Niepisaną i wcale niekrótką tradycją grupy Do Góry Nogami są sierpniowe wyjazdy w Alpy Berchtesgadeńskie i Salzburskie. Podczas tych wyjazdów w poprzednich latach udało nam się urobić już kilka ciekawych dróg o charakterze graniowo-viaferratowym, wliczając w to m. In. trawers masywu Watzmanna (niem. Watzmann Überschreitung), trawers masywu Hochkaltera (niem. Hochkalter Überschreitung), Drogę Jubileuszową (niem. Jubiläumsgrat), czy via ferratę Königsjodler Klettersteig w Masywie Hochkönig. Opisy wszystkich tych przejść można znależć w archiwalnych numerach Magazynu Góry. W 2023 roku znów naszym celem ponownie był ten rejon, a głównym punktem wycieczki miały być ferraty w masywie Drachenwand nad Jeziorem Mondsee oraz tzw. Superferrata na Dachstein.
13.08.2023 (niedziela) – Drachenwand Klettersteig
Wystartowaliśmy z Dolnego Śląska wcześnie rano. Chcieliśmy bowiem jeszcze w dniu przyjazdu przejść ferratę Drachenwand Klettersteig, położoną nad Jeziorem Mondsee, która znajdowała się po drodze do naszego apartamentu w miejscowości Mauterndorf. Miejscowość ta położona jest w dolinie, otoczonej zewsząd górami: Schladmiger Taurami (podgrupa Niskich Taurów) od północy, Wysokimi Taurami od zachodu oraz Alpami Gurktalskimi od południa i wschodu. Jezioro Mondsee zaś znajdowało się ok półtorej godziny jazdy od Mauterndorfu, co oznaczało, że mieliśmy do pokonania ok 6h drogi nad Mondsee, potem zrobienie ferraty, której czas przejścia szacuje się na 4h wraz z podejściem i zejściem oraz wspomniane 1,5h drogi do zarezerwowanego apartamentu. Chcąc zatem dojechać o w miarę rozsądnej porze, trzeba było wystartować odpowiednio wcześnie.
Nad Jezioro Mondsee trafiliśmy około godziny 13, co dawało jeszcze niezły zapas w perspektywie przejścia ferraty i dojazdu na metę. Szybko się oszpeiliśmy i znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą na start drogi. Podejście miało nam zająć pół godzinki, ale udało się tę część trasy pokonać szybciej. Niemal natychmiast wbiliśmy się w drogę, której pierwsze odcinki prowadziły po długich drabinach w trudnościach max B. Następnie nietrudnym trawersem dotarliśmy pod rynnę, gdzie trudności nieco rosły (C), ale skała była dobrze urzeźbiona i nie trzeba było używać stalowej liny do wspinaczki, a jedynie do asekuracji. Po wyjściu z rynny trasa skręcała w lewo ale zanim poszliśmy dalej zrobiliśmy sobie krótki postój na uzupełnienie płynów. Kontynuując wędrówkę dotarliśmy do rozwidlenia dróg – z tego miejsca mieliśmy dwie możliwości pokonania następnego fragmentu – efektownie eksponowanym mostkiem linowym wycenionym za B, który kończył się progiem za B/C bądź też prowadzącym po lewej stronie od mostu filarem, wycenionym za C/D. Wybraliśmy lewy (trudniejszy) wariant, który miał nam pozwolić na zrobienie dobrych zdjęć znajdującym się akurat na moście. Poza tym przed mostkiem zgromadziła się druża grupa turystów z Polski oczekujących na przejście tego fragmentu, co spowodowało mały zator. Przeszliśmy ten najtrudniejszy (przynajmniej teoretycznie) fragment skąd znów ścieżka kierowała w lewą stronę. Tu jednak spotkał nas kolejny, znacznie poważniejszy zator, którego jednak nie dało się w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć, ponieważ ostatni fragment trasy wyceniony był maksymalnie na B/C. Radzi, nie-radzi, musieliśmy swoje odczekać (ponad pół godziny) aż mogliśmy wejść w końcowy fragment. Niedługo potem zameldowaliśmy się na szczycie, gdzie znajduje się krzyż. Po szybkiej sesji zdjęciowej zdecydowaliśmy się na szybki odwrót, próbując wyprzedzić grupę która akurat na szczycie odpoczywała.
Zejście prowadziło zboczem góry. Początkowo nie było trudne, choć w jednym miejscu oznakowanie było nieco mylące i początkowo poszliśmy za drogowskazem który zamiast w dół prowadził do ogródka wspinaczkowego. Szybko jednak naprawiliśmy ten błąd i ruszyliśmy dalej w kierunku parkingu. Doszliśmy do potoku, po przekroczeniu którego musieliśmy podejść jeszcze ok 100m ścieżką w górę, skąd na małej polance rozpościerał się efektowny widok na całą ścianę Drachenwand. Uzupełniliśmy tam płyny i ruszyliśmy w dalszą drogę zejściową. Szybko dotarliśmy do miejsca, w którym znajdowały sie tablice informujące o szczególnym niebezpieczeństwie. Ostrożnie zatem zeszliśmy w dół po ścieżce trawersującej strome zbocze i dotarliśmy w końcu do ferratowego fragmentu zejścia, gdzie znajdowała się stalowa lina do której można było się wpiąć. Od tego miejsca zejście było bardziej skomplikowane. W wielu miejscach prowadziło drabinami lub sztucznie utworzonymi schodami i poręczami. Niewygodnym terenem dotarliśmy do miejsca, z którego startowaliśmy na ferratę.
W oczekiwaniu na drugą część zespołu udaliśmy się do pobliskiej restauracji. Stąd dotarły nas informacje o wypadku jednego z polskich turystów. Niedługo potem usłyszeliśmy śmigłowiec ratunkowy, który próbował podjąć poszkodowanego. Udało mu się to dopiero za trzecim razem i dostrzegliśmy jak przelatuje on nad doliną z wysuniętą na linie platformą do transportowania poszkodowanych. Śmigłowiec wylądował na nieodległej polanie, skąd, według informacji, które do nas trafiły, został on przetransportowany do szpitala w Salzburgu. Jak się zatem okazuje, wypadki zdarzają się również na teoretycznie nie bardzo trudnych ferratach, dlatego zawsze trzeba zachować czujność i przestrzegać reguł bezpieczeństwa.
14.08.2023 – Fuschl am See, przełęcz Oberwiesalm
Następny dzień spędziliśmy na odpoczynku po przejściu ferraty Drachenwand oraz analizowaniu wspomnianego wypadku. Po południu ponadto pojechaliśmy do miejscowości Fuschl am See, gdzie niektórzy zdecydowali się spędzić czas nad tamtejszym jeziorem z krystalicznie czystą i ciepłą wodą, a ja wraz z Michałem udaliśmy się na krótką rowerową wycieczkę.
Naszym celem była przełęcz Oberwiesalm położona na wysokości 1348m, dokąd mieliśmy dojechać startując właśnie z Fuschl am See, które jest położone na wysokości ok 650m. Wyjechaliśmy asfaltową drogą w kierunku miejscowości Tiefbrunnau pokonując po drodze przelęcz Pefalleck (820m), gdzie na niespełna 700m dystansu mieliśmy ponad 80m przewyższenia, co dało ponad 11% podjazd. Po zjeździe do miejscowości skręciliśmy w lewo i zaczęliśmy właściwy podjazd. Do parkingu prowadził on tereniem o akceptowalnym nachyleniu rzędu 15%, ale gdy wjechaliśmy w szutrową drogę i nachylenie zaczęło wzrastać do 23-25% zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to nie przelewki. Trzeba było zejść z roweru i ordynarnie go wypchnąć kilkaset metrów.
Na szczęście jednak dalej teren nieco zelżał i nachylenie znów spadło do kilkunastu procent, co dawało nadzieję na podjechanie drugiej części trasy. Szybko dotarliśmy do szerokiej polany, gdzie jednak palące słońce odbierało resztki sił na podjazd. Znaleźliśmy jednak potok, w którym schłodziliśmy głowy i chyba dzięki temu udało nam się podjechać ostatnią część trasy. Ta prowadziła zakosami, dzięki czemu nachylenie terenu nie było takie mordercze. Ostatnia prosta po minięciu zakosów to już tylko 700m dystansu przy 90m przewyższenia, czyli „zaledwie” jakieś 13% po którym stanęliśmy na przełęczy z widokami aż po Dachstein na północny wschód.
Na przełęczy działały dwa schroniska więc w jednym z nich zamówiliśmy elektrolity, które szybko uzupełniliśmy i niedługo potem ruszyliśmy w drogę zjazdową. Najpierw trudnym terenem, gdzie rower raczej należało znosić, a potem gdy ścieżka zamieniła się w szeroką drogę leśną już dosiadając dwóch kółek i gnając na dół. W pewnym miejscu musieliśmy lekko zawrócić, bo zamiast drogą mieliśmy zjeżdżać wąską ścieżką, jakby singletrackiem. Ten wyjątkowo ciekawy fragment nie trwał jednak długo. Wystarczył jednak aby solidnie zagrzać tarcze hamulcowe. Dojechaliśmy znów do drogi leśnej i niedługo później do asfaltu, którym wróciliśmy do drogi prowadzącej do przełęczy Pefalleck. Podjazd od tej strony okazał się jeszcze bardziej stromy (ok 14-15%), ale na szczęście dość krótki. Dalej czekał nas już tylko zjazd znaną drogą do miejscowości Fuschl am See.
Po dotarciu na miejsce uznaliśmy, że to dobra okazja, aby się w jeziorku „zwodować”. A że mieliśmy ze sobą sprzęt kąpielowy, więc podjęcie decyzji nie było trudne. Zwłaszcza, że nad jeziorem nie byliśmy jedynymi, którzy zażywali wodnych kąpieli. Nie potrzeba nam było dużo, ledwie kilka minut, aby się schłodzić. Dzięki temu w lepszej kondycji wracaliśmy do Mauterndorfu, gdzie już miała na nas czekać reszta ekipy. Cała trasa zamknęla się w 22 km i ponad 800m przewyższenia. Typowa alpejska wycieczka.
15.08.2023 – Dachstein Superferrata
W Święto Wojska Polskiego zaplanowaliśmy sobie danie głównego tego wyjazdu, czyli przejście tzw. Superferraty na szczyt Dachsteinu. Superferrata to tak naprawdę połączenie trzech via ferrat prowadzących na szczyt. Pierwsza, Anna, to ok 300m pionowej ściany do pokonania przy trudnościach rzędu D. Następna, Johann, to ponad 500m pionowej ściany przy trudnościach rzędu D/E. Ostatnia zaś, czyli Schulter-Anstieg – ferrata wyprowadzająca na szczyt Dachsteinu to już zaledwie ok 150m przewyższeń w trudnościach maksymalnie B, więc to tak naprawdę tylko „truskawka na torcie” jak zwykł mawiać klasyk. Przejścia między ferratami prowadzą w terenie skalnym lub lodowcowym, więc wymaga ona zimowego sprzętu.
Po dotarciu na parking przy dolnej stacji kolejki prowadzącej w kopułę szczytową masywu Dachsteina (wagoniki nie dojeżdżają na sam szczyt, a jedynie na wierzchołek Hunerkogel, 2687m) ruszyliśmy dziarsko w kierunku schroniska Dachstein Südwandhütte, gdzie do pokonania mieliśmy prawie 200m przewyższenia. Dość szybko dotarliśmy na miejsce, ale nie spędzaliśmy tam zbyt wiele czasu tylko niemal natychmiast ruszyliśmy w kierunku startu ferraty Anna. Musieliśmy teraz zejść ponad 100m w dół i znów podejść kawałeczek. Start ferraty znajduje się zatem niżej niż minione przez nas schronisko. Po dotarciu pod start spotkaliśmy zespół, który szykował się do wejścia w ścianę. Zanim oszpeiliśmy się w uprzęże, lonże i kaski, zespół przed nami już pokonywał pierwsze metry. Trudności na początku nie są jakieś paraliżujące (max C), ale brakowało miejsc, gdzie można wyminąć wolniejsze zespoły, dlatego musieliśmy pokornie pokonywać kolejne metry ferraty w tempe ustanowionym przez będących powyżej. Przy tzw. Większym Filarze (niem. Großer Pfeiller) musieliśmy puścić wyprzedzających nas agresywnie lokalsów, bo niespecjalnie byli oni zainteresowani utrzymaniem tempa dyktowanego przez zespoły z góry. Szczęśliwie, akurat był kawałek miejsca, gdzie mogliśmy to zrobić. Trudności następnego odcinka nieco wzrosły (C/D), ale potem znów zakosami w łatwiejszym terenie nabieraliśmy wysokości. Póki co szło się całkiem nieźle, bo poruszaliśmy się w zacienionych obszarach ściany. Następnie przez sekwencję jednego trudniejszego (C/D) i rzędu łatwiejszych odcinków (B, B/C) dotarliśmy do kolejnego trudniejszego filara zwanego Abschlusspfeiller (C/D), który niestety już musieliśmy pokonywać w słońcu. Dobrą wiadomością było jednak to, że po przejściu tego odcinka niedługo potem stanęliśmy na szczycie Mitterstein (2097m) – wierzchołku stanowiącego koniec ferraty Anna.
Zrobiliśmy tutaj dłuższą przerwę, którą wykorzystaliśmy na uzupełnienie płynów i kalorii. Niestety wiele wskazywało na to, że dobre czasy, kiedy wspinaliśmy się w cieniu, minęły bezpowrotnie. Szybki skan ściany, którą poprowadzona była ferrata Johann pokazywał, że co prawda zaczniemy tę ferratę w cieniu, ale im wyżej i im bliżej końca, tym bardziej będziemy eksponowani na działanie słońca. Zanim jednak do tych słonecznych obszarów mieliśmy dotrzeć, mieliśmy do pokonania kluczowe trudności na drodze, od których zaczyna się ferrata Johann, czyli tzw. Przewieszkę (niem. Überhang) wycenioną na D/E. To jedyne miejsce w tych trudnościach na całej drodze, ale zaleca się, aby osoby, które mają tutaj problemy jednak zawróciły i zeszły do schroniska drogą zejściową ze szczytu Mitterstein.
Podeszliśmy pod start ferraty Johann pokonując dwa niewielkie pola śnieżne i ruszyliśmy w ferratę. Kilka pierwszych przepinek było jeszcze w łatwym terenie, ale dotarliśmy wreszcie do wspomnianej Przewieszki. Tu spotkaliśmy jeden mieszany zespół. Pani ewidentnie nie czuła się na siłach, aby pokonać ten odcinek dlatego pozwolili nam ruszyć przodem. Wchodziłem tam jako trzeci od nas z ekipy i muszę przyznać, że wyglądało to dużo trudniej z dołu, niż w rzeczywistości było. Chyba największą trudność sprawia pierwszy ruch, gdzie warto najpierw złapać stalówki, a dopiero potem wpiąć się lonżą za następną kotwą. Dzięki temu kolejne ruchy są już łatwiejsze. Warto jedynie pamiętać o zamianie nóg na stopniach i wówczas pokonanie tych trudności nie nastręcza wielkich problemów. Następnie poruszaliśmy się umiarkowanie trudnym terenem (głównie B/C) i dopóki jeszcze szliśmy w cieniu, to wspinaczka była całkiem przyjemna. Gdy jednak weszliśmy w oświetloną słońcem część ściany przestało być miło. Słońce wysysało z nas ostatnie soki, więc nie tracąc specjalnie czasu pokonywaliśmy kolejne metry przewyższenia. Na wysokości ok 2380m dotarliśmy do niewielkiej nyży poetycko nazwanej Pfannl-Maischberger, w której mogliśmy chwilę odpocząć. Uzupełniliśmy zatem płyny i kalorie i chwilkę odpoczęliśmy po czym ruszyliśmy dalej pod górę, chcąc jak najszybciej pokonać ten „słoneczny” odcinek. Trudności nie były tu duże, ale ekspozycja mogła być problemem. Generalnie jeśli jednak nie patrzyło się w dół, nie było tu wielkich trudności. Na wysokości ok 2540m zrobiliśmy sobie jeszcze jeden postój na uzupełnienie płynów, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że koniec Johanna jest gdzieś niedaleko. Ostatni odcinek był już nieco łatwiejszy i w efekcie niespodziewanie szybko dotarliśmy na wierzchołek. A w zasadzie na szerokie wypłaszczenie, na którym znajdowała się mini restauracja Dachsteinwarte (2741m). Tutaj odpoczęliśmy pół godziny przy serwowanych tu napojach.
Tu podjęliśmy decyzję o rozdzieleniu się, ponieważ nie wszyscy chcieli wchodzić na główny wierzchołek Dachsteinu (Hoher Dachstein, 2995m). Znajdowałem się w grupie atakującej wierzchołek. Ubraliśmy raczki i przeszliśmy lodowcem pod ścianę, z której startowała ostatnia ferrata. Akurat ktoś nią schodził, ponieważ ferrata ta jest dwukierunkowa. W tym momencie odwróciliśmy głowy i naszym oczom ukazały się grube, ołowiane wręcz chmury, które nadciągnęly z doliny Ramsau nad masyw Dachsteinu. Już wcześniej widzieliśmy, że gdzieś tam w oddali majaczą niewinne i niegroźne obłoczki, ale to co zobaczyliśmy teraz skłoniło nas do jedynej słusznej decyzji – odwrotu.
Ruszyliśmy lodowcem w dół w kierunku górnej stacji kolejki. W międzyczasie dołączyła do nas druga grupa, która nie chciała atakować wierzchołka i wspólnie dotarliśmy do górnej stacji kolejki po około 15 minutach. Mieliśmy rezerwację na zjazd kolejką na godzinę 15.45, ale udało nam się „załapać” na zjazd o godzinie 13.30, dzięki czemu zaoszczędziliśmy ponad dwie godziny. Zaraz po zjeździe i wyjściu z wagonika zauważyliśmy, że zaczyna padać, a gdy dotarliśmy do auta to już pakowaliśmy się w pośpiechu, bo niegroźny opad zamienił się w regularną ulewę. Czym prędzej zjechaliśmy zatem z górnej stacji kolejki do Ramsau i dalej w kierunku naszego apartamentu. Po drodze pogoda zmieniała sie dynamicznie – od ulewnego deszczu z majaczącymi gdzieś w kopule szczytowej piorunami, po niegroźny deszcz, aż po zupełnie bezchmurne niebo i słoneczną aurę. Wydaje się zatem, że choć burza nie trwała długo, to jednak decyzja o odwrocie była jak najbardziej słuszna, bo chyba nie na nic gorszego niż burza z piorunami na ferracie.
Ostatecznie czas potrzebny na pokonanie superferraty bez wejścia na szczyt i zejście do górnej stacji kolejki wyniósł w naszym przypadku niecałe 7 godzin, co wydaje się być zupełnie dobrym wynikiem.
16.08.2023 (środa) – Großeck, Kleiner Lanschutz, Speiereck
Ponieważ wejście na Dachstein dało nam trochę w kość, w środę chcieliśmy trochę odpocząć, ale nie znaczyło to, że cały dzień mieliśmy kisnąć w apartamencie. Początkowym planem był wjazd rowerami na pobliski szzczyt Großeck, który widzieliśmy z okien naszego zakwaterowania, ale po dwóch spacerach po schodach prowadzących do naszego mieszkania na trzecim piętrze okazało się, że nogi jednak odmawiają posłuszeństwa i raczej na rower się nie nadajemy.
Tym niemniej zostaliśmy przy planach dostania się na szczyt Großeck, ale nie rowerami, a kolejką linową startującą nieopodal z sąsiedniego pola namiotowego. Wjechaliśmy wyciągiem na wysokość ok 1950m, gdzie znajduje się górna stacja kolejki. Stamtąd trzeba było podejść na wierzchołek (2072m), gdzie znajduje się też restauracja. Tutaj spędziliśmy chwilę i ruszyliśmy na pobliskie wierzchołki. Początkowo planem było tylko wejście na Kleiner Lanschutz oddalony od miejsca, w którym się znajdowaliśmy o ok 2km i 310m przewyższenia. Po wejściu na ten wierzchołek zdecydowaliśmy się jednak również na wejście na pobliski Speiereck, znajdujący się niespełna kilometr dalej. Na obu tych szczytach spędziliśmy chwilę fotografując okolicę, po czym zeszliśmy tę samą drogą na szczyt Großeck, skąd potem zjechaliśmy w dół kolejką (mieliśmy bowiem wykupiony bilet w dwie strony).
Wieczorem jeszcze udaliśmy się na krótki spacer po najbliższej okolicy. Zwiedziliśmy pobliski zamek oraz urokliwą ścieżkę wokół niego. Po tym udaliśmy się również w głąb miejscowości, gdzie odkryliśmy niewielki efektowny kościółek św. Wolfganga, skąd rozpościerał się też fantastyczny widok na Mauterndorf i całą dolinę.
17.08.2023 (czwartek) – Mosermandl
Odpoczywając poprzedniego dnia w restauracji na szczycie Großeck zastanawialiśmy się nad celem na następny dzień i takowy udało nam się znaleźć. Naszym celem okazał się oddalony o niespełna godzinę drogi z Mauterndorfu szczyt Mosermandl, znajdujący się na granicy Schladming Taurów i Wysokich Taurów w grupie Radstauer Taurów. Aby wejść na ten szczyt, najłatwiej zaparkować niedaleko miejscowości Wald, gdzie też się udaliśmy i gdzie udało się zostawić auto. Zanim jednak ruszyliśmy na szlak, podeszliśmy na pobliski punkt widokowy skąd rozpościerał się ładny widok na opadające po drugiej stronie doliny wysokie wodospady.
Patrząc z poziomu parkingu szczyt prezetnuje się wyjątkowo honornie. Skalna kopuła szczytowa sprawia wrażenie niedostępnej i trudnej do zdobycia. Początkowo trasa wiodła jednak szeroką leśną drogą, ale dość szybko szlak skręcał w lewo skąd natychmiast zaczęliśmy nabierać wysokości. Szybko dotarliśmy do chaty Jakoberalm, która jednak nie okazała się być schroniskiem, a prywatnym lokum, dlatego nie było nam dane tam odpocząć przy kuflu jakiegoś izotonika. Minęliśmy zatem chatę i ruszyliśmy dalej za znakami prowadzącymi na szczyt Mosermandl. Dotarliśmy w końcu do rozwidlenia szlaków, gdzie skręciliśmy w prawo. Od tego miejsca ścieżka wspinała się jakby szybciej, a nachylenie terenu rosło. W oddali widzieliśmy nasz szczyt, więc cały czas mogliśmy obserwować, jak się do niego zbliżamy. W miarę podchodzenia bliżej piargów spostrzegliśmy dwa zespoły w kopule szczytowej. Gdy skończyła nam się alpejska ścieżka i szlak zaczął prowadzić piargiem, przystanęliśmy na chwilę aby wyrównać elektrolity i kalorie. Zaczęło też jakby trochę wiać, więc ubrałem bluzę, co jak się potem okazało – nie było konieczne.
Niedługo potem rozpoczęliśmy atak szczytowy. Ścieżka jeszce przez chwilę prowadziła piargami, ale im bliżej szczytu i im wyżej, tym bardziej ścieżka zanikała, by w końcowej fazie zniknąć zupełnie. Wówczas ostatnie metry przed szczytem pokonywaliśmy dość stabilnym żlebem, z którego na szczęście nic się nie usypywało. Niedługo potem stanęliśmy na szczycie, a czas wejścia zająl nam od parkingu do szczytu 2,5 godziny.
Na szczycie odpoczęliśmy chwilę i zrobiliśmy sobie przerwę na jedzenie i picie. Widoczność była bardzo dobra. Dało się nawet dostrzec trzytysięczniki z lodowcami u swych stóp –prawdopodobnie Ankogel (3252m) oraz Hochalmspitze (3360m). Ze szczytu nie schodziliśmy tą samą drogą, ale chcąc dokonać trawersu góry, ruszyliśmy w kierunku szczytu Windischkopf (2609m) i dalej przełęczy Windischscharte (2298m). Początkowo zejście ze szczytu Mosermandl było nawet dość ciekawe, z poprowadzoną stalówką i jakby ferratą. Trudności nie były wielkie, ale schodziło się dość ciasną rynną, więc trzeba było czekać, aż osoba poniżej przejdzie całą rynnę, aby nic na nią nie zrzucić, mimo posiadania kasków. Po zejściu z tego ubezpieczonego fragmentu piarżysta ścieżka prowadziła w kierunku drugiego z wierzchołków, na który weszliśmy po chwili. Na rozległym, kopulastym wierzchołku Windischkopf ścieżka zupełnie zaginęla, więc schodziliśmy trochę po omacku, kontrolując linię zejścia z linią potencjalnej ścieżki. Dopiero nieco niżej udało nam się odnaleźć ścieżkę prowadzącą do przełęczy, którą widzieliśmy już ze szczytu.
Do przełęczy dotarliśmy niewiele później. Spodziewałem się, że z tak szerokiego siodła czekać nas będzie raczej łatwe zejście do schroniska Franz-Fischer Hutte (2010m). Nic bardziej mylnego. Następny odcinek to zakosy prowadzące bardzo stromym, usypującym się zboczem, gdzie użycie kijków było bardziej niż wskazane, a kolana grzały się do czerwoności. Dość powiedzieć, że na 800m dystansu „zgubiliśmy” blisko 200m przewyższenia. Im jednak bliżej schroniska, tym teren się nieco wypłaszczał i stawał się łatwiejszy. Ostatnie zaś minuty przed schroniskiem dłużyły się niemiłosiernie, bo widzieliśmy już budynek schroniska, a tu jeszcze mieliśmy metry do pokonania. Sama końcówka nawet była lekko pod górę, więc tym bardziej dawało to w kość. W końcu jednak dotarliśmy do przybytku szczęścia, gdzie też zatopiliśmy się w złocistym izotoniku wiedząc, że ostatni etap od schroniska do parkingu jest już relatywnie łatwy.
Przy schronisku znajduje się też jezioro Zaunersee, które zaskoczyło nas dość ciepłą wodą i pięknymi widokami. Nie zatrzymywaliśmy się tam jednak zbyt długo i ruszyliśmy w dół w kierunku restauracji Schlierealm przy jeziorze Schlierersee. Tam zjedliśmy obiad, odpoczęliśmy nad jeziorem i wróciliśmy na parking. Cała trasa zamknęla się w niespełna 18 km i ponad 1300m przewyższeń.
18.08.2023 (piątek) – Millstatt
Piątek miał być ostatnim dniem aktywności podczas tego wyjazdu, co dało się zauważyć, bo świeżości w nogach już za wiele nie było. Szukaliśmy zatem pomysłu, jak zagospodarować ten ostatni dzień, żeby coś ciekawego jednak zobaczyć, trochę odpocząć, ale też żeby nie zgnić cały dzień w apartamencie, restauracji czy na plaży. Ostatecznie zatem naszym celem stało się miasteczko Millstatt położone nad jeziorem o tej samej nazwie (Millstätter See).
Początkowo plan był taki, aby na miejscu wypożyczyć rowery elektryczne i stamtąd wjechać na przełęcz Millstättertörl (1905m). Wjechanie tam na naszych tradycyjnych rowerach przy obecnym stanie świeżości nóg było praktycznie niewykonalne, bo z Millstatt oznaczałoby to podjazd o długości 10km i ponad 1300m przewyższenia. Na świeżych nogach byłaby to solidna wyrypa, a co dopiero po tygodniu różnych górskich aktywności.
Niestety po przyjeździe do Millstatt okazało się, że nie ma aż tylu rowerów elektrycznych do wypożyczenia. Zmieniliśmy zatem plany – wypożyczyliśmy zwykłe rowery i zdecydowaliśmy się na objechanie dookoła jeziora Millstattsee. Według mapy miało to oznaczać prawie 30km wycieczkę przy ok 300m przewyższeń. Idealne zatem parametry do tego, aby nie skisnąć, ale też aby się nie zajechać.
Ruszyliśmy rowerami w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, a zatem naszym pierwszym przystankiem była znana miejscowość Seeboden. Tam minęliśmy przystań i ruszyliśmy w kierunku południowo wschodnim ścieżką rowerową. Ta zmieniła swój charakter i z asfaltowej drogi stała się typowo szutrową leśną ścieżką, co wcale nam nie przeszkadzało. Południowa część jeziora jest praktycznie niezagospodarowana. Przejechaliśmy blisko 15 km zanim trafiliśmy do niewielkiej restauracji, w której chwilkę odpoczęliśmy. Ruszyliśmy dalej wzdłuż jeziora, aż dotarliśmy do zabudowań należących do miejscowości Starfach, gdzie znów wjechaliśmy na drogę asfaltową. Najpierw główną prowadzącą do miejscowości Dobriach, ale niedługo potem skręciliśmy w lewo w kierunku Millstatt i przez miejscowości Dellach i Pesentheim dotarliśmy z powrotem do Millstatt. Cała trasa zajeła nam prawie 2h, ale trzeba przyznać, że się nie oszczędzaliśmy i tempo mieliśmy raczej dobre (średnia prędkość wyłączając postój wyniosła 20km/h, a poruszaliśmy się na rowerach crossowych).
Po zdaniu rowerów w wypożyczalni, udaliśmy się na plażę, gdzie zaserwowaliśmy sobie szybkie „wodowanko”, a następnie ruszyliśmy do pobliskiej restauracji na obiad, skąd potem znów wróciliśmy na znaną nam już plażę. Tam spędziliśmy jeszcze kilkadziesiąt minut, skąd ruszyliśmy w drogę powrotną do Mauterndorf, a następnego dnia w drogę powrotną do Polski.