch Niemców, z którymi wymieniliśmy się pozdrowieniami i uwagami o przebiegu trasy, a niedługo potem po wpisaniu się do zeszytu umieszczonego w skrzynce pod krzyżem, rozpoczęliśmy zejście. Warunki na szczycie bowiem nie pozwalały na kontemplację widoków ze względu na niemal całkowite zachmurzenie.

Trudniejszy fragment podczas zejścia, tzw. Kamin

W drodze powrotnej pogoda, jakby na przekór, zaczęła się poprawiać, tak że chwilami nawet wychodziło słońce.  Po dotarciu do rozwidlenia szlaków, na którym podczas podejścia wybraliśmy wariant „prawy”, tym razem wybraliśmy do zejścia wariant „lewy”. Ten, zgodnie z topo, miał dostarczyć nieco więcej trudności, w szczególności tzw. „Kamin” (B/C). Faktycznie w tym kominie trudności były nieco większe i teraz z perspektywy czasu wiemy, że lepiej byłoby tędy wchodzić, a drugą (łatwiejszą) drogą schodzić. Schodząc nieco bardziej emocjonującym przejściem, dotarliśmy do schroniska ok 11.30, które o tej porze już żyło pełnią życia. Nie odmówiliśmy sobie zatem tu przyjemności skosztowania bawarskich izotoników o złocistej barwie i dopiero po dłuższym odpoczynku zeszliśmy na dół, meldując się na parkingu ok 13. Czas przejścia zgodził się zatem z szacowanym czasem zawartym w topo.

Grzbiet podszczytowy Hoher Goll.
Na szczycie Hoher Goll

Jak się potem okazało, prognozy pogody niespecjalnie sie sprawdziły i druga połowa dnia minęła w relatywnie dobrych warunkach pogodowych. Nie wiem, czy tak samo dobrze byłoby na grani Watzmanna, ale teraz już się o tym nie dowiemy. Popołudnie i wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu miasteczka Golling oraz tutejszych restauracji, które mimo pandemii, żyły pełnym życiem.

15.08.2020 (sobota)

Ponieważ według prognoz sobota nie zapowiadała się zbyt ciekawie w okolicy, uznaliśmy, że najlepiej będzie gdzieś leciutko pojeździć na rowerze, żeby rozruszać zakwasy, które pojawiły się po rozruchu na Hoher Goll. Naszym rowerowym celem zostało okrążenie jeziora Hallstatt położonego dosłownie kilkadziesiąt kilometrów od naszego campingu. Ruszyliśmy zatem po śniadaniu autem do miejscowości Gosauzwang, gdzie zamierzaliśmy zostawić auto na parkingu i stąd ruszyć już rowerem dookoła jeziora.

Przy wylocie z Gosauzwang ścieżka wiedzie asfaltem. Dopiero potem wjeżdżamy na szuter.
Początek trasy dookoła jeziora Hallstattsee
Ścieżka dookoła jeziorka…
Turkusowo-lazurowe wody jeziora Hallstattsee.

Niestety pogoda po drodze nie napawała optymizmem. W okolicach miejscowości Gosau padało już tak mocno, że wycieraczki ledwo nadążały zbierać wodę z szyby. Po dotarciu jednak do Gosauzwang, pogoda się poprawiła i przestało padać. Uznaliśmy to za dobry znak, toteż szybko rozładowaliśmy rowery i ruszyliśmy drogą na północ w kierunku miejscowości Bad Goisern, a raczej jej przysiółka – Steeg. Po dotarciu na miejsce odnaleźliśmy ścieżkę rowerową prowadzącą bezpośrednio przy jeziorze i ruszyliśmy jej śladem. Ścieżka prowadzi wzdłuż, a chwilami przecina linię kolejową w bardzo malowniczej scenerii. Jezioro Hallstattsee jest bowiem niemal z każdej strony otoczone górami. Od północy zamyka je wspomniana miejscowość Bad Goisern z okolicznymi przysiółkami. Od wschodu opadają strome ściany Hoher Sarstein (1975m npm) i Grosskogel (1724 mpn), na które prowadzi szlak turystyczny. Od południa jezioro jest ograniczone miejscowościami Obertraum i Hallstatt, które wciśnięte są w dolinę sięgającą aż masywu Dachstein. Tymczasem od zachodu opadają do niego ściany Schneidkogel (1552m npm).

Miasteczko Hallstatt

Samo miasteczko Hallstatt jest chyba najbardziej urokliwe i warte odwiedzenia. Jest wpisane jako całe na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W wielu przewodnikach nazywa się je najpiękniejszym miasteczkiem w Austrii i na pewno za takie może uchodzić. Słynie ono też z najstarszej na świecie kopalni soli oraz z kaplicy grzebalnej (czaszek) w kościele św. Michała. Minusem jest jednak nieprzebrany tłum, który i nam towarzyszył. Na pewno nie pomógł fakt, że byliśmy tam w dniu, który również w Austrii jest dniem świątecznym, co jeszcze spotęgowało wszechobecne ludzkie masy. Szybko zatem z Hallstatt uciekliśmy. Zwłaszcza, że zaczynało znowu padać, a musieliśmy jeszcze pokonać kilka kilometrów główną drogą prowadzącą do Gosauzwang. Mijani w deszczu przez ochlapujące nas samochody dotarliśmy do parkingu i tu znów poprawiła się pogoda. Cała trasa to około 22 kilometrów, z niespełna 200m przewyższenia, co stanowi nietrudne wyzwanie nawet dla mniej wprawionych kolarzy, w tym również dla dzieci.

Żeby nie marnować reszty dnia, uznaliśmy, że poszukamy ciekawego miejsca na obiad. Tak trafiliśmy do obiektu Gasthaus Halleralm, położonego na wzgórzu w pobliżu miejscowości Sankt Agata, około 1000m npm. Obiad z widokiem na dwutysięczniki opadające do doliny zaspokoił zarówno nasze żołądki, jak i poczucie estetyki i piękna otaczającego krajobrazu 😉 Stamtąd zamiast jednak od razu wracać na camping, udaliśmy się jeszcze do miasteczka Grundlsee położonego nad jeziorem o tej samej nazwie, w pobliżu znanego kurortu Bad Aussee. Tam też zrobiliśmy jeszcze krótką sesję zdjęciową i dopiero ruszyliśmy w drogę powrotną.

Po powrocie na camping wzięliśmy jeszcze rowery i udaliśmy się nad jeziora Bluntausee, które odwiedziliśmy już poprzedniego dnia. Tym razem jednak, widząc, że pogoda się poprawia, wzięliśmy ze sobą stroje kąpielowe z zamiarem zamoczenia w nim czegoś więcej niż kostek. Temperatura wody w jeziorze jednak szybko sprowadziła nas na ziemię i co odważniejszym udało się zamoczyć maksymalnie kolana. Trzeba jednak przyznać, że jeziorka są niezwykle malownicze i pięknie się prezentują na tle otaczających je gór. Cała zresztą dolina, wraz z dopływającym do nich potokiem jest bardzo urokliwa i również można ją polecić na spacer lub wycieczkę rowerową w dzień restowy. Ponadto jeziorka są bogate w pstrągi, spływające z polodowcowych potoków, dlatego zapaleni wędkarze również znajdą tu coś dla siebie.

16.08.2020 (niedziela)

Prognozy pogody na szczęście się nie zmieniały i nieustannie wskazywały lampę na niedzielę. Już o 6 rano parking przy Wimbachbrucke był pełen samochodów. Wygladało więc na to, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł, aby w słonecznych warunkach zdobyć Watzmanna. Całą nadzieję pokładaliśmy w tym, że większość zadowoli się wejściem tylko na najniższy z wierzchołków – Hocheck. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy na szlak, a czas operacyjny znów wskazywał okolice 7 rano. Trasa od samego początku jest łatwa technicznie, ale stałe, wcale niemałe nastromienie, zmusza do wolniejszego tempa. Początkowo byliśmy wyprzedzani przez większość ekip, które szły za nami, ale nie zrażaliśmy się tym, wyznając zasadę – wolniej idziesz, dalej zajdziesz.

Początek podejścia na Watzmanna. Pogoda zamówiona.

Piramida zaczyna się pokazywać…
Masyw Watzmannów widziany z podejścia do schroniska
Fotka w komplecie 🙂 Humory dopisują 🙂

Na szczęście początkowo trasa prowadzi niemal w całości lasem, dając bardzo dużo cienia. Wiedzieliśmy jednak, że im wyżej, tym tego cienia będzie mniej, więc chcieliśmy się nim jak najdłużej nasycić. Po około godzinie zrobiliśmy pierwszy postój, a wysokościomierz pokazywał, że mamy za sobą już ok 550m przewyższenia. Z polanki mieliśmy ładny widok na oba najwyższe wierzchołki Watzmanna wchodzące w skład tzw. Watzmann Family Traverse, za którego przejście zimą kilka lat temu Luka Lindić i Ines Papert zostali obsypani nagrodami. Było to pierwsze zimowe przejście tej trasy.

Podejście na pierwszy z wierzchołków. Na razie łatwym terenem.

Stamtąd ruszyliśmy dalej, by po około pół godzinie dotrzeć do rozwidlenia szlaku przy niewielkim szałasie. Tutaj już kończył się niestety cień, a rozpoczynało trawersowanie zbocza, które miało nas doprowadzić do schroniska Watzmannhaus (1915m npm). Dotarliśmy do niego około godziny 9.20 co oznaczało, że ponad 1200m przewyższenia pokonaliśmy w około 2h20m. Widząc jak dobry mamy czas, pozwoliliśmy sobie na zimne elektrolity z jęczmienia i chmielu w schronisku i dopiero około 10 wyszliśmy w kierunku szlaku prowadzącego na wierzchołek Hocheck. Ścieżka trawersuje zbocze i meandruje wśród kamieni, a tak naprawdę nie ma jednej właściwej. Każdy samodzielnie wybiera drogę, którą pokonuje kolejne metry przewyższenia. W kopule podszczytowej natknęliśmy się na drobny zator na pierwszych linach stalowych, przypominających via ferratę, ale obeszliśmy kłopotliwe miejsce bokiem, meldując się na wierzchołku około 11.30. Tutaj zrobiliśmy krótki postój wsród okupujących wierzchołek tłumów i ruszyliśmy w dalszą drogę, mijając znajdujący się tu awaryjny schron, z którego zapachy jednak nie zachęcały do skorzystania z jego ochrony, nawet w awaryjnych sytuacjach.

Na szczycie pierwszego z wierzchołków. Na zdjęciu schron i drugi z wierzchołków – Mittelspitze
Powyżej schroniska chmury częściej okrywają wierzchołki.

Od tego miejsca zaczyna się właściwa grań prowadząca przez trzy wierzchołki. Początek grani, choć nie jest trudny, to jednak lufa z obu stron trochę paraliżuje i zmusza do oswojenia się z ekspozycją. Pomaga w tym rozwieszona w początkowych metrach stalowa poręczówka, z której chętnie w tym miejscu korzystaliśmy. Dość łatwym, choć eksponowanym terenem w ciągu godziny dotarliśmy jednak do najwyższego wierzchołka Watzmann Mittelspitze (2713m npm). Tutaj zrobiliśmy dłuższy postój na picie i jedzenie, bo w zasadzie od śniadania nic nie jedliśmy. Słońce prażyło niemiłosiernie, co tylko potwierdzało obawy, że ta cholerna gwiazda wyssie z nas całą dostępną energię. Ścieżka w dalszej części grani prowadziła zygzakami nieco w dół, aż w pewnym momencie dotarliśmy do rynny ubezpieczonej stalówką, którą należało zejść w dół. Przeszliśmy ją ostrożnie docierając do miejsca ze skalnym oknem. Nastepnie ostrzem grani ubezpieczonym w stalową linę, ale przy potężnej ekspozycji dotarliśmy do przedwierzchołka, na którym znajduje się aparatura do pomiarów meteorologicznych. Stąd już generalnie łatwym terenem osiągneliśmy wierzchołek Watzmann Sudspitze (2712m npm). Potężnie zmęczeni, ale też zadowoleni z przejścia grani, cały czas jednak mieliśmy z tyłu głowy, że najwięcej wypadków w górach zdarza się na zejściach. Na szczycie odpoczęliśmy ok 20 minut i około 13.40 rozpoczęliśmy zejście.

W drodze na drugi z wierzchołków
Grań między wierzchołkami.
Przed drugim z wierzchołków
Krzyż na drugim wierzchołku

To początkowo prowadziło łagodnie zakosami w dół, terenem nietrudnym ale pozbawionym asekuracji. Ścieżka zejściowa była jednak dobrze oznakowana, więc trudno było pobłądzić i wejść w trudności. W pewnym momencie usłyszałem za sobą głośne „achtung stein!”, w ostatniej chwili uchyliłem głowę, a kamień przeleciał kilkadziesiąt centrymetrów nad moim kaskiem. To był dla mnie sygnał, żeby przepuścić schodzących za mną. Kolejne metry zejścia do mniejsza lub większa mordęga. Schodziłem bardzo powoli i co chwilę przepuszczałem kolejnych schodzących, W pewnym momencie skończyła się stabilna skała, a rozpoczęło zejście po piargach. Po kilku trawersach znów musieliśmy pokonać pionową ściankę. Ta jednak była miejscami ubezpieczona stalową liną. Ewidentnie czuć było, że jesteśmy coraz niżej, ale bynajmniej nie dlatego, żeby teren robił się łatwiejszy. Im niżej, coraz mniej było wiatru i ruchu powietrza, a za to słońce prażyło coraz mocniej.

Grań Watzmanna w całej okazałości 🙂
Gdzieś na grani 🙂

Trudniejszy fragment za drugim wierzchołkiem – strome zejście za kant
Gdzieś za drugim wierzchołkiem
Widoczny na zdjęciu pałąk przed trzecim wierzchołkiem to przyrządy meteo
Grań podszczytowa przed trzecim wierzchołkiem

Dotarliśmy w końcu do źródełka, przy którym odpoczywała większość ludzi, którzy zdążyli nas już wyprzedzić podczas zejścia. Tutaj napełniliśmy butelki wodą oraz schłodziliśmy głowy, twarz i inne części ciała. Byliśmy dopiero mniej więcej na 1900m npm. Przed nami jeszcze ponad tysiąc metrów zejścia. Po odejściu od źródełka, ścieżka z piargów znów zamieniła się w krótką stromą, ale ubezpieczoną ściankę. Potem znów sekwencja wiraży na piargach, aż wreszcie weszliśmy w kosówkę. Tutaj pojawiła się w miejscach bardziej stromych i wyślizganych asekuracja z łańcuchów, z których chętnie korzystaliśmy. Po zejściu z łańcucha, ścieżka trawersowała strome zbocze, co było dla mnie dość psychicznym miejscem, ale już w dole widać pozostałość po lodowcu – gruzowisko, którym mieliśmy dalej schodzić. Zanim jednak do niego doszliśmy, czekało nas jeszcze około pół godziny walki w upierdliwym, miejscami dość stromym i osypującym się terenie, gdzie ubezpieczenia były sporadyczne. Wreszcie jednak weszliśmy na równy teren, będący pozostałoscią po jęzorze lodowca. Minęliśmy drogowskaz i gruzowiskiem ruszyliśmy w kierunku schroniska Wimbachgrieshutte (1360m npm).

Zejście do doliny. Najpierw po progach, potem po piargach.
Już na bezpiecznym terenie w pobliżu schroniska Wimbachgrieshutte.
Zejście do doliny.
Przy źródełku

Tu dotarliśmy około 16 i rozsiedliśmy się na ławkach. Spotkaliśmy osoby, które mijaliśmy wielokrotnie na trasie. Trzeba było odczekać co prawda swoje w kolejce po złocisty izotonik, ale było warto. Smakowało wybornie i wlaliśmy je w siebie niczym wodę do konewki. Tu jednak mogliśmy sobie na to pozwolić, bo wiedzieliśmy już, że czekające nas jeszcze dwugodzinne zejście nie będzie trudne. Odpoczywaliśmy do 17 i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Poszarpana grań Palfen

Ciężko było jednakwystartować, bo widoki z doliny z doliny po prostu zapierały dech w piersiach. Gdzie by się nie odwrócić, wszędzie kapitalne panoramy, więc aparaty i telefony poszły w ruch. Z jednej strony widok na potężny masyw Watzmanna, z którego nie tak dawno zeszliśmy. Z drugiej zaś przed nami wyrosła grań Palfen, z Kleines Palfenhorn (2073m npm) i Grosses Palfenhorn (2222m npm). Po lewej stronie zaś towarzyszył nam podczas zejścia widok na łańcuchy górskie Steintalschneid ze szczytem Steintalhorn (2468m npm) i i Ofentalschneid z wierzchołkeim Ofentalhorn (2513m npm). Gdzieś tam majaczył niedaleko wierzchołek Hochkalter (2608m npm) – najwyższy po Watzmannie w okolicy, na który prowadzi znakowana ścieżka, choć to raczej alpejska, wyceniona na 2, tura.

Umordowani dotarliśmy w końcu do parkingu, gdzie zostawiliśmy rano auto. Już nie jest tak zatłoczony jak rano. Najwięksi harpagani już dawno skończyli trasy. Podobno biegacze pokonują całe Watzmann Uberschreitung w niespełna pięć godzin, a rekord to nieco ponad trzy godziny (3:01:53)! Byliśmy jednak szczęśliwi, że udało się przejść całą trasę w kapitalnej (aż za dobrej…) pogodzie, z masą wspomnień i świetnych zdjęć.

17.08.2020

Poniedziałek przeznaczyliśmy w całości na odpoczynek po niedzielnej wyrypie. Wydawać by się mogło, że po takiej akcji będziemy spać do południa, ale nic bardziej mylnego. Wszystko przez ekipę, która od 7 rano remontowała pobliski most, hałasując przy tym nie do wytrzymania. Zwlekliśmy się zatem z namiotu niespełna pół godziny później. Po leniwym śniadaniu zaś uznaliśmy, że najlepszą formą rekreacji i rehabilitacji dla zmęczonych nóg i rąk będzie wycieczka rowerowa. Ruszyliśmy zatem naszymi dwukółkami w dobrze znane nam już miejsce – Jezioro Bluntausee, gdzie łapaliśmy trochę słońca, jakby na przekór szamanom wieszczącym, że poniedziałek będzie deszczowym dniem. Nieco później zaś udaliśmy się nad jeszcze jedno malutkie jeziorko (a w zasadzie staw) Egelsee, porosnięty w całości liliami wodnymi. Dopiero stąd wróciliśmy na camping, bo zbliżała się pora obiadowa.

Po południu zdecydowaliśmy się jeszcze na drugą wycieczkę rowerową, chcąc zaznać nieco aktywności przed zbliżającymi się chmurami burzowymi. Ruszyliśmy zatem rowerami z Golling w kierunku przysiółka Torren, skąd elegancko wyasfaltowaną ścieżką rowerową poruszaliśmy się wzdłuż autostrady A10 łączącej alpejską północ Austrii (Salzburg) z alpejskim południem (Villach). Trasa rowerowa malowniczo prowadzi też chwilami brzegiem rzeki Salzach tak, że po prawej stronie mieliśmy wzburzone wody Salzach, a po lewej stromo opadające od niemiecko-austriackiej granicy zbocze z najwyższym w tej okolicy szczytem Zinkerkopf (1336m npm). Co prawda wierzchołek znajduje się już po niemieckiej stronie, ale można na niego wjechać rowerem z miejscowości Bad Durnberg, która znajduje się jeszcze po austriackiej stronie granicy.

My zaś rowerami dotarliśmy do najwiekszego miasteczka w rejonie – Hallein, które jest też stolicą powiatu o tej samej nazwie. W mieście tym przejechaliśmy przez most przerzucony przez rzekę Salzach i najpierw wzdłuż rzeki, a potem wzdłuż głównej trasy ruszyliśmy w kierunku powrotnym. Na szczęście po minięciu zakola rzeki i dotarciu do niewielkiej miejscowości Bad Vigaun, znaleźliśmy ścieżkę rowerową poprowadzoną wzdłuż szosy. Czekał nas teraz bardzo przyjemny zjazd do Kuchl, mając widoki na zachmurzoną dolinę zamkniętą od południa masywem Hoher Goll. W Kuchl znów wróciliśmy  na lewy brzeg rzeki Salzach patrząc od południa i wróciliśmy już dobrze nam znaną ścieżką. Tu czekał nas jeszcze jeden cięższy podjazd (9%), ale w końcu meldujemy się z powrotem na campie. Niedługa 25-kilometrowa trasa wycisnęła z nas siódme poty bo oczywiście nie wiedzieć czemu, gnaliśmy na niej na złamanie karku. Było to jednak bardzo udane zamknięcie naszego wyjazdu. Dosłownie kwadrans po naszym powrocie na camping zaczęło padać i z krótkimi przerwami padało cały wieczór, noc i następny dzień, który spędziliśmy w aucie w drodze powrotnej do Polski.