Akt I: Bij Niemca po kasku – Zugspitze 2016
13.08.2016
Nieudana majowa wyprawa na Zugspitze bolała jak drzazga we fiu… a zresztą, nieważne jak. Dlatego konieczne było powtórzenie wycieczki i tym razem już zdobycie góry. Zaplanowaliśmy sobie wejście na najwyższy szczyt Niemiec na weekend z okazji Święta Wojska Polskiego. Jako organizator trochę nieogarnąłem, bo nie przewidziałem, że 15. Sierpnia jest również świętem i dniem wolnym od pracy w Niemczech, co oznaczać mogło wzmożony ruch w górach. Ale decyzja została podjęta i 13. sierpnia o 4 rano wyruszyliśmy w trasę.
Karawana trzech pojazdów dotarła na camping w Garmisch około godziny 14. W międzyczasie musieliśmy jeszcze zmierzyć się z gigantycznym korkiem na drodze łaczącej Garmisch z Monachium, w którym straciliśmy dobrze ponad godzinę. Ale po przybyciu, zameldowaniu się i zakwaterowaniu w namiotach, nikt już o tym nie pamiętał. Każdy myślał wyłącznie o tym, aby się najeść.
Obiad zajął nieco więcej czasu niż początkowo przypuszczaliśmy, dlatego na rozruchową ferratę wyruszyliśmy około godziny 17. Celem było wejście gdziekolwiek, żeby tylko zaznajomić się ze sprzętem, aby podczas ataku szczytowego nie było lipy. Początkowo zaplanowaliśmy przejście Karwendel Klettesteig albo Mittenwalder Hohenweg, bo te dwie ferraty miały być względnie blisko i być względnie krótkimi. Rzeczywistość dość brutalnie zweryfikowała nasze oczekiwania i zamiast ferraty w sobotę musieliśmy się zadowolić jedynie krótkim trekkingiem, podczas którego mieliśmy z Mittenwald dotrzeć do schroniska Brunnsteinhutte, położonego na wysokóści 1560m. Tym samym zafundowaliśmy sobie przynajmniej solidną przebieżkę, bo spod Mittenwald do schroniska jest około 650m przewyższenia, które pokonaliśmy w nieco ponad godzinę.
Pod schroniskiem zrobiliśmy sobie dłuższy popas i przy niemieckim piwku kontemplowaliśmy zachód słońca w Alpach Bawarskich. Niedługo potem zeszliśmy do parkingu (zejście w ok 35 minut) skąd szybciutko wróciliśmy na camping, gdzie po kolacji udaliśmy się na zasłużony i potrzebny odpoczynek, bo następny dzień miał przynieść atak szczytowy.
14.08.2016
Budzik dzwoniący o 3.30 to na pewno nie jest to, czego potrzebowałem tego dnia. Zwłaszcza, że położyliśmy się spać raptem nieco przed północą, więc snu zdecydowanie brakowało. Zwłaszcza, że przede wszystkim kierowcy mieli za sobą już poprzednio niesprzespaną noc, gdy również bardzo wczesnie rano wyruszaliśmy z Polski. Zjedliśmy jednak jakoś śniadanie i wyruszyliśmy na szlak.
Szlak, który już o 5 rano był bardzo mocno oblegany. Po drodze spotykaliśmy mnóstwo turystów, głównie z Polski. Około godziny 5.30 weszliśmy na właściwy szlak, który odchodzi z parkingu i mniej lub bardziej stromo pnie się w górę. Około godziny 7 dotarliśmy do wejścia do wąwozu Hollental, ale ze względu na wczesną godzinę było ono jeszcze zamknięte. Dzięki temu mogliśmy za darmo przejść wąwozem. Muszę przyznać, że zrobił on na mnie naprawdę duże wrażenie. Kaskady spadającej wszędzie wokół wody i szum pędzącego potoku skutecznie budzą nawet największych śpiochów.
Około godziny 9 dotarliśmy do schroniska Hollentalanlagerhutte położonego na wysokości 1387m. Mieliśmy zatem za sobą już około 550m przewyższenia, choć to wciąż nic z porównaniu z czekającym nas wciąż 1600m w pionie. W schronisku zrobilismy krótszy popas, skąd ruszyliśmy w kierunku mitycznego Das Brett – ferraty, w ramach której w niemal pionowej ścianie osadzono tylko metalowe pręty, po których nalezy przejść. Być może dla osób wrażliwych na ekspozycję mogło to zrobić wrażenie, ale na naszej ekipie, już nieco obytej z lufą, nie spowodowało to zbytniego paraliżu.
Po przejściu przez Das Brett trudności praktycznie skończyły się aż do momentu wejścia na lodowiec. Tym samym najbliższe półtorej godziny między Das Brett, a lodowcem to mozolna wędrówka pod górę. Nie jakoś ekstremalnie, ale cały czas pod górę. Do tego cały czas w pełnym, palącym słońcu. To w połączeniu z niewyspaniem z poprzednich dwóch nocy odbijało się mocno na mojej dyspozycji. Bardzo szybko wychyliłem zapas wody, ale uzupełniłem zapasy wodą z roztapiającego się przed nami lodowca. W międzyczasie zostałem jeszcze nakarmiony czekoladą, co dało mi trochę powera, bo już czułem, że idę zygzakiem i średnio ogarniam swój chód.
Pod czołem lodowca zrobiliśmy kolejny postój na jedzenie, ale przede wszystkim na ubranie raków. Samo przejście przez lodowiec nie dostarczyło praktycznie żadnych wrażeń. Gorzej, że na jego końcu natknęliśmy się na korek, który musiał się, chcąc nie chcąc, rozładować. Wejście na ferratę było możliwe tylko od wariantu łatwijeszego A/B. Wariant trudniejszy został odcięty przez pustkę ziejącą z maksymalnie rozszerzonej szczeliny, dlatego nie było opcji, aby rozpocząć wejście tym nieco ciekawszym startem.
Sama ferrata prowadząca już na szczyt jest w mojej ocenie poprowadzona nieco na wyrost. Przypiąłem się do stalówki na kilku pierwszych segmentach. Potem przypiąłem lonżę do uprzęży i waliłem na żywca, ani przez chwilę nie czując zagrożenia. Niestety z przodu cały czas był dość spory korek, który dość mocno ograniczał nasze ruchy. W efekcie na szczyt dotarliśmy dopiero około godziny 13.30. Tam czekała już częśc ekipy, której udało się wczesniej wyprzedzić grupę, która generowała te korki na trasie.
Na szczycie oczywiście ekstremalne tłumy, ale i tak było fantastycznie. Czyste niebo dawało bardzo dobrą widoczność. Mogliśmy dojrzeć w panoramie okolicznych szczytów między innymi Marmoladę, Grossglocknera, Wildspitze czy nawet Piz Bernina. Pogoda jednak ewidentnie się psuła, więc niebawem trzeba było rozpocząć zejście. Grupowo jednak podjęliśmy decyzję, że nie będziemy schodzić o własnych siłach, a, o zgrozo, zjedziemy kolejką. Kosztowało nas to 35 euro na osobę, ale przy moim ogólnym zmęczeniu i niewyspaniu był to zdecydowanie najlepszy krok.
Wieczorem zaś nawet specjalnie nie włączyłem się w celebrację zdobycia kolejnego szczytu z Korony Gór Europy, a bardzo szybko zaległem w namiocie. Zdążyłem jedynie zjeść kolację i wziąć prysznic, po czym odnalazłem miejsce do śpiwora i już mnie nie było.
15.08.2016
Ostatni dzień minął nam już zdecydowanie pod znakie powrotu. Wyruszyliśmy jednak dość późno, pozwalając sobie na odespanie poprzednich nocy. W efekcie opuściliśmy Garmisch dopiero około godziny 10.30.
Zamiast jednak walić bezpośrednio do Wrocławia, zrobiliśmy sobie jeszcze postój w Dreźnie, gdzie zarządziliśmy krótkie zwiedzanie oraz gdzie udaliśmy się na obiad. Był to element wprowadzonego nie tak dawno elementu odchamiania DGNu podczas górskich wyjazdów. Założenie jest takie, aby podczas każdego górskiego wyjazdu, czy to długiej i dalekiej ekspedycji, czy kilkudniowej wycieczki, zorganizować przynajnmiej w jakimś stopniu część poświęconą na poznawanie kultury, sztuki i architektury obcych landów.
Kilka fotek z Drezna:
Akt II: From Adolf with Love! Grossglockner
Ponieważ tak dobrze poszło nam na Zugspitze, uznaliśmy wspólnie, że warto kontynuoować dobra robotę w Alpach I ruszyć tym razem po kolejną perłę w Koronie Gór Europy, a przy okazji w Koronie Krajów Alpejskich. Padło na austriackiego Grossglocknera – szczyt znacznie wyższy (3798m), ale o mniejszej róznicy wysokości do pokonania. Wyjazd zaplanowaliśmy na przedłużony weekend na początku września 2-5.09.2016.
02.09.2016
Standardowo pobudka o 4 i wyruszamy w trasę. Tym razem rozegraliśmy to nieco inaczej logistycznie, bo jechaliśmy na dwa auta, zamiast trzech. W efekcie na granicy w Jędrzychowicach byliśmy nieco wcześniej, a czas miał odgrywać znaczącą rolę, ponieważ do Kals am Grossglockner jest nieco dalej niż do Garmisch. Czekało nas około dziesięciu godzin drogi.
Do Kals dotarliśmy, koniec końców, około godziny 15, gdzie przed wyruszeniem w górę zrobiliśmy sobie dłuższy postój na obiad – jajecznicę z przywiezionych z Polski jajek 😉 Przepakowaliśmy bagaże, aby nie dźwigać niepotrzebnych kilogramów i ok 17 ruszyliśmy pod górę. Naszym celem na piątek było dojście do schroniska Studlhutte położonego na wysokości 2803m. Mieliśmy ze sobą namioty, które chcieliśmy rozbić w okolicy schroniska i w nich przenocować.
Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się w schronisku Lucknerhutte, ponieważ troszkę za ostro wystartowaliśmy. Okazało się bowiem, że róznicę przewyższeń ok 300m pokonaliśmy w niespełna 40 minut, mając na sobie duże plecaki z namiotami. W schronisku wyrównaliśmy oddech i przede wszystkim płyny zimnym złocistym trunkiem i ok 18 ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy w miarę sprawnie i szybko dotrzeć do schroniska, aby zdążyć przed zmrokiem.
Ścieżka była dość wygodna, a nauczeni doświadczeniem teraz nie forsowaliśmy tempa, bo odcinek do pokonania był nieco dłuższy niż poprzedni. Koniec końców trafiliśmy do Studlhutte ok 19.45. Tam po nieco długich negocjacjach z właścicielem schroniska udało nam się uzyskać zgodę na rozbicie namiotu, więc po kolacji niemal natychmiast przygotowaliśmy sobie spanie i już około 22 wszyscy grzecznie leżeli w śpiworach. Po pierwsze dlatego, że rano czekała nas pobudka o 5, a po drugie – i tak wszyscy byli wyrypani najpierw długą drogą na miejsce, a potem ponad 600-metrowym podejściem.
03.09.2016
Pobudka trochę nam się opóźniła. Wydawało mi się, że przez całą noc nie zmrużyłem oka, choć współlokatorzy z namiotu twierdzą, że spałem jak zabity i niemożebnie chrapałem, chociaż ja im tam nie wierzę 😉 Rano musieliśmy jeszcze sprzątnąć namioty i schować je do przedsionka w schronisku, żeby nie budzić niepotrzebnych podejrzeń, dlatego poranne ogarnianie się zajęło nam trochę więcej czasu. Ale koniec końców mimo śniadania i pakowania, około 6.30 wyruszyliśmy w trasę na drogę normalną na Grossglockner.
Początkowo ścieżka prowadziła łagodnym trawersem, aby po kilkuset metrach wyprowadzić nas na skraj lodowca, gdzie urządziliśmy krótki postój na ubranie żelastwa. Mimo wejścia na lodowiec, nie wiązaliśmy się tu jeszcze sznurkiem, gdyż były to raczej polodowcowe resztki niż faktycznie zagrażające nam lodowe pola. Tak krok za krokiem dotarliśmy w końcu do miejsca, w którym lodowiec się nieco stabilizował i był nawet przykryty warstwą śniegu. Stąd nieco bardziej pod górę, ale widocznie wydeptaną ścieżką dotarliśmy pod pierwszy trudniejszy technicznie fragment.
Należało pokonać zwykle skalno-lodowy trawers, który jednak w obecnych warunkach był trawersem wyłącznie skalnym. Mimo to poszlismy w rakach, nie wiedząc do końca czego spodziewać się po drodze. Mniej wprawni wpinali się lonżą do zamocowanej w pobliżu stalówki, choć tak naprawdę nie było to konieczne. Trawers wyprowadził nas na mini-plateau, z którego ścieżka dalej prowadziła zboczem trani, ubezpieczonym cały czas stalową liną. Tu podejście robiło się nieco bardziej strome, choć ciągła asekuracja dodawała pewności. Podejście to wyprowadziło nas pod samo schronisko Erzherzog Johan Hutte, zlokalizowanego na wysokości 3454m. Tym samym ustanowiłem swój prywatny rekord najwyżej odwiedzonego schroniska w górach. Jak do tej pory rekord ten należał do schroniska pod Toubkalem, które znajduje się ok 300m niżej od budynku pod Grossglocknerem. Stacji meteo pod Kazbekiem za schronisko nie uznaję, dlatego nie wziąłem pod uwagę w tym zestawieniu 😉
W schronisku krótka przerwa na uzupełnienie kalorii i płynów i możemy ruszać dalej w drogę. Niby zostało nam już tylko około 350m do góry na szczyt, ale czekał nas teraz zdecydowanie najtrudniejszy odcinek. Zaraz za schroniskiem skała schowała się pod polami śnieżnymi, a po chwili również pod lodowcem. Początkowo zasugerowaliśmy się idącymi przed nami i jeszcze na tym lodowcu nie wiązaliśmy sie liną, idąc wyraźnie wytyczoną ścieżką, która doprowadziła nas do słynnej rynnny, wyprowadzającej na grań. Rynna ta w miesiącach zimowych i wiosennych nie stanowi żadnych trudności technicznych. Późnym latem natomiast jej przejście jest utrudnione, ponieważ roztopiony śnieg odkrywa leżący po spodem lód. Krótki, ale bardzo stromy odcinek wymagał od nas pełnego skupienia i częstego używania czekana. Szczęśliwie, udało nam się wydostać na grań, choć powoli zaczynały dawać o sobie znać korki na drodze. Wiekszość osób schodziła już z góry, więc, radzi nie-radzi, musieliśmy ich przepuścić. Niektóre grupy mimo, że szły z przewodnikiem nie budziły naszego zaufania, bo trudno o zaufanie gdy widzi się siedem-osób osób związanych na jednej linie.
Po wyjściu na grań naszym oczom ukazały się nie mniej słynne tyczki, których można używać do wzajemnej asekuracji, z czego dość skrzętnie skorzystaliśmy. Droga granią była jednak o niebo łatwiejsza, ponieważ nie było na niej ani grama śniegu, którego nie mieliśmy, jak się potem okazało, doświadczyć aż do samego wierzchołka. Spokojnym tempem, przepuszczając co chwilę wracających z góry, dotarliśmy do Kleinglocknera (3770), z którego czekało nas już „tylko” zejście na przełecz i ostatnie podejście na właściwy wierzchołek. Przejście na mitycznnie eksponowaną przełęcz nie dostarczyło jednak większych emocji. Podobnie jak samo wejście na wierzchołek, choć tutaj musieliśmy trochę poczekać na swoją kolej i przepuścić schodzących Austriaków, a potem Słoweńców. Na tym czekaniu zeszło nam chyba z pół godziny. Koniec końców około godziny 13.30 zameldowaliśmy się na wierzchołku najwyższego szczytu (3798m) w Austrii. Widoki były jeszcze doskonałe, choć pogoda powoli zaczynała się psuć i niebo z wolna przykrywały kolejne obłoki.
Po około 15 minutach na szczycie rozpoczeliśmy zejście. Teraz mieliśmy ten komfort, że po nas już praktycznie nikt nie wchodził na szczyt, więc nie trzeba było przepuszczać idących z naprzeciwka. Gorzej, że za nami co chwila pojawiali się jacyś nadgorliwcy, idący prawdopodobnie od Studlgrat i dla własnego bezpieczeństwa niejednokrotnie decydowaliśmy się ich przepuszczać. Na zejściu do przełęczy przed Kleinglocknerem usłyszałem metaliczny dźwięk. Zdążyłem tylko odwrócić głowę i zobaczyć, jak mój telefon po tym jak wysunął się z kieszeni, odbił się dwa razy od kamieni i poleciał hen hen stromy zboczem kilkaset metrów w dół. Tym samym tradycja zostawiania w górach telefonu, narodzona podczas wyjazdu na Zugspitze, została podtrzymana. Ciekawe, kto zostawi telefon podczas kolejnej naszej alpejskiej wyprawy…
Zejście do przełeczy poszło nam dość sprawnie, choć wolno ze względu na częste zmiany punktów asekuracyjnych w zespole. Z przełeczy ruszyliśmy dalej wspierani tyczkami, które dawały poczucie bezpieczeństwa, choć nieco zwalniały. Pomału jednak dotarliśmy do miejsca, gdzie rynna wyprowadzała na grań. Zejście tego odcinka było paskudne. Raz dlatego, że było bardzo ślisko, ale nie to było największym problemem. Gorsze były tłumy, które jak sie okazało, cały czas twardo waliły z góry mimo, że było już dość późno. Rozpychający się turyści i, co gorsza, ich przewodnicy skutecznie wstrzymywali nasze zejście, ale wreszcie po około pół godzinie udało nam się opuścić to wredne miejsce. Kilka metrów dalej rozwiazaliśmy się z liny, ale jeszcze w rakach zeszliśmy do schroniska, w którym zameldowaliśmy się około 16.
Po bardzo krótkim postoju ruszyliśmy dalej, bo czekała nas jeszcze długa droga. Tego dnia bowiem wcale nie zamierzaliśmy nocować przy Studlhutte, a chcieliśmy zejść i znaleźć jakąś przytulną polankę na namioty w okolicach parkingu, gdzie zostawiliśmy auto. Około godziny 17.30 dotarliśmy do schroniska Studlhutte, gdzie zjedliśmy liofilizowaną obiadokolację i wyrównaliśmy elektrolity. Odebraliśmy też nasze rzeczy ze schroniska, które szczęsliwie zachowały się w komplecie. Po spakowaniu ich do plecaków ruszyliśmy na dół. Zaczynało się powoli sciemniać i w efekcie do schroniska Lucknerhutte dotarliśmy już grubo po zmroku. Tam zrobiliśmy dłuższą przerwę na piwo, a ja zapytałem również panią z obsługi, czy zna miejsce, gdzie można rozbić namiot. Ta wskazała nam polanę ok 5 minut drogi od schroniska, której oczywiście nie znaleźliśmy. Dlatego też rozbiliśmy się już bardzo blisko parkingu, ok 5 minut drogi od niego. Miejsce na biwak było idealne, choć poza rozlożeniem namiotu i wejściem do niego, specjalnych biwakowych atrakcji nie uświadczyliśmy, bo zmęczenie dawało już dość mocno się we znaki.
04-05.09.2016
Nikt nie nastawiał rano budzika, dlatego okazało się, że wstaliśmy dopiero około 9 rano. Trzeba było się powoli zawijać, bo w okolicy pojawiało się coraz więcej turystów, zmierzających do Lucknerhutte i niektórym mogłoby sie nie spodobać, że tutaj biwakujemy. Bardzo szybko zawinęliśmy majdan i ruszyliśmy do parkingu, oddalonego dosłownie o rzut kamieniem. Przy parkingu zrobiliśmy dłuższą przerwę, którą wykorzystałem na kapiel w cholernie zimnym potoku spływającym wprost z lodowca. Ale to mnie też trochę otrzeźwiło. Niedługo potem gdy wszyscy już się ogarnęli, zrobiliśmy sobie śniadanie z tego, co jeszcze zostało z wyjazdu, a ponieważ zostało sporo, więc i sniadanie było godne śniadania mistrzów. Wszak zasłużyliśmy na porządne żarcie!
Dolomity – tym razem widoczne tylko zza szyby auta, ale niedługo tam pojedziemy, to pewne 🙂 (fot. Przecier)Potem należało podjąć decyzję – wracamy od razu, czy zostajemy w okolicy jeszcze na jeden dzień? Część z nas miała bowiem jeszcze wziety urlop na poniedziałek, więc bez sensu było już teraz się zawijać. Ostatecznie ekipa, która urlopem nie dysponowała, zawinęła się do Polski, a my w trójkę wybraliśmy się na wycieczkę do… Wenecji, oddalonej od Kals o zaledwie trzy godziny drogi.
Rzeczywiście w Wenecji pojawiliśmy się około 16, bo po drodze praktycznie nie robiliśmy przerw, poza jedną już po włoskiej stronie gdy chciałem dać odpocząć (i ostygnąć) hamulcom po zjeździe drogą szesnastu zakrętów. Zatrzymaliśmy się przy tamie tworzącej jezioro o pięknej, szmaragdowo-turkusowej barwie. Był to jednak postój dosłownie dwu-tzyminutowy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
W Wenecji zaskakująco łatwo udało nam się znaleźć miejsce parkingowe na wjeździe do miasta, skąd pieszo udaliśmy się na zwiedzanie miasta poprzecinanego kanałami. Jak można było się domyśleć, zaraz zgubiliśmy się w gąszczu uliczek i zaułków, dlatego na Placu Świętego Marka kupiliśmy mapę, która następnie pozwoliła nam odnaleźć drogę powrotną.
Po drodze z powrotem jeszcze udaliśmy się na prawdziwą włoską pizzę, po której miałem prawdziwy włoski skręt kiszek, prawdopodobnie od zawartych w niej grzybów. Na szczęście obyło się bez płukania żołądka, choć ekipa zawiozła mnie już pod szpital. Wystarczyło zastosowanie bardziej chałupnicznych metod opróżniania żołądka. No i niestety cała zawartość pizzy musiała pozostać na zewnątrz.
Rzecz ta miała miejsce już nie w Wenecji, a Jesolo, do którego się udaliśmy. Mapa twierdziła, że to miasto położone nad samym morzem dysponuje pokaźnych rozmiarów plażą. I faktycznie, tylko był jeden problem – Jesolo to sporych rozmiarów kurort, pełen turystów. Dlatetego też znalezienie odludnego miejsca, gdzie możnaby spędzić noc na plaży w samych śpiworach okazało się odrobinę kłopotliwe. Na szczęście takowe znaleźć się udało, ale niestety plan spędzenia nocy w samych śpiworach spalił na panewce ze względu na burzę z potężną ulewą, która przeszła przez miasto. Schowaliśmy się zatem do auta i wtedy nastapił też atak moich kiszek, który akurat puścił gdy przestało padać. Przypadek? Nie sądzę!
Potem znaleźliśmy inną plażę, bo oczywiście w drodze do szpitala spanikowana ekipa zapomniała drogę do miejsca, gdzie byliśmy wcześniej. Ale nowe miejsce na plaży też było spoko. Mieliśmy plażę praktycznie tylko dla siebie, ale tym razem wyposażyliśmy się w namiot, by w razie niepogody nie musieć uciekać z plaży. Swoją drogą to musiał być dziwny widok z rana dla wypoczywających na pobliskim leżaku – zobaczyć namiot ekspedycyjny z fartuchami śnieżnymi rozłożony na środku plaży.
Zgodnie z tradycją, wykąpaliśmy się w morzu, a po śniadaniu zawinęliśmy manatki i ruszyliśmy w drogę powrotną, którą uprzyjemniała nam lektura najnowszej książki o Jurku Kukuczce autorstwa Marcina Pietraszewskiego i Dariusza Kortki. Podczas drogi powrotnej przeczytaliśmy wspólnie ponad pół książki. Jedna osoba zawsze była oddelegowana do czytania na głos reszcie i robiła za audiobooka J Po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze postój niedaleko Wiednia na obiadokolację. Około 23 byliśmy w Krakowie, gdzie odstawiliśmy Inkę, a ok 1.30 już byliśmy z powrotem u siebie.
Akt III – Co TriGlavy to ne jedna – Triglav
29-30.09.2016
Zaraz po powrocie z Grossglocknera rozpoczęliśmy planowanie kolejnej wyprawy, której celem miało być zdobycie następnej perły w Koronie Gór Europy, a jednocześnie w Koronie Krajów Alpejskich. Padło na Triglav w Słowenii, ale ponieważ nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zrobienie góry, nie moglismy sobie zaplanować zbyt wiele czasu w Alpach Julijskich. Wyjazd był precyzyjnie zorientowany tylko na wejście na górę i szczęsliwy powrót, co miało się udać w jeden przedłużony o piątek weekend.
Wyjechaliśmy w czwartek wieczorem do Krakowa, skąd rano mieliśmy uderzyć pod Aljazev Dom. Uznaliśmy bowiem, że najlepiej będzie zmierzyć się ze słynną północną ścianą Triglava. Nie stricte wspinaczkowo, ale ferratowo. Dlatego wchodzić mieliśmy drogą Tominskova Pot, wycenioną na B/C, podczas gdy do zejścia zaplanowaliśmy sobie drogę przez Prag, której wycena to B. Zakładany czas wejścia to około sześć godzin, a czas zejścia to 4 godziny. Czekało nas zatem około dziesięciu godzin solidnej wyrypy przy przewyższeniu rzędu ok. 1850m do zrobienia w jeden, dość krótki już przecież, jesienny dzień.
Z Krakowa wyruszyliśmy w piątek około godziny 9 rano. Dość późno, ale należy to zrzucić na karb integracji poprzedniego wieczora. Wszak do Krakowa w czwartek dotarliśmy dopiero ok 22. Ponieważ chciałem uniknąć podróżowania przez Czechy, pojechaliśmy przez Chyżne, Żylinę, Bratysławę, Wiedeń i Klagenfurt, by w Villach odbić na Kranjską Gorę i dotrzeć do Aljazev Dom około godziny 21. Po drodze zatrzymaliśmy się na jeden jedzeniowy postój pod Wiedniem, a wcześniej tankowanie w Chyżnem.
Po dotarciu na parking nie było na nim już żywej duszy, choć parking był niemal pełny. Ponieważ zupełnie nie w smak było nam płacić za nocleg w schronisku, rozbiliśmy namioty na parkingu, po czym zabraliśmy się za przygotowywanie kolacji. Pogoda na razie dopisywała. Niebo było rozgwieżdżone, choć prognozy mówiły, że w sobotę mogliśmy się spodziewać spaceru z głową w chmurach.
Około godziny 23 grzecznie odmeldowaliśmy sie do namiotów, bo następnego dnia czekało nas konkretne zadanie do wykonania.
01.10.2016
Obudziliśmy się wraz z budzikiem o 6 rano. Jak się potem okazało – stanowczo za późno. Zwłaszcza, że już od godziny albo i dłużej słyszeliśmy nadjeżdżające auta pełne turystów, który wcześniej od ras wyruszyli pod górę. Niestety z dobrej pogody zostało niewiele. Niebo było zachmurzone i nawet wschód słońca tego nie zmienił. Na szczęście jednak nie padało, co dawało nadzieję na w miarę bezpieczne wejście.
Zjedliśmy śniadanie i ok 7.30 wyruszyliśmy na szlak. Biorąc pod uwagę estymację, na szczycie mieliśmy być około godziny 13.30-14. Jeszcze przy schronisku zrobiliśmy jednak krótki, przymusowy postój, ale potem już ruszyliśmy ostro do góry. Tak ostro, że zaraz na początku zgubiliśmy szlak i musieliśmy się wrócić do pomnika ofiar gór przy rozdrożu szlaków przez Prag i Tominskovą.
Spodziewałem się, że szlak przez Tominskovą szybko wyprowadzi nas pod skałę, skąd będziemy szybko nabierać wysokości na ferracie. Tak jednak się nie stało. Z wytęsknieniem oczekiwaliśmy ferraty, mozolnie wdrapując się pod górę. Zanim rozpoczęły się pierwsze ferratowe trudności, pokonaliśmy dobre 900 metrów przewyższenia, więc praktycznie połowę deniwelacji.
Początkowe odcinki ferraty pokonaliśmy jeszcze bez założonej uprzęży, lonży i kasku, ale po przejściu krótkiego trawersu uznaliśmy, że to dobry moment na oszpejenie się. Mimo założenia na siebie żelastwa, nie chciałem się jeszcze wpinać, bo to zabiera sporo czasu, a ścieżka nie była jeszcze nadzwyczaj trudna. Wystarczył psychiczny komfort i łapanie się dłonią stalówki od czasu do czasu w nieco bardziej eksponowanych momentach.
Po chwili wyprzedził nas zespół dwóch Słoweńców, którzy ostro wystartowali do góry. My jednak jeszcze zrobiliśmy sobie krótki postój na drugie śniadanie, bo na zegarze było już dobrze po 10. Trudności ferratowe ciągnęły się przez mniej więcej półtorej godziny, aż do rozwidlenia, a raczej złączenia naszej drogi z drogą przez Prag. Mieliśmy zatem okazję dobrze przyjrzeć się miejscu, w którym mieliśmy odbić idąc z powrotem. Niestety mniej więcej od tego miejsca skończyły się jakiekolwiek widoki. Weszliśmy bowiem w pułap chmur, które tylko od czasu do czasu rozstępowały się na sekundę bądź dwie i były to jedyne chwile, kiedy można było zrobić zdjęcie, na którym byłoby cokolwiek widać.
Od rozwidlenia ferraty już praktycznie nie było. Spacerowaliśmy teraz wygodną i szeroką ścieżką, mijając rozwidlenie prowadzące do schroniska Stanicev Dom. Ruszyliśmy naprzód chcąc jak najszybciej dotrzeć do schroniska Triglavski Dom pod Kredarici, gdzie chcieliśmy zrobić krótki postój przed atakiem szczytowym. Przed schroniskiem natknęliśmy sie jeszcze na jedną krótką ferratę, ale i tu używanie lonży nie było konieczne. Wystarczyło się od czasu do czasu złapać stalówki jeśli ktoś czuł się mniej pewnie. Po wyjściu na grzbiet naszym oczom ukazało się schronisko, w którym zjawiliśmy sie około 13.15. Stąd czekało nas jeszcze godzinę ataku szczytowego.
W schronisku zrobiliśmy sobie około pół godzinki przerwy, pozwalając plecom na odparowanie. Wykorzystaliśmy ostatnie dni, kiedy schronisko jest otwarte i zostawiliśmy w nim niepotrzebny sprzęt, czyli wzięte z dołu raki, czekany i kaski. Na wierzchołek mieliśmy zatem wchodzić niemal zupełnie na lekko. W schronisku kupiłem również wodę, która jak się okazało – była tam droższa niż paczka papierosów. Kilka minut przed 15 wyruszyliśmy na atak szczytowy.
Ten przebiegał bez problemów, jeśli by nie liczyć dwóch, czy trzech wymuszonych krótkich przerw na przepuszczenie schodzących z góry. Trochę to wyziębiało, ale dobry zwyczaj nakazuje przepuszczać schodzących, więc radzi, nieradzi, dostosowaliśmy się do tego. Po wyjściu na Mały Triglav zaczęło mocno wiać. Cały czas oczywiście nie mieliśmy żadnych widoków. A szkoda, bo podejrzewam, że przy przejściu granią szczytową przy dobrej pogodzie można doświadczyć znacznie ciekawszych doznań 😉 A tak to nawet nie było widać, jak daleko potencjalnie można spaść 😉 Szlak graniowy jest oczywiście w całości ubezpieczony stalówką, do której można, ale nie trzeba się wpinać. Po około kwadransie dotarliśmy do puszki na wierzchołku Triglava, na którym w tym momencie byliśmy już zupełnie sami.
Wleźliśmy do puszki i zrobiliśmy sobie kilka zdjęć, po czym rozgrzaliśmy się gorącą czekoladą z termosu. Na szczycie spędziliśmy jednak nie więcej niż kilka minut, bo przeraźliwie wiało i zaczynało się robić zimno. Poza tym było już dość późno. Rozpoczęliśmy zatem zejście. W pewnym momencie zespół podzielił się na dwa mniejsze. Pierwszy poszedł przodem, a my kilka metrów za nimi. Po chwili zdaliśmy sobie sprawę, że schodzimy jakby inną droga, bo nikt z nas nie pamiętał, abyśmy wchodzili głęboko wciętą rynną. Poszliśmy jednak dalej w nadziei, że może po prostu z innej perspektywy tego szlaku doznaliśmy takiego zaćmienia. I faktycznie po chwili dotarliśmy do schroniska.
Tylko, że nie tego, co potrzeba. Nie tego, w którym czekał na nas pierwszy zespół i w którym mieliśmy zostawione rzeczy. Zamiast do Triglavskiego Domu pod Kredaricą, dotarliśmy do Domu Planika pod Triglavem. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko strawersować wierzchołek Kredaricy i dotrzeć do własciwego już schroniska. Na szczęście jest tam poprowadzony szlak turystyczny, więc przejście nie było specjalnie trudne, czy uciążliwe, choc i tak kosztowało nas dobre pół godziny dodatkowego marszu. Szczęśliwie udało nam się w międzyczasie skontaktować z pierwszym zespołem i poinformować o małej obsuwie, którą mamy. Koniec końców spotkaliśmy sie w drugim schronisku około 16.30.
Tu zrobiliśmy sobie jeszcze jedną krótką przerwę na ogarnięcie tego co się właśnie stało i jak do tego doszło. Słaba widoczność plus dość średnie oznakowanie w kopule szczytowej sprawiły, że popełniliśmy błąd, który kosztował nas dodatkowe 45 minut marszu. Dobrze, że tylko tak się to skończyło. W schronisku odebraliśmy zostawione przedtem rzeczy i po 17 wyruszyliśmy na dół. Godzina była już ekstremalnie późna i wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że sporą część drogi powrotnej pokonamy po ciemku.
Pierwszy etap prowadzący do rozwidlenia szlaków poszedł nam jeszcze znośnie. Potem jednak zaczęło się robić trochę nieciekawie, bo szlak przez Próg, chociaż nie tak eksponowany jak Tominskova, to posiada inną, wredną cechę – usypujące się spod nóg piargi, zwłaszcza przy zejściu. Powoli zatem pokonywaliśmy przejście przez Próg, uważnie stawiając stopy, aby te nie zbytnio nie odjeżdżały, nie powodując przy okazji obsuwania się kamieni, które mogłyby być niebezpieczne dla schodzących poniżej.
W końcu dotarliśmy do pierwszego etapu ferraty na tym odcinku, prowadzącym blisko ogromnej ściany. Ferrata nie prowadziła jednak bezpośrednio w tej ścianie, ale była położone w nieco odsuniętym od niej żlebie. Oprócz nieznacznych trudności technicznych doszły tu te obiektywne, związane z zapadającym zmrokiem, dlatego na tym etapie już trzeba było włączyć czołówki. Po około godzinie dotarliśmy do drugiego, trudniejszego odcinka, gdzie znów poprowadzono ferratę w pionowej skale. Krótkie, ale eksponowane zejście, do tego w nocy, dostarczyło niezapomnianych wrażeń. Po zejściu z tego ubezpieczonego fragmentu czekała nas już w miarę łatwa, choć niezwykle męcząca droga na dół. Po drodze jeszcze ze dwa razy nieznacznie zabłądziliśmy, bo poszukiwanie małych kropek oznaczających szlak w wapiennej skale w środku nocy nie należy do najłatwiejszych zadań.
Jeszcze przed zejściem do doliny musieliśmy pokonać jeden trudniejszy odcinek, jakby korytem wysuszonej rzeki, w którym znajdowało sie jednak sporo sztucznych ułatwień pomagających w zejściu. Po zejściu z tego koryta musiałem zrobić sobie chwile przerwy, bo byłem już solidnie zmęczony. Tutaj grupa się lekko rozprężyła, ale już po chwili znów byliśmy zjednoczeni we wspólnym celu – jak najszybszym dotarciu do schroniska, a potem parkingu. Na zegarze była godzina 21, a my widzieliśmy migocące w oddali światła schroniska.
Ostatni etap to już spacer po wygodnej ścieżce, choć nawet ten fakt niespecjalnie nas cieszył, bo wszyscy mieli już chyba serdecznie dość tej góry. Wreszcie około 22 dotarliśmy do parkingu, gdzie uzupełniliśmy zapasy płynów i już nawet bez kolacji szybko rozbiliśmy namioty i odpaliśmy ciężko w śpiworach na maty. Cała akcja zajeła nam zatem około 14 godzin, wliczając w to (długie) postoje i konieczność nadrabiania drogi z Domu Planika do Triglavskiego Domu.
02.10.2016
Niedzielny poranek przywitał nas nieustannie padającym deszczem. Miało to swoje niewątpliwe zalety w postaci zupełnie opustoszałego parkingu i nienadjeżdżających od rana aut z turystami chcącymi wejść na szczyt. Zwlekliśmy się tylko ze śpiworów, spakowaliśmy jako tako mokre namioty do auta i wyruszyliśmy w droge powrotną do kraju., nawet bez śniadania.
Nie był to jednak koniec przygód. Na granicy słoweńsko-austriackiej celnik zapytał mnie o słoweńską winietę. Gdy odpowiedziałem, że nie posiadam i czy moge gdzieś tu kupić, zaprosił mnie kulturalnie na bok, ale na szczęście obyło się zarówno bez mandatu, jak i bez łapówki. Ale ciśnienie z rana trochę podniósł. Na szczęście potem droga powrotna przebiegała już w zasadzie bez przeszkód.
Na śniadanie zatrzymaliśmy się dopiero w okolicach Grazu, gdzie udało nam się znaleźć to, czego szukaliśmy – parkingu z altankami, a nie wyłącznie restauracji, w których trzeba za bułkę zapłacić grube milijony. Na parkingu przygotowaliśmy sobie śniadaniową jajecznicę, opróżniliśmy częściowo bogate jeszcze zapasy jedzenia i ruszyliśmy w dalszą drogę. W Krakowie zameldowaliśmy się około 21.