Chociaż wcale nie planowałem w tym roku wyjazdu do Czarnogóry, gdy zaproponowano mi udział w wyprawie w góry Prokletije nie zastanawiałem się zbyt długo. Cóż, gdy zaprasza się mnie w góry, nie potrafię być asertywny. Mimo, że w tym kraju byłem też rok wcześniej, to jednak wówczas skupiliśmy się na wybrzeżu i Boce Kotorskiej. Dlatego tym razem liczyłem na zupełnie inne doświadczenia. Zwłaszcza, że tegoroczny wyjazd miał mieć charakter typowo górski.
Poniedziałek, 02.10.2023 – Prolog
Do Podgoricy przylecieliśmy w poniedziałek wczesnym rankiem po emocjonujących doświadczeniach na wrocławskim lotnisku. Po wynajęciu samochodu ruszyliśmy od razu w kierunku Parku Narodowego Prokletije. Czekało nas około dwóch godzin jazdy na dystanie niespełna stu kilometrów. Biorąc pod uwagę, że część trasy pokonywaliśmy autostradą, sugerowało to, że druga część trasy będzie prawdziwym wyzwaniem. Autostrada z Podgoricy kończy się w miejscowości Mateševo i jest to jedyna autostrada w Czarnogórze, choć znaki sugerują, że docelowo ma ona prowadzić aż do Belgradu.
Po zjechaniu z autostrady nawigacja poprowadziła nas w kierunku miejscowości Andrijevica drogą, która dostarczała bardzo dużo emocji. Zwłaszcza, gdy przychodziło wyminąć się z jakimś większym samochodem lub nie daj Boże autobusem. Wąska lokalna droga wyprowadziła nas na przełęcz Trešnjevik (1573m) skąd zjechaliśmy równie (a może i jeszcze bardziej) krętą drogą do Andrijevicy. Stamtąd już znacznie lepszą (i szerszą) drogą wjechaliśmy do Murino a następnie zakończyliśmy podróż w miejscowości Plav, gdzie mieliśmy wykupiony apartament.
Miejscowość ta jest zaś bardzo malowniczo ulokowana w dolinie nad jeziorem (Plavsko Jezero). Od zachodu dolinę zamyka masyw Visitor z wierzchołkami sięgającymi 2200m (najwyższy szczyt, Bandera, zwany też Krivi Smet osiąga wysokość 2211m), podczas gdy od wschodu dolinę zamyka masyw Gór Przeklętych czyli Prokletije. Najwyższym czarnogórskim szczytem Prokletije jest Zła Kolata (2535m), która miała być naszym celem na następny dzień. Warto odnotować jeszcze, że globalnie najwyższym szczytem masywu Prokletije jest Maja e Jezercës (2694m).
Wtorek, 03.10.2023 – Zła i Dobra Kolata
We wtorek wstaliśmy wcześnie rano, aby dać sobie możliwie dużo czasu na wejście i zejście z najwyższego szczytu czarnogórskiej części Prokletije. Na Złą Kolatę prowadzi znakowana ścieżka z miejscowości Vusanje, dokąd z Plav mieliśmy niespełna 20km dystansu i ok 30 minut drogi.
Na szlak wystartowaliśmy około godziny 7, a po wyjściu za auta przywitał nas przenikliwy chłód. Temperatura osiągająca ledwo 4 st. C raczej nie zachęcała do długiego postoju więc natychmiast ruszyliśmy pod górę za czerwonymi znakami namalowanymi na drzewach i kamieniach. Po niespełna pół godzinie dotarliśmy do szałasu pasterskiego, gdzie turystom oferowana jest kawa. Jest nawet stosowny drogowskaz 😉 Ruszyliśmy dalej wzdłuż drogi idąc za turystą podążającym przed nami, ale spotkała nas niespodzianka, gdyż okazało się, że ów turysta chyba wcale nie miał w planach wejścia na Złą Kolatę. Na szczęście w miarę szybko się zorientowaliśmy, że zboczyliśmy ze szlaku i wróciliśmy do miejsca, gdzie szlak opuszczał szeroką drogę i zmieniał się w wąską ścieżkę. Podążaliśmy nią szybko osiągając wysokość, aż po godzinie trafiliśmy na grupę kamieni, gdzie zdecydowaliśmy się na pierwszy postój. W tej pierwszej godzinie pokonaliśmy 500m przewyższeń, więc tempo wznoszenia mieliśmy zupełnie dobre. Po przerwie minęliśmy drogowskaz prowadzący do naszego miasteczka Plav i ruszyliśmy dalej w kierunku przełęczy Bora (1810m), która okazała się szerokim, trawiastym siodłem. Stamtąd szlak wprowadzał już w obszar skalny, skąd niedługo potem dotarliśmy do jaskini Ledena pećina, z której zionęło lodowatym powietrzem. Jaskinia jest częstym celem działań tutejszych speleologów, o czym informują zresztą napisy na skale.
Po minięciu jaskini niedługo potem dotarliśmy do przełęczy Пресљопит (2039 m) skąd można albo kontynuować wędrówkę w kierunku Złej Kolaty lub też przejście na albańską stronę do miasteczka Valbonë. Nas oczywiście interesowało nadal wejście na szczyt więc kontynuowaliśmy wędrówkę w jego kierunku, aż trafiliśmy na szerokie siodło zwane Przełęcz Między Kolatami (Qafa Kolates/Ćafa Kolata/Dvojni Prevoj, 2430m). Tutaj odpoczęliśmy przed ostatnim podejściem na szczyt. Z przełęczy wyraźnie widać ścieżkę zarówno na Złą, jak i Dobrą Kolatę (2525m).
Chcieliśmy wejść na oba wierzchołki. Najpierw wybraliśmy wierzchołek Złej Kolaty, na której przed chwilą ktoś wszedł. Podejście zajęło dosłownie kilka minut po dość stromym, ale jednak trawiastym zboczu. W samej końcówce pojawił się jeden nieco trudniejszy fragment, gdzie trzeba było użyć rąk, ale generalnie całe podejście było dość łatwe. Na szczycie celebrowaliśmy jego zdobycie krótkim popasem, po czym zeszliśmy do przełęczy i natychmiast ruszyliśmy na drugą z Kolat. Podejście na nią okazało się równie łatwe, choć końcowe metry były ciekawsze bo prowadziły szeroką grańką. Na szczycie znajduje się usypany kopczyk potwierdzający, że to najwyższy punkt. Tam nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, jedynie tyle ile było potrzeba na obfotografowanie okolicy i zeszliśmy do przełęczy.
Z przełęczy ruszyliśmy w drogę powrotną, niestety tą samą ścieżką. Szczyty te bowiem nie oferują alternatywnej ścieżki, aby móc wejść i zejść innymi drogami. Ruszyliśmy zatem znaną nam ścieżką, najpierw obok jaskini, potem obok Przełęczy Bora i wreszcie obok szałasu, gdzie wstąpiliśmy na kawę i zimne napoje. Stamtąd już szybkim krokiem dotarliśmy do auta i wróciliśmy do Plav.
Środa, 04.10.2023 – Veliki Trojan
Naszym celem na następny dzień był szczyt Veliki Trojan położony na granicy albańsko-czarnogórskiej. Jest to też najwyższy szczyt na grani stanowiącej ową granicę. Nasz plan zakładał wejście od strony miejscowości Dolja i zejście do Doliny Grebaje. Ponieważ jednak początkowy fragment drogi nie prowadził znakowanym szlakiem turystycznym, a jedynie lokalnymi górskimi drogami, musieliśmy się mieć na baczności, aby nie pobłądzić.
Z miejscowości Dolje, a w zasadzie z jej przysiółka nazywanego Ahmedmujovići ruszyliśmy szeroką leśną drogą aż do nienazwanej przełęczy położonej na wysokości 1299m. Stamtąd kontynuowaliśmy wędrówkę nadal szutrową drogą w stronę zabudowań w pobliżu nienazwanego wypłaszczonego wierzchołka na wysokości 1546m. Tutaj musieliśmy się dobrze nakombinować, żeby znaleźć ścieżkę, którą widzieliśmy na mapie. Szliśmy „na czuja” posiłkując się mapą, która sugerowała obecność ścieżki przecinającej dość strome zbocze. Wreszcie dojrzeliśmy pierwsze oznakowania szlaku, który nagle ni stąd ni z owąd zaczynał się właśnie w tym miejscu, co widzieliśmy też na mapie. Teraz było już nieco łatwiej, bo podążaliśmy za czerwono-białym oznakowaniem, aż dotarliśmy do ruin Katun Balijica, gdzie znajduje się też źródełko. Tuaj odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy dalej w drogę co chwila gubiąc i odnajdując znakowany szlak.
Po wyjściu na płaskowyż zauważyliśmy ścieżkę biegnącą przez skalne rumowisko w kierunku efektownego okna skalnego na wysokości ok 1900m, które widzieliśmy też na mapie (Šuplja vrata). Po dotarciu do okna urządziliśmy sobie tam sesję fotograficzną, a po jej przekroczeniu ruszyliśmy… w złym kierunku. Na szczęście szybko się zorientowaliśmy, zawróciliśmy pod okno i znaleźliśmy właściwą ścieżkę, najpierw krótką grańką, potem grzbietem, a potem szerokim trawiastym zboczem Velikiego Trojana z dala od stromo opadających jego wschodnich ścian. Czekało nas tutaj 270m podejścia, które ciągło się niemiłosiernie, bo choć widzieliśmy szczyt, to wcale nie chciał on się do nas przybliżać. Brakowalo tu jednej konkretnej ścieżki, więc podchodziliśmy w zasadzie „jak puszczało”. Na szczyt dotarliśmy po około 15 minutach, co okazało się bardzo dobrym wynikiem. Tam zorganizowaliśmy dłuższy popas bo po takim podejściu potrzebowaliśmy odpoczynku 🙂 Kontemptując wyniki, zjedliśmy drugie śniadanie i spoglądaliśmy w kierunku drogi zejściowej.
Tę rozpoczęliśmy po około pół godzinie. Szlak prowadził teraz szeroką granią przez nienazwane wierzchołki w kierunku przełęczy Ćafa Trojan na wysokości ok 2000m i dalej przez następną przełęcz Prevoj Gurit (1970m). Szlak teraz nie prowadził ściśle granią tylko trawersował zbocze od czarnogórskiej strony. Towarzyszyły nam teraz bardziej łąkowe krajobrazy znane z bieszczadzkich połonin. Przybrały one już czerwonorudy, jesienny kolor przypominając mocno tatrzańskie Czerwone Wierchy.
Naszym celem było dotarcie na przełęcz Ћафа (1874m), gdzie mieliśmy podjąć decyzję, czy kontynuujemy wędrówkę w kierunku szczytu Valušnica (1879 m) czy też zejdziemy do doliny. Końcowy fragment podejścia na przełęcz prowadził delikatnie pod górę, dlatego gdy wyszliśmy na przełęcz naszym oczom ukazały się prawdziwie pocztówkowe krajobrazy z dominującymi na pierwszym planie ścianami masywu Karanfili: Velikim Vrchem (znanym też jako Kremeni Vrh (srb.) lub Maja Gurt e Zjarmit (alb.), 2490m) oraz Južnim Vrchem (znanym również pod nazwami Zlovrh (srb.) oraz Maja e Keq (alb.), 2441m). Ich opadające 800-metrowe zerwy stanowią najwyższe ściany nie tylko w Czarnogórze, ale i całych Bałkanów.
Po dotarciu na przełęcz i wykonaniu miliona takich samych lub podobnych zdjęć na onieśmielające ściany Karanfili podjęliśmy decyzję o zejściu do doliny. Druga część drogi z wyjściem na Valušnicę to dodatkowe przynajmniej 300-400m przewyższeń, a już w tym miejscu mieliśmy ponad 1300m pokonanej deniwelacji. Mieliśmy przed sobą jeszcze kilka dni tutaj na miejscu, więc nie chcieliśmy „palić sprzęgła” już na początku wyjazdu i nabawić się jakiejś przeciążęniowej kontuzji, która mogłaby nas uziemić. Zresztą ja i tak już czułem jakieś lekkie pobolewanie w prawym kolanie, więc nie ukrywam, że szybsze zejście było mi nawet na rękę.
Zejście prowadziło wygodną choć dość wąską ścieżką. Najpierw w otwartym „połoninowym” terenie, by po chwili wprowadzić nas do dającego drogocenny cień lasu. Tego dnia bowiem póki co szliśmy w większości narażeni na działanie promieni słonecznych, co już powoli zostawiało ślad na naszych twarzach i odsłoniętych częściach ciała. Po zejściu do doliny Grebaje trafiliśmy do restauracji, która znajduje się na końcu szerokiej drogi, skąd potem odebrała nas druga część naszej ekipy.
Czwartek, 06.10.2023 – Visitorsko Jezero MTB
Ponieważ kolano bolało zdecydowałem się następnego dnia towarzyszyć Pawłowi podczas rowerowej wycieczki. Jej celem było Visitorsko Jezero – niewielkie, malowniczo położone jeziorko w górach masywu Visitor, znajdujące się na wysokości 1750m. Pomóc nam w tym miały rowery, które wypożyczyliśmy u naszego gospodarza. Niestety nie były to rowery górskie, a bardziej crossowe, z wąskimi oponami, minimalnym skokiem amortyzatora i zaciskowymi hamulcami. Nie było jednak co narzekać, tylko zacisnąć zeby i jechać 😉
Aby tam dotrzeć, musieliśmy najpierw dojechać do podnóża masywu, co oznaczało dla nas blisko 10 kilometrową rozgrzewkę asfaltem z Plav aż do miejscowości Pepiće. Tam odbiliśmy w lewo w leśną drogę, która od samego początku mocno się pionizowała. Cisnąc mocno w pedały i oddychając ciężko dojechaliśmy do ruin, obok których znajduje się też nadajnik GSM. Tam zrobiliśmy chwilę przerwy, bo mieliśmy już w nogach ponad 250m przewyższenia na dystansie ledwie 3 kilometrów.
Po chwili ruszyliśmy dalej. Naszym następnym punktem kontrolnym i miejscem odpoczynku była chata, tzw. Planinarska Koliba. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że chata jest chyba zamieszkana albo przynajmniej regularnie używana. W środku znajdowało się pełne wyposażenie kuchni, również to o charakterze biesiadowym. Odpoczęliśmy tam chwilę i zjedliśmy drugie śniadanie po czym ruszyliśmy pod górę. Czekał nas teraz ostatni podjazd, składający się z dwóch części. Pierwsza miała być jeszcze w miarę łagodna, podczas gdy sama końcówka wg profilu wysokościowego miała być prawdziwą „dzidą”. Po dojechaniu do niej okazało się, że końcówka jest praktycznie nie do wjechania ze względu na stromiznę oraz na liczne wiatrołomy na trasie. Wypchaliśmy zatem rowery na niewielką polanę Brace Rajković, gdzie znajdowała się kolejna chata oraz źródełko. Stąd, idąc za drogowskazem po dosłownie kilkudziesięciu metrach trafiliśmy nad jeziorko. Było ono faktycznie urokliwe, choć mocno zarośniete trzciną (podobnie jak Plavsko Jezero). Jezioro można objechać wkoło, z czego skorzystałem, a po powrocie odpoczęliśmy tam jeszcze chwilę i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Niestety jezioro wcale nie było najwyższym punktem na trasie. Musieliśmy jeszcze wdrapać się na pobliski płaskowyż, Katun Mramorje, gdzie mieliśmy do pokonania 100 metrów deniwelacji na niespełna 350m dystansu, co dobrze ukazuje, z jakim nachyleniem mieliśmy do czynienia. Oczywiście nie było opcji, żeby tam podjechać, ponieważ ścieżka była wąska i niebezpieczna, trawersująca zbocze.
Po wypchaniu rowerów na płaskowyż naszym oczom ukazała się polana, na której znajdowało się przynajmniej kilka chat i wiat, sugerujących, że znajdujemy się w jakimś turystycznym kompleksie. Spotkaliśmy tutaj turystę z dwójką dzieci, ale nie spędziliśmy tu zbyt wiele czasu, ponieważ słońca tego dnia za wiele nie było i szybko robiło się chłodno. Rozpoczęliśmy zatem bardzo ostrożny zjazd, bo na żadne szaleństwa nasze rowery nie pozwalały. Sprawiały one raczej wrażenie takich, które nie wybaczają błędów przy dużych prędkościach.
Dojechaliśmy do chaty, w której odpoczywaliśmy podczas podjazdu, ale spędziliśmy przy niej tylko kilka minut i ruszyliśmy w dalszą drogę, by w końcu dotrzeć do nadajnika. Przy nim znajdowało się rozwidlenie. Teraz na zjazd wybraliśmy inną drogę. Miała nam ona pozwolić uniknąć nudnego dymania asfaltem na sam koniec. Mieliśmy bowiem zjechać w miejscowości Brezojevice, skąd do Plav jest już przysłowiowy „rzut kapciem”.
Początkowo ta droga sprawiała wrażenie naprawdę solidnej, więc zjeżdżało się zupełnie przyjemnie. Z biegiem metrów jednak droga stawała się coraz gorsza. Do tego często zdarzały się ogromne dziury, pokrytem wodą i błotem, gdzie trzeba było przeprowadzać rower skrajem. Dopiero w pobliżu miejscowości droga się nieco poprawiła, ale czułem, że i tak już zużyłem do reszty klocki hamulcowe z tyłu, więc zjeżdżałem już bardzo ostrożnie. W końcu dojechaliśmy do asfaltu i dalej do głównej drogi prowadzącej do Plav. Jeszcze po drodze do aprartamentu zajechaliśmy na pobliską myjnię samochodą, aby trochę te rowery opłukać, bo ostatni odcinek przez błoto mocno wpłynął na ich wygląd. Gospodarz zaś na widok czystych rowerów w nagrodę pozwolił nam z nich korzystać w kolejnych dniach za darmo.
Piątek, 07.10.2023 – Očnjak
Planem na czwartek było wejście na Očnjak, którego charakterystyczny, przypominający odwrócony ząb wierzchołek jest widoczny z wejścia do Doliny Grebaje. Szczyt nie jest specjalnie wysoki – 2185m, ale na wierzchołek prowadzi ścieżka, a potem coś na kształt via ferraty, gdzie do ringów przymocowany jest gumowy kabel, jakby telefoniczny. Ścieżka zaś w początkowym odcinku, choć znakowana i technicznie nie nastręczająca żadnych trudności, to jednak jest stroma. Wszak na całej trasie mamy do pokonania tysiąc metrów przewyższenia na ledwie 3 kilometrach dystansu. Dla mnie osobiście to właśnie ten szczyt był głównym celem wyjazdu, nie oklepana Zła Kolata, ale właśnie ten nieco trudniejszy i bardziej techniczny Očnjak.
Wystartowaliśmy rano, choć pogoda nie zachęcała. Wierzchołki Prokletije były szczelnie zasnute chmurami, aczkolwiek prognozy dawały nadzieję, że bliżej południa miało się rozpogodzić. Ruszyliśmy zatem znakowaną ścieżką, która trawersowała strome zbocze Očnjak i którą bardzo szybko nabieraliśmy wysokości. Już po nieco ponad godzinie mieliśmy pokonaną połowę czekającego nas przewyższenia.
Zrobiliśmy sobie przerwę w miejscu rozwidlenia szlaków. Z tego miejsca można pójść bądź na Očnjak bądź w kierunku punktu widokowego zwanego „Hollow Door” lub „Kissing cats”. A to wszystko ze względu na charakterystyczną formację skalną, która widziana z przeciwnej strony przypomina właśnie całujące się koty. Naszym celem tego dnia był jednak Očnjak i tego się trzymaliśmy. Po minięciu rozwidlenia wyszliśmy na odsłonięte zbocze, gdzie widoki się nieco otworzyły, choć nasz cel był nadal w chmurach.
Ruszyliśmy nadal znakowaną ścieżką w górę hali, którą teraz prowadził szlak. Minęliśmy usypane kamieniami gołoborze i nieco później dotarliśmy pod ścianę Očnjaka. Tutaj ścieżka skręcała w prawo i prowadziła w górę stromego zbocza. Na szczęście nieco trawersowała, dzięki czemu podejście nie było trudne technicznie, choć zdawaliśmy sobie sprawę, że podczas zejścia tą samą drogą będzie trudniej. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, w którym startowała „via ferrata”. Naszym oczom ukazał się przytwierdzony do skały „kabel”, który mógł służyć za asekurację. Trasa skręcała teraz jakby w lewo – trawersowaliśmy wierzchołek wchodząc na niego jakby od tyłu patrząc z dołu doliny. Ten odcinek zająl nam około 15 minut. Nie jest specjalnie trudny, a większej uwagi wymagają tylko trzy 1,5-2 metrowe progi skalne, które pod górę nie stanowią problemu.
Cały czas wędrowaliśmy (a teraz to w zasadzie wspinaliśmy się) w chmurach. Raczej nie było widoków na ładną pogodę na szczycie. I tak też się stało, gdy dosłownie po kilkunastu minutach dotarliśmy na szczyt. Tutaj zorganizowaliśmy sobie krótką przerwę na drugie śniadanie. Chmury na chwilkę się przegoniły, więc chociaż przez moment mieliśmy jakieś widoki na okoliczne wierzchołki i grań Karanfili. Nie spędziliśmy tam jednak zbyt dużo czasu, bowiem szybko zrobiło się chłodno przez brak słońca.
Ruszyliśmy zatem ostrożnie na dół, w trudniejszych miejscach asekurując się przymocowanym kablem. Tak naprawdę jednak prawdziwe trudności przy zejściu rozpoczęły się dopiero poniżej w miejscu, gdzie ferrata się kończyła. Teraz bowiem nie mieliśmy się do czego przypiąć, a zejście nadal było strome i nieco śliskie, czemu sprzyjała duża wilgoć –wszak cały czas wędrowaliśmy w chmurach. Ostrożnie minęliśmy trudny fragment zejścia stromym zboczem, a teren się nieco wypłaszczył gdy znów weszliśmy w odsłonięty, halowy teren. Teraz już spokojnie zeszliśmy do rozwidlenia szlaku i zrobiliśmy sobie tutaj krótką przerwę.
Ostatni odcinek pokonaliśmy już nieco siłą rozpędu z nadzieją, że szybko uda się zejść do parkingu, gdzie czekać na nas miała restauracja i dostępne tam chmielowe elektrolity. Udało się zejść bez żadnych urazów, choć prawe kolano dokuczało mi coraz bardziej. Po zejściu do dna doliny odpoczęliśmy w tutejszej restauracji, w której stawaliśmy się już powoli stałymi bywalcami i ruszyliśmy w drogę powrotną do Plav.
Sobota, 08.10.2023 – Valušnica & Talijanka & Maja e Popadijes
Na przedostatni dzień naszych aktywności w parku Prokletije zaplanowaliśmy sobie dokończenie pętli, której nie udało się dokończyć w środę. Wtedy chcieliśmy po wejściu na Veliki Trojan przejść całą pętlę i zejść do dna doliny Grebaje przez Valušnicę. Wtedy jednak przerwaliśmy naszą trasę mniej więcej w połowie długości, bo zmęczenie dawało już się we znaki i zeszliśmy z przełęczy prosto do parkingu w dolinie.
Teraz chcieliśmy ruszyć od drugiej strony – wejść na szczyt Valušnica (1879m), skąd, zdaniem opisów znalezionych w internecie, mieliśmy mieć fantastyczne widoki na najwyższe szczyty masywu Karanfili, będącego częścią parku Prokletije. Wystartowaliśmy ze znanego nam już parkingu na dnie doliny, skąd najpierw leśną ścieżką, a potem przez chwilę szeroką drogą szliśmy za biało-czerwonymi znakami. Doszliśmy do rozwidlenia drogi, skąd jedna ze ścieżek prowadziła na interesujący nas szczyt, podczas gdy druga wyprowadziłaby nas znaną nam drogą na przełęcz, na której kończyliśmy spacer w środę.
Ruszyliśmy zatem w lewo. Wyszliśmy z lasu, dzięki czemu otworzyły nam się widoki. Widzieliśmy już szczyt, na który mieliśmy wejść oraz praktycznie cały grzbiet, którym mieliśmy wędrować. Im bliżej szczytu tym podejście stawało się coraz bardziej wymagające, a po wejściu w zacienioną część trasy od razu zrobiło się nieprzyjemnie zimno. Dlatego czym prędzej chciałem wyjść z cienia i ogrzać się w promieniach słońca. Po dotarciu na szczyt okazało się, że opisy nie kłamały – widoki z tego miejsca były po prostu obłędne, a ogromne zerwy opadające z grani Prokletije to widoki, których prawdopodobnie nie zapomnimy do końca życia. Na szczycie odpoczęliśmy nieco dłużej. Zjedliśmy tu drugie śniadanie i zrobiliśmy długą sesję zdjęciową.
Ze szczytu widać też było doskonale naszą dalszą drogę. Po zejściu z wierzchołka szlak prowadził nas w kierunku południowym, a następnie przez wierzchołki Talijanki (2057m) oraz Maji e Popadijes (2030m). Ścieżka prowadziła niemal cały czas grzbietem, który miejscami oferował fantastyczne punkty widokowe, gdzie aparaty fotograficzne aż się grzały od nieustannej, ciągłej sesji zdjęciowej. Tymczasem podejście na Talijankę, zwłaszcza w końcowej części okazało się dość strome i wymagające. Po wejściu tam znów naszym oczom ukazała się fantastyczna panorama okolicy z Mają e Popadijes na północy, Valušnicą na wschodzie i bezkresem albańskich gór na południu i zachodzie. Odpoczęliśmy chwilę na szczycie, gdzie spotkaliśmy dużą grupę turystów z Albanii, dwójkę z Polski oraz dwójkę już nieco starszych turystów aż z Hiszpanii. Chcieliśmy jednak odpocząć tutaj, bo nawet z daleka widać było, że na Maji e Popadijes jest prawdziwy jarmark i tam raczej odpoczywać nie chcieliśmy.
Ruszyliśmy ścieżką w dół do przełączki, skąd już nie tak stromym podejściem na ostatni tego dnia wierzchołek. Na nim przecisnęliśmy się przez niezmierzone tłumy i ruszyliśmy w dół do znanej nam przełęczy, z której schodziliśmy z gór w środę. To zejście dało mi mocno popalić, bo było stromo, a moje prawe kolano paliło już żywym ogniem i wręcz krzyczało, aby przestać je obciążać. Na przełęczy urządziliśmy sobie dłuższy popas, gdzie znów coś zjedliśmy i ruszyliśmy w dół znaną nam ścieżką by po niespełna godzinie dotrzeć do miejsca startu, czym zamknęliśmy pętlę.
Niedziela, 09.10.2023 – Hollow Door (Kissing cats) & Grań Karanfili
Ponieważ niedziela miała być ostatnim dniem, podczas którego mogliśmy sobie pozwolić na aktywności górskie (w poniedziałek z samego rana wyjeżdżaliśmy na lotnisko w Podgoricy), chcieliśmy go należy spożytkować. Niestety moje kolano bolało coraz bardziej i miałem pewne opory, w jakiej formie ono będzie na trasie, ale nie chciałem tracić tego ostatniego dnia urlopu.
Ruszyliśmy zatem z doskonale nam znanego parkingu w dolinie Grebaje w kierunku Očnjaka. Nie chcieliśmy jednak wchodzić na szczyt i zamiast na rozwidleniu szlaków skręcać w prawo, poszliśmy prosto w kierunku okna skalnego zwanego Hollow Door. Nigdzie nie udało mi się znaleźć oryginalnej, serbskiej nazwy tego miejsca, dlatego posiłkuję się nazwą angielską, używaną na mapach. Do rozwidlenia szlaków pokonaliśmy już blisko 600m przewyższenia i chyba największą stromiznę mieliśmy już za sobą. Za rozwidleniem ścieżka nieco opada by potem znów się wznieść do miejsca, skąd mieliśmy ładny widok na masyw Ljubokuć (1849m).
Tu odpoczęliśmy chwilę i zjedliśmy drugie śniadanie. Widzieliśmy też dużą grupę turystów schodzących już ze szczytu Očnjaka. Prawdopodobnie musieli wchodzić na szczyt na wschód słońca, skoro już schodzili. Po chwili ruszyliśmy dalej trawersując pobliższe wzniesienie, a za nim naszym oczom ukazała się długa dolina, przez dno której centralnie prowadziła nasza ścieżka. Początkowo częściowo po kamieniach, częściowo po trawach, by potem wspinać się żlebem opadającym z grani Karanfili. W końcowej części jednak ścieżka wyrażnie skręcała w prawo i wspinała się stromym zboczem, by po wyprowadzeniu na szeroki trawiasty płaskowyż prowadzić na wprost w kierunku niewielkiego wzniesienia. Dopiero po jego pokonaniu dostrzegliśmy owo skalne okno, które choć imponujące, z tej strony nie wygląda tak efektownie jak z drugiej, z której przypomina dwa całujące się koty. Tak czy owak, zrobiliśmy tam przerwę na jedzenie i zdjęcia, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną.
Kierowaliśmy się tę samą drogą co podczas podejścia, a zatem najpierw po relatywnie płaskim terenie, by potem pokonać nieprzyjemnie stromy trawers, a potem równie nieprzyjemnym żlebem z osypującymi się kamieniami zejść do doliny. Na ostatnich metrach czułem już dość solidny ból w kolanie i raczej skłaniałem się ku temu, żeby odpuścić drugą część trasy, czyli wejście na grań Karanfili. Na moje nieszczęście, Agnieszka wcale nie chciała schodzić w dół, a zamiast tego nadal planowała przejście grani. Nie chcąc puszczać jej tam samej plus kojarząc z mapy i profilu trasy, że zejście z grani do doliny jest z tamtej strony łagodniejsze niż znanym nam szlakiem z Očnjaka, niechętnie, ale jednak zgodziłem się, aby iść z nią.
Znaleźliśmy ścieżkę, która odbijała w prawo i zamiast do dna doliny wspinaliśmy się znów w wyższe partie masywu, mając po lewej stronie szczyt Jagnjićar (ok 1830m). Ścieżka a to się pojawiała, a to zanikała na trawiastych zboczach, więc kierowaliśmy się trochę intuicją, trochę mapą, a trochę idąc po prostu tak, „jak puszcza”. Ścieżka nagle skręcała w prawo podczas gdy mapa pokazywała, że należy iść prosto. Zasugerowaliśmy się mapą, ale po kwadransie poszukiwań ścieżki daliśmy za wygraną i wróciliśmy do miejsca, w którym nasza ścieżka skręcała w prawo. Kontynuując wędrówkę odnalezioną ścieżką dotarliśmy w najwyższe partie masywu w tym regionie, choć nadal ścieżka prowadziła raczej terenem trawiastym. Przed szczytem Karanfili (2119m) widzieliśmy też dwójkę turystów schodzących granią prawdopodobnie ze szczytu Karanfil Ljuljasevića (2224m). Nie spotkaliśmy się jednak. Prawdopodobnie schodzili oni już do dna doliny, podczas gdy naszym celem była końcowa część grani Karanfili. po zejściu z wierzchołka, skąd mieliśmy efektowny widok na okolicę (w tym również na Złą Kolatę i Maję Jezerces) odnaleźliśmy też oznakowanie szlaku.
Ścieżka teraz stawała się mniej oczywista. Lawirowała ona pomiędzy skalnymi uskokami, gdzie trzeba było zachować więcej czujności, I choć nie była to grań w typowo tatrzańsko-alpejskim rozumowaniu, to jednak na trasie znalazło się kilka miejsc wymagających od nas nieco uwagi i użycia rąk. W pewnym miejscu podczas pokonywania jednego z uskoków znaleźliśmy przestrzaszonego szczeniaka. Ten ujadał, ale gdy chcieliśmy go pocżęstować wodą, nie chciał pić. Sprawiał wrażenie zagubionego i już zastanawialiśmy się, jak sprowadzimy go na dół do doliny, gdy tymczasem… to on zaczął nas sprowadzać, zbiegając ze stoku i pokazując nam drogę. Ruszyliśmy jego śladami, a gdy pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów do kolejnej turniczki okazało się, że pies nadal tam stał i cierpliwie na nas czekał. Gdy nas tylko zobaczył ruszył dalej, by po chwili się zatrzymać, odwrócić łeb i sprawdzić czy na pewno za nim idziemy. W ten sposób, prowadzeni przez psa, który z pewnością był tu u siebie dotarliśmy do końca grani na szeroki wierzchołek Maja e Podgojs (2021m). Zrobiliśmy tam ostatni postój na posiłek oraz odpoczynek. Spotkaliśmy też tam parę turystów.
Niedługo potem zaś rozpoczęliśmy zejście. Najpierw wąską ścieżką, a potem coraz szerszą drogą w dół doliny, by po 16 zameldować się w miejscu, skąd odebrała nas druga część grupy. Decyzja o tym by przedłużyć wycieczkę i nie schodzić szlakiem podejściowym na Očnjak okazala się chyba trafna, bo zejście zgrani do doliny było znacznie łagodniejsze i bardziej przyjazne dla kolan. Dzięki temu udało się zejść prawie bezboleśnie i tym samym zakończyć niezwykle udaną i obfitującą w wiele efektownych pejzaży i doświadczeń tygodniową wyprawę. Przed nami był już tylko obiad w Gusinje, powrót do Plav, pakowanie, nocleg i wyjazd następnego dnia o 4 nad ranem na lotnisko w Podgoricy.