Szybki wypad na przedłużony weekend końcem listopada miał być ostatnią okazją na złapanie trochę promieni słonecznych i naładowanie baterii przed zimą. Początkowo mieliśmy jechać tam w czwórkę, ale pewne nieprzewidziane okoliczności sprawiły, że w efekcie udaliśmy się na miejsce tylko we dwójkę. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do wyjazdu sprzed czterech i pół roku, nie lecieliśmy z Berlina do Alicante, a z Wrocławia do Walencji.
Czwartek, 23.11.2023
Bezpośrednio po przylocie na miejsce ruszyliśmy po samochód do pobliskiej wypożyczalni, w której mieliśmy rezerwację. Pierwsze wrażenie, jakim przywitała nas Walencja to okropnie rozkopana okolica lotniska w Walencji. Aby dostać się do wypożyczalni można skorzystać z darmowych autobusów krążących z lotniskowego przystanku autobusowego lub podejść pieszo. Oba warianty podobnie zajmują około 10 minut. My zatem zdecydowaliśmy się na spacer, bo mieliśmy tylko bagaż podręczny, więc nie był on dla nas uciążliwy, mimo konieczności korzystania z tymczasowych przejść i kładek, stworzonych typowo na czas remontu.
Po odebraniu auta ruszyliśmy na południe w kierunku Alicante, ale naszym celem nie była Gandia, gdzie mieliśmy wynajęty apartament, a położone jeszcze około 40 minut jazdy dalej na południe Calpe. Miejscowość znana przede wszystkim z efektownej turni zwanej Penyal d’Ifach (332m), na którą można wejść szlakiem turystycznym lub wspiąć się jedną z wielu dróg wspinaczkowych. To właśnie wycieczką na ten efektowny punkt widokowy chcieliśmy rozpocząć ten krótki wyjazd.
Po dotarciu na miejsce udało się znaleźć darmowy parking w zasadzie pod samą górą. Stamtąd czekało nas około 40 minut spaceru na szczyt. Najpierw wygodną ścieżką, mijając pobliskie muzeum, a potem przez wydrążony w skale tunel na drugą stronę góry. Za tunelem charakter ścieżki nieco się zmienił i wymagał on teraz więcej uwagi. Kamienie, po których prowadziła ścieżka, są bowiem bardzo wytarte i nietrudno się tam poślizgnąć. Kontynuowaliśmy wędrówkę wybraną ścieżką, mijając po drodze rozdroże prowadzące na inny punkt widokowy – tzw. Mirador de Carabineros. Po około pół godzinie dotarliśmy na szczyt, gdzie oprócz nas spotkaliśmy jedną parę Polaków oraz kilkoro hiszpańskojęzycznych turystów. Po wymienieniu uwag z rodakami i przeprowadzeniu krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy w dół. Przy zejściu na parking spotkałem zaś kolegę z czasów szkolnych, którego nie widziałem na oczy ponad 20 lat 🙂
Po zejściu odczuliśmy już dość wyraźnie głód. Wszak od śniadania na lotnisku we Wrocławiu we wczesnych godzinach porannych nic więcej nie zjedliśmy. Znaleźliśmy zatem restaurację, jedną z niewielu która o tak wczesnej porze (ok 17) była jeszcze otwarta i zamówiliśmy tam paellę z owocami morza. W restauracji również dało się słyszeć polski język, a po chwili przyszły tam dwa zespoły wspinaczkowe, które prawdopodobnie wspinały się własnie na Penyala. Choć należy pamiętać, że samo Calpe oferuje wspinanie nie tylko tam, ale również w pobliskich górach Sierra del Toix, gdzie wspinaliśmy się podczas poprzedniego pobytu w tych rejonach.
Po opuszczeniu restauracji ruszyliśmy w drogę powrotną do Gandii. Tym razem podróż miała nam zająć nie 1,5h, a około 45 minut bo Gandia znajduje się mniej więcej w połowie odległości między Calpe, a Walencją.
Na miejscu znaleźliśmy hotel, w którym mieliśmy odebrać klucze do naszego apartamentu, zrobiliśmy zakupy w pobliskim (dość słabo jednak zaopatrzonym) markecie i ruszyliśmy pod wskazany adres. Tu musieliśmy trochę pokombinować, żeby odnaleźć właściwy lokal, ale otrzymany klucz pasował do wskazanych drzwi, a zatem mogliśmy się rozgościć w wynajętym apartamencie.
Piątek, 24.11.2023
Na piątek zaplanowaliśmy sobie ferratę De Los Marujes, której start znajdował się w miejscowości Tavernes della Valdigna. Miejscowość ta zaś jest oddalona od Gandii o zaledwie ok 20 minut jazdy autem. Ferrata wyceniona jest na K3, co odpowiada mniej więcej trudnościom C-C/D według skali alpejskiej.
Zaparkowaliśmy na parkingu już na skraju miasteczka, skąd w zasadzie piętrzą się pobliskie góry z najwyższym w okolicy Les Creus (540m). Naszym celem jednak było wspięcie się ferratą na szczyt Penya del Migdia (332m). Na początku musieliśmy podejść ścieżką pod start ferraty. Ta prowadziła początkowo sadem pomarańczowym, skąd potem sukcesywnie się zwężając prowadziła w kierunku wspomnianego już szczytu. Po koło pół godzinie podejścia ścieżki się rozwidlały. W lewo prowadziła ścieżka na ferratę – tu już znakowana. Ścieżka w prawo najprawdopodobniej była zaś ścieżką zejściową. W miejscu gdzie zauważyliśmy tabliczkę dało się też już zauważyć nieopodal pierwsze stalowe liny, dlatego już tutaj się oszpeiliśmy, zjedliśmy drugie śniadanie i ruszyliśmy w kierunku ferraty.
Ta rozpoczynała się dość nietypowo bo… zejściem. Należało zejść ok 2m w kierunku wąwozu, przez który poprowadzony był mostek tybetański złożony z dwóch lin do trzymania rękoma i asekuracji lonżą oraz jednej, po której należało przejść stopami. Mostek nie był trudny, ale dojście do niego już nieco tricky. Po jego pokonaniu czekała nas krótkie i łatwe podejście po klamrach, wyprowadzające na garb, gdzie klamry i lina stalowa znikała.
Dalej należało podążać wydeptaną ścieżką pod właściwą część ferraty. Ścieżka skręcała w prawo, potem zaś w lewo w zacieniony rejon. Cień zaś dawała potężna, ponad 150 metrowa ściana, którą teraz mieliśmy się wspinać. Ten drugi etap rozpoczął się od trudnego, parametrycznego startu, gdzie zasięg odgrywał kluczową rolę. Po przejściu dwóch pierwszych przepinek dochodziło się do krótkiego przewinięcia na lewą stronę, gdzie następowały drugie kluczowe trudności na drodze. Tutaj należało złapać lewą ręką chwyt w skale lub nieco wyżej klamrę i następnie dołożyć do lewej ręki prawą bez wyraźnych stopni na nogi. Należało tam zaufać, że ręka wytrzyma i zrobić to możliwie szybko. Po pokonaniu tego fragmentu następne odcinki ferraty były już łatwą „wędrówką po drabinie”. Po wyjściu na filar znaleźliśmy się w miejscu, gdzie zrobiliśmy sobie krótką sesję zdjęciową. Stąd mieliśmy kawałek spacerem wydeptaną ścieżką aż doszliśmy do ostatniego, krótkiego etapu ferraty.
Zanim jednak rozpoczęliśmy ten ostatni odcinek, wpisaliśmy się do zeszytu pozostawionego w skrzyce przytwierdzonej do skały. Zrobiliśmy też tutaj krótki odpoczynek na jedzenie i dopiero ruszyliśmy dalej. Ostatni fragment to już łatwy spacer po klamrach i po dosłownie kilku minutach dotarliśmy do ścieżki zejściowej.
Stąd rozpoczęliśmy zejście dochodząc do rozwidlenia dróg. Zamiast skręcić w prawo, skręciliśmy w lewo, czym dołożyliśmy sobie, jak się potem okazało kilka kilometrów. Ścieżka bowiem teraz nie schodziła szybko do podnóża masywu w rejonie sadów pomarańczowych skąd startowaliśmy, a trawersowała zbocze kierując na wschód. Dotarliśmy w końcu do kolejnego rozwidlenia szlaków i teraz już ewidentnie trzeba było skręcić w prawo. Poruszaliśmy się wyraźną ścieżką mijając po drodze niewielki sektor boulderowy i nieco później dotarliśmy do miejsca, które znaliśmy już z porannego podejścia. Ruszyliśmy znaną nam już ścieżką zejsciową i… utknęliśmy przed zamkniętą bramą, która rano była otwarta i przez którą wówczas mogliśmy normalnie przejść. Odbiliśmy w lewo i idąc wzdłuż ogrodzenia sadu odkryliśmy furtkę przez którą mogliśmy przejść i wrócić do samochodu.
Nie ruszyliśmy jednak w drogę powrotną do Gandii, a poszukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść obiad. Trafiliśmy do przyjemnego baru, gdzie siedziało tylko kilku lokalsów. Dogadaliśmy się z obsługą, że dostaniemy kilka starterów a na główne danie kilka tutejszych makaronów w rodzaju lasagnii. Jedzenie było świetne, a atmosfera tego miejsca jeszcze lepsza. Zwłaszcza, gdy przyszli też lokalsi, którzy siestę świętowali grając tutaj emocjonalnie w karty.
Po obiedzie wróciliśmy do Gandii, ale nie do naszego apartamentu, a pod pobliski zamek Castell de Bairen, skąd rozpościerały się fantastyczne widoki na okolicę. Tutaj zrobiliśmy sobie krótką sesję zdjęciową korzystając z zachodzącego właśnie słońca dającego niesamowite światło. Dopiero po tej sesji wróciliśmy do apartamentu, ale zanim przyszedł czas na wieczorny prysznic, poszedłem sprawdzić, czy woda w morzu jest mokra. Udało się całym zanurzyć, ale „kąpielą” bym tego jednak nie nazwał 😉
Sobota, 25.11.2023
Na ostatni dzień naszego pobytu zaplanowaliśmy sobie grań ciągnącą się od szczytu l’Ouet (528m) przez przełęcz Portell de les Orelles d’Ase (518 m), następnie prowadzącą przez wierzchołek Llom del Matxo Flac (585 m), by wreszcie przez szczyt Les Orelles d’Ase (548 m) doprowadzić do wierzchołka Creu del Cardenal (542 m) skąd mieliśmy zejść znakowanym szlakiem do doliny. Niby żadne wielkie przewyższenia, ale trasa obfitowała raczej w trudności techniczne jak i orientacyjne. Nie znaleźliśmy bowiem żadnych sensownych opisów tej grani, a jedynie jeden filmik z przejścia na youtube.
Po zaparkowaniu na parkingu niedaleko miejscowości Alzira, naszym oczom ukazał się… kompletnie zatłoczony parking, gdzie trudno było znaleźć wolne miejsce. Znaleźliśmy takowe na samym końcu i niemal natychmiast ruszyliśmy na szlak. Początkowo prowadził on szeroką szutrową drogą, a towarzystwa utrzymywali nam… kolarze górscy, których na tym szlaku było dziesiątki. Minęliśmy restaurację i ruszyliśmy dalej pod górę aż doszliśmy do rozwidlenia szlaków. Szeroka szutrowa droga stąd opadała do dna doliny, tymczasem nasz szlak skręcał delikatnie w lewo, a całkiem w lewo natomiast skręcał szlak na punkt widokowy, na który poszliśmy. Tam po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy z powrotem do rozwidlenia szlaków i dalej w kierunku szczytu l’Ouet.
Szlak prowadził wygodną, nieco tylko kamienistą ścieżką. Początkowo łagodnie się wznosił, a po chwili się wypłaszczył trawersując zbocze szczytu, na który mieliśmy wejść. Bliżej wierzchołka jednak szlak gwałtownie skręcił w lewo i już niemal najkrótszą drogą stromo pod górę wyprowadzał na wierzchołek. Na nim znajduje się betonowy bunkier, ale nas bardziej interesowała rozciągająca się w kierunku północno – zachodnim grań. Odpoczęliśmy tu chwilę, ubraliśmy kaski i ruszyliśmy w drogę, wzbudzając tym samym niemałe zainteresowanie lokalsów, dla których spacer po tej grani jest już chyba czymś w kategoriach wyczynu alpinistycznego.
Pierwsze metry były dość czujne. Sami wybieraliśmy wariant, jakim chcieliśmy poruszać się naprzód. Czasem ściśle ostrzem grani, czasem trawersując ostrze z lewej, a czasem z prawej strony. Po pierwszych czujnych metrach następne były nieco łatwiejsze. Pokonaliśmy dość długie, choć wąskie, siodło i ruszyliśmy pod górę. Najpierw trawersując lekko z lewej strony, ale potem skręciliśmy ostro w prawo i systemem zygzaków wyszliśmy znów na ostrze grani. Posuwaliśmy się wolno mniej więcej ostrzem, ale w końcu dotarliśmy do miejsca, które nas pokonało. Przed nami był teraz do zejścia ok 2m kominek, a potem ostra jak brzytwa grań, najeżona turniami, która sprawiała wrażenie nie do przejścia ściśle granią. Być może dałoby się ją przewspinać trawersując od prawej strony, ale wymagałoby to założenia paru punktów asekuracyjnych, a ponieważ byliśmy zaopatrzeni tylko w linę bez przyrządu asekuracyjnego (do awaryjnego zjazdu „z biodra”) i kilku ekspresów i taśm do zakładania przelotów przy asekuracji lotnej, uznaliśmy że to zbyt niebezpieczne. Ten trawers sprawiał wrażenie trudnego – takiego, który wymagałby statycznej asekuracji z przyrządu dlatego zawróciliśmy do ostatniego miejsca, w którym byliśmy na ścieżce. Ta bowiem wg mapy nie prowadziła teraz ściśle granią a ok 10 metrów z lewej strony. Po zejściu z ostrza grani faktycznie odnaleźliśmy ścieżkę w gęstwinie ostrych kłujących zarośli i nią podążaliśmy w kierunku przełęczy Portell de les Orelles d’Ase (518 m).
Tutaj zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek. Nogi pokłute i podrapane zaroślami paliły żywym ogniem, bo coś mnie podkusiło aby ubrać na ten dzień krótkie spodenki, a nogawki oczywiście zostały w apartamencie… przewiązałem zatem sobie nogi w kolanach kurtką i bluzą, aby choć trochę osłonić nogi. A wracając do ścieżki to teraz z przełęczy mieliśmy dwa warianty. Pierwszy to klasyczne wspinanie na znajdującą się w dalszej części grani turnię o trudnościach przynajmniej czwórkowych, a drugi to zejście ścieżką na drugą stronę grani i kontynuowanie spaceru trawersem zbocza. Ponieważ nie mieliśmy wspomnianych już kubków ani butów wspinaczkowych, musieliśmy obejść się smakiem i po krótkim popasie ruszyliśmy w dół ścieżką po drugiej stronie przełęczy. Początkowo stromo, potem po nieco bardziej wypłaszczonym terenie, cały czas w towarzystwie „kłujaków” jak ochrzciliśmy te wszędobylskie kłujące rośliny. Po drodze minęliśmy dwa trudniejsze miejsca ubezpieczone łańcuchami oraz minęliśmy parę piechurów podążających w przeciwnym kierunku. Następnie musieliśmy podejść wyżej by znów wrócić na grzbiet, a dokładnie to na szczyt Creu del Cardenal (542 m). W efekcie tak naprawdę musieliśmy ominąć większą część grani ze względu na nagromadzone tam trudności i brak dostatecznego sprzętu.
Na szczycie, na którym stoi widoczny z daleka krzyż chwilę odpoczęliśmy po czym rozpoczęliśmy zejście znakowanym szlakiem turystycznym. Prowadził on na początku dość stromo w dół po wyślizganych kamieniach. Widać, że jest to bardzo popularny cel wycieczek. Zresztą sami spotkaliśmy na nim dwie duże grupy (dość głośnej niestety) młodzieży. Po niespełna pół godzinie dotarliśmy do szerokiego siodła gdzie znajdują się ruiny starego klasztoru Monasterio de La Murta. Tutaj odbiliśmy ze szlaku żóltego na szlak zielony, który wspinał się pod górę i miał nas doprowadzić na przełęcz Pas del Pobre (329 m). W okolicach samej przełęczy trochę pobłądziliśmy bo szlak z zielonego miał zmienić kolor na czerwony, podczas gdy jedyne oznakowanie jakie widzieliśmy to niebieskie kropki na kamieniach. Ponadto odbicie z zielonego na niebieski szlak było tak zarośnięte, że dobrej chwili szukaliśmy miejsca, w którym należało skręcić. Po wyjściu na przełęcz ruszyliśmy niemal natychmiast w dół intuicyjnie dobierając trasę zejściową, bo iluzoryczna ścieżka a to się pojawiała, a to znikała wśród kamieni i nadal gęstych kłujących zaroślach. Przeorane od nich nogi paliły na nowo, a efekt ten był jeszcze wzmożony dość agresywną opalenizną (by nie rzec – poparzeniem słonecznym). Po kolejnych 20 minutach mordęgi dotarliśmy w końcu do końca tej prawdziwej drogi krzyżowej –wyszliśmy przy skrzyżowaniu z asfaltową drogą, którą podjeżdżaliśmy na parking. Teraz zatem czekał nas już „tylko” około 2 kilometrowy spacer asfaltem do parkingu. To ten jeden z nielicznych momentów, gdy doceniłem szeroką, asfaltową drogę zamiast kłujących zarośli, których nagromadzenie na tej wycieczce skutecznie odebrało mi z niej jakąkolwiek przyjemność.
Wymordowani po powrocie spędziliśmy jeszcze chwilę w Gandii, gdzie udało się znaleźć fajny bar z tapasami, którymi najedliśmy się jak normalnym obiadem. Potem zaś już przyszedł czas na powrót, pakowanie, prysznic i szybkie spanko, bo następnego dnia musieliśmy zaraz po 6 rano wyruszyć w drogę powrotną do Walencji.