Rokroczną tradycją są nasze wyjazdy w Alpy w okresie przypadającego na 15 sierpnia Święta Wojska Polskiego. Czasem bywały one dłuższe, czasem krótsze, ale dotychczas ich cechą wspólną była destynacja –były to Alpy (najczęściej Salzburskie lub Berchtesgadeńskie). W tym roku jednak zrobiliśmy odstępstwo od reguły i w ośmioosobowym składzie zameldowaliśmy się we włoskich Dolomitach.
16.08.2024 – Lago di Coldai
Wyjechaliśmy w dniu świątecznym późnym wieczorem tak, aby zajechać na rano. Podróż minęła wyjątkowo sprawnie tak, że przed 6 rano pojawiliśmy się już w Alleghe – miejscowości leżącej u podnóża Monte Civetty (3220m). Zamiast jednak udać się na zasłużony po podróży wypoczynek, przepakowaliśmy plecaki i … ruszyliśmy w góry. Co prawda na pierwszy dzień nie mieliśmy w planach niczego spektakularnego, ot krótką, kilkunastokilometrową pętlę po okolicy, ale i tak miało nam wpaść ponad 1000m przewyższeń. Biorąc pod uwagę nieprzespaną noc, zapowiadał się ciężki dzień.
Z parkingu pod dolną stacją kolejki prowadzącej do schroniska Rifugio Col dei Baldi (1920m) ruszyliśmy… w dół – w kierunku centrum Alleghe. Tam jednak nie zeszliśmy do miasta, a po dojściu do miejscowości odbiliśmy w lewo na szlak prowadzący na przełęcz Forcella Col Negro di Coldai (2199 m). Ścieżka szybko się spionizowała i pojawiły się na niej nawet jakieś sztuczne ułatwienia w postaci drabinek czy poręczówek, choć to za mało, aby nazwać ten szlak via ferratą. Minęliśmy wodospad i mozolnie pięliśmy się w górę, choć nachylenie terenu i zmęczenie po podróży wylewało z nas siódme poty. Prowadził nas jednak niezawodny Capitan Morgan 😉 Dotarliśmy wreszcie do rozwidlenia szlaków. Tu idąc w prawo dotarlibyśmy do schroniska Rifugio Tissi (2210m), My zaś skręciliśmy w lewo w kierunku malowniczego jeziorka Lago di Coldai położonego na wysokości ok 2150m. Mieliśmy do pokonania jeszcze ok 100m przewyższenia. Najpierw na wspomnianą przełęcz położoną prawie na 2200 i potem jeszcze kawałeczek pod samo jeziorko.
Po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazał się faktycznie malowniczo położony niewielki akwen, w wodach którego odbijały się potężne ściany masywu Monte Civetty, z przebijającymi się na pierwszym planie turniami Torre di Coldai (2600m), Torre di Alleghe (2649m) i Torre di Valgrande (2715m).
Nad jeziorkiem odpoczęliśmy (i zdrzemnęliśmy się) około godzinkę po czym rozpoczęliśmy zejście na dół. Nie kierowaliśmy się jednak w stronę schroniska Rifugio Sonino al Coldai a skręciliśmy w lewo w kierunku Alleghe. Czekało nas teraz ponad 700m zejścia na dystansie 2,5km. Stromy i niebezpieczny był zwłaszcza jego początek, gdy schodziliśmy stromym żlebem, z którego od czasu do czasu coś lubiło „wyjechać”. Łagodniej (i bezpieczniej) zrobiło się dopiero po zejściu do lasu. Stamtąd szybkim krokiem zeszliśmy do polany obok parkingu gdzie mieliśmy zostawione auto. Tutaj odpoczęliśmy znów chwilę przy elektrolitach i wreszcie około 14 udaliśmy się na swoją kwaterę.
Tę mieliśmy w położonej dosłownie 2km dalej miejscowości Santa Maria Delle Grazie.
17.08.2024 – via ferrata Delle Trincee
Pierwszym „poważniejszym” celem na naszej liście była via ferrata Delle Trincee położona w masywie Marmolady. Wczorajsza „rozgrzewka” stała się dla niektórych trochę „zajezdnią” więc trzeba było poszukać nieco mniej wymagającego fizycznie celu na pierwszy dzień. Ponadto prognozy mówiły, że po południu może popadać, dlatego szukaliśmy ferraty na raptem kilka godzin.
Szlak podejściowy na ferratę startuje przy sztucznie utworzonym przez zaporę jeziorze Fedaia (Lago di Fedaia) na wysokości ok 2000m. Dojazd tam zajął nam niespełna godzinę, a pobudka o wczesnej porze pozwoliła nam zameldować się na parkingu już o godzinie 6.40. Ruszyliśmy od razu pod górę w kierunku schroniska Rifugio Luigi Gorza. Nie dotarliśmy jednak do niego bo wcześniej skręciliśmy w prawo kierując się w stronę schroniska Rifugio Padon. Do niego jednak również nie dotarliśmy, bo dosłownie kilkaset metrów przed schroniskiem skręciliśmy w lewo w ścieżkę prowadzącą na start ferraty. Dotarliśmy do ruin dawnego schroniska Bivacco Bontadini skąd miała startować nasza ferrata. Oszpeiliśmy się i ruszyliśmy pod górę, co okazało się… błędem. W górę bowiem prowadziła ścieżka na szczyt Mesolina (2642m). Zawróciliśmy i po krótkich poszukiwaniach odnaleźliśmy wejście do ferraty, które znajdowało się w… tunelu wydrążonym w grocie. Po wejściu do niego nieco pobłądziliśmy zanim znaleźliśmy właściwą odnogę, aż wreszcie wyszliśmy po drugiej stronie skały i znaleźliśmy stalową linę. Ferrata początkowo trawersowała skalną ścianę, by po chwili wyprowadzić na bezpieczny teren, gdzie ścieżka prowadziła mniej lub bardziej ściśle granią.
Po chwili na naszej drodze stanąl… okazały kozioł, który jakby pilnował wejścia do bunkra. Na szczęście okazało sie, że obok jest inna ścieżka, którą udało nam się ominąć dumnego zwierzaka. Kontynuowaliśmy spacer docierając do ruin dawnych zabudowań. Tu się rozdzieliliśmy. Część w której ja byłem poszła w prawo wyraźnie wydeptaną ścieżką, podczas gdy reszta odbiła w lewo. Decyzja drugiej grupy okazała się bardziej słuszna, bowiem my dotarliśmy pod turnię, gdzie znów znaleźliśmy stalową linę, ale okazało się, że z góry cały czas schodzą ludzie. Okazało się zatem, że poszliśmy na tę ferratę „pod prąd”. Nie było możliwości, aby wejść na tę turnie, bo z góry cały czas spływała rzeka ludzi. Musieliśmy jak niepyszni zawrócić, w międzyczasie kontaktując się z drugą częścią ekipy, która odnalazła właściwe wejście na ferratę i stamtąd zdobyli jedną z tych turni. Zobaczyliśmy ich niedługo potem schodzących piargiem. Spotkaliśmy się zatem niewiele później i ruszyliśmy w dól, bo pogoda zaczynąła się psuć. Na końcowych metrach zejścia faktycznie towarzyszył nam już dość rzęsisty opad, ale na szczęście byliśmy już blisko parkingu, gdzie nieopodal znajdowała się restauracja serwująca pyszną pizzę. Nie omieszkaliśmy zatem z niej skorzystać i dopiero po obiedzie wróciliśmy na kwaterę.
18.08.2024 – Cascata Ru de Rialt
Ponieważ od rana lało nie było szans, aby ten dzień spędzić na ferratach, ani nawet na jakimś sensownym trekkingu. Dopiero przed południem zwlekliśmy się z apartamentu, bo chwilowo przestało padać.
Ruszyliśmy spacerem dookoła jeziorka w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, idąc szeroką, szutrową drogą, omijając ruch samochodowy na asfalcie. Gdy dotarliśmy do miejscowości Masare znów zaczęło padać, więc schowaliśmy się w przydrożnym barze próbując przeczekać opad. Gdy trochę się on uspokoił ruszyliśmy dalej w kierunku wodospadu Cascata Ru de Rialt. Końcówka podejścia była naprawdę stroma, ale warta wysiłku, bo zasilany opadem wodospad tego dnia prezentował się naprawdę okazale.
Trzeba było jednak szybko się stamtąd ewakuować, bo pogoda nie zachęcała do zbyt długiego przesiadywania na otwartej przestrzeni. Na szczęście mieliśmy w termosie pewien eliksir, który skutecznie rozgrzewał w tych paskudnych okolicznościach przyrody, więc zasilani nim doturlaliśmy się do apartamentu.
19.08.2024 – via ferrata Ivano Dibona
Na następny dzień mieliśmy zaplanowany jeden z ferratowych klasyków w Dolomitach czyli via ferratę Ivano Dibona w masywie Monte Cristallo (3221m) choć sama ferrata na wierzchołek nie wyprowadza. Na szczyt można wejść jej kontynuacją, czyli via ferratą Marino Bianchi.
Start ścieżki prowadzącej na ferratę znajduje się nieopodal schroniska Rifugio Son Forca na wysokości 2220m. Można tam się dostać na nogach spod parkingu na 1700m, ale uznaliśmy, że szkoda energii na puste podejścia, dlatego do schroniska dojechaliśmy wyciągiem kanapowym.
W schronisku wypiliśmy szybka kawę i zagryźliśmy rogalikiem zakupionym w dole i ruszyliśmy … w dół, aby dojść do ścieżki prowadzącej na ferratę. Dotarliśmy do rozwidlenia szlaków nieopodal przełęczy Forcella Bassa (2433 m), gdzie spotkaliśmy parę Polaków którzy również zamierzali pokonać tę ferratę. Po drodze póki co nie napotkaliśmy większych trudności poza jednym miejscem, gdzie już umiejscowiona była lina stalowa i gdzie można się było przypiąć i przyasekurować. Tutaj zjedliśmy drugie śniadanie i ruszyliśmy już na właściwą ferratę. Ta prowadziła dość łagodnym choć ubezpieczonym podejściem na przełęcz Forcella del Vecio (2687 m) skąd następnie trawersami skalistych urwisk z wyrzeźbionymi w nich chodnikami dotarliśmy aż do awaryjnego schronu Bivacco Ricovero Buffa di Perrero bardzo malowniczo wciśniętego w skalne zbocze. Tutaj zrobiliśmy krótką przerwę na posiłek bo ten fragment kosztował nas trochę sił.
Przed nami jednak była już końcowa część ferraty. Początkowo nadal chodnikami wyrzeźbionymi w skale a potem otwartym łagodnym terenem dotarliśmy na szczyt Cresta Bianca (2932 m). Tam jednak pogoda się zepsuła i zaczęlo padać, dlatego nie było możliwości aby atakować właściwy szczyt Monte Cristallo. Widoczność była praktycznie zerowa, padało, a poza tym chcieliśmy też wrócić do parkingu kolejką kanapową, którą wjechaliśmy na górę. Z przełęczy Forcella Granda (2870 m) rozpoczęliśmy zatem niewygodne zejście usypującymi się piargami w kierunku schroniska. Początkowo wyglądało to jak schodzenie w otchłań, bo widoczności nie było za grosz. Z biegiem czasu chmury się jednak rozstąpiły i mogliśmy wreszcie ujrzeć w dole sylwetkę schroniska. W dolnej części tego żlebu teren był już nieco łatwiejszy. Co prawda nadal schodziliśmy usypującymi się piargami, ale teraz były one na tyle głębokie, że nogi dość miękko w nich siadały niczym w ciężkim śniegu. W ten sposób dotarliśmy do schroniska, gdzie po spożyciu elektrolitów zjechaliśmy na dół do parkingu i ruszyliśmy na kwaterę.
20.08.2024 – via ferrata Gianni Aglio
Na następny dzień nie mogliśmy zaplanować specjalnie długiej ferraty, bo znów prognozy straszyły deszczami od południa. W efekcie wybraliśmy ferratę Gianni Aglio, wyprowadzającą na Tofana di Mezzo (3244m). Jest ona wyceniana na C/D i jej przejście (dotarcie do szczytu i położonej tuż pod wierzchołkiem górnej stacji kolejki linowej) miało nam zająć nie więcej niż cztery godziny.
Dojechaliśmy autami na parking Pie Tofana (1650m) położony nieopodal Cortiny d’Ampezzo. Tutaj złapaliśmy kolejkę do schroniska Rifugio Duca d’Aosta które jest położone na wysokości ok 2080m, dzięki czemu zaoszczędziliśmy ponad 400m podejścia, które pewnie zajęloby około godzinę. Pogoda jednak nie rozpieszczała. Padała mżawka i było nieprzyjemnie zimno, dlatego udaliśmy się do schroniska na kawę i ciastko celem podjęcia decyzji, co robić dalej.
W miarę konsumowania pogoda jednak się poprawiała, także gdy skończyliśmy drugie śniadanie podjechaliśmy do górnej stacji kolejki nad schroniskiem Rifugio Pomedes celem rekonesansu. Rozpogodziło się na tyle, że podjęliśmy decyzję, że zaatakujemy ferratę, ale w okrojonym składzie, bo nie wszyscy czuli się na siłach wychodzić na nią w tak niepewnych warunkach pogodowych.
Trójka przeszła ferraty znajdujące się na poniższych turniach (via ferrata Ra Pegna i via ferrata Ra Bujela) – krótkie, wyceniane na B. My zaś pozostałą piątką ruszyliśmy pod górę, szpejąc sie od razu, bo niemal natychmiast zobaczyliśmy stalówkę. Nasza ferrata początkowo prowadziła na szczyt Punta Anna (2731m). Mieliśmy zatem do pokonania ok 400m przewyższeń ferratą w trudnościach maksymalnie C. Nie było tu w istocie większych trudności technicznych poza jednym mocniej spionowanym miejscem. Przed szczytem zostaliśmy przepuszczeni przez grupę Litwinów, którzy mieli tu pewne problemy. Po dotarciu na wierzchołek zrobiliśmy sobie przerwę na popas. Pogoda akurat trochę się poprawiła i otworzyły się widoki na sąsiednie masywy.
Niedługo potem ruszyliśmy w dalszą drogę, najpierw łagodnym trawersem, a potem delikatnie pod górę w kierunku małego płaskowyżu 3° Torrione di Pomedes (2904 m), skąd odchodziła zejściowa ścieżka ewakuacyjna. Tu jeden z nas zdecydował się na zejście, bo jak twierdził, podejście pod Punta Annę go skutecznie wymęczyło. Jego ścieżka zejściowa miała doprowadzić go do górnej stacji kolejki, którą mógł zjechać do restauracji Pizzeria Capanna Ra Valles a potem przesiądając się do gondoli aż do schroniska Rifugio Col Drusciè, które znajdowało się nieopodal parkingu, gdzie mieliśmy samochody. Docelowo zatem miał się spotkać z resztą ekipy i razem wrócić na kwaterę (wyprzedzając fakty –w istocie tak się stało i bezpiecznie całą czwórką wrócili do apartamentu).
My zaś pozostałą czwórką ruszyliśmy w dalszą drogę. Początkowo wygodną ścieżką po piargach, potem po drabinie i trawersem pod małą przełączkę. Dalej lekko wywieszonym trawersem i ścieżką okalającą szczyt Torre Aglio (2980 m), na który prowadzi jeden z wariantów ferraty, ale który ominęliśmy dotarliśmy na kolejną przełaczkę, gdzie trochę się pogubiliśmy. Okazało się, że trzeba było zejść kilka metrów w dół stromym zboczem i dalej przetrawersować w prawo skalną ścianę (tu już z pomocą stalówki). Wyprowadziło nas to na szeroki taras opadający zerwami ze zboczy Tofan. Kilka minut później stalówka skręcała w prawo i wspinała się w górę, robiąc zawijas i docierając pod skalne okienko. Po przejściu pod nim zobaczyliśmy skalną ścianę, którą prowadziła ferrata. Wejście na nią było jednak ułatwione dzięki zamontowanym przy niej drabinom, po których należało wejść. Była to w zasadzie ostatnia trudność na tej ferracie. Po wyjściu z drabin ścieżka kluczyła po piargach szerokim i łagodnie opadającym zboczem. Wspinaliśmy się nim mozolnie aż dotarliśmy na szczyt, gdzie spotkaliśmy parę Amerykanów. Już od kilkunastu minut widzieliśmy majaczącą nieco w dole górną stację kolejki, więc byliśmy spokojni – zdążymy na zjazd jednym z ostatnich kursów. Ostatecznie na szczycie zameldowaliśmy się około 15.30, więc mieliśmy jeszcze czas wypić radlerowy izotonik i dopiero zjechać na dół.
Po zjeździe do Rifugio Col Drusciè czekał nas jeszcze krótki, około kilometrowy, spacer na parking, gdzie mieliśmy pozostawiony samochód. Stamtąd ruszylimy do Alleghe.
21.08.2024 – via ferrata Cesco Tomaselli
Na następny dzień zaplanowaliśmy sobie jakąś krótszą ferratę, bo zmęczenie po Tofanie dawało trochę się we znaki. Z drugiej strony nie chcieliśmy całkiem odpuścić, bo dla niektórych to miał być ostatni dzień wyjazdu i naturalnym było, że chcieli go wykorzystać na ferratach. Ostatecznie zatem nasz wybór padł na via ferratę Cesco Tomaselli. Aby się do niej dostać musieliśmy dojechać autami na przełęcz Passo Falzarego (2105 m), przez którą już wielokrotnie podczas tego wyjazdu przejeżdżaliśmy. Po dotarciu na miejsce wjechaliśmy gondolą do schroniska Rifugio Lagazuoi położonego na wysokości ok 2740m.
Ze schroniska ruszyliśmy ścieżką zejściową do przełęczy Forcella Lagazuoi (2572 m), gdzie następnie trzeba było podjąć decyzję, czy podchodzimy ścieżką z lewej strony i wracamy tą od prawej, czy na odwrót. Stanęło na wariancie przeciwnym, czyli poszliśmy w prawo z zamiarem powrotu od lewej strony. Ruszyliśmy zatem w prawo w kierunku szerokiego siodła Forcella Travenanzes (2507 m), a po jego osiągnięciu ruszyliśmy w lewo w stronę kolejnego przełamania Forcella Gasser Depot (2540 m). Stąd czekało nas krótkie, ale strome podejście na przełęcz Forcella Granda (2653 m), z którego startowała ferrata.
Wbija się ona w skalny mur od prawej strony, gdzie bardzo szybko pojawia się lina stalowa i szybko nabiera się tu wysokości. Już pierwsze przepinki weryfikują nasze umiejętności, a po chwili pojawił się nieco wredny eksponowany trawers, ale po dokładniejszym zlustrowaniu skały można było znaleźć niezłe miejsca na stopy. Dalej ferrata wyprowadzała nieco w prawo i cały czas w górę w kierunku szerokiej platformy. Wcześniej można było skręcić w lewo na inną trasę która prowadziła trawersem skalnego muru. Nas jednak ona nie interesowała. Po dotarciu na wspomnianą platformę zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek i popas.
Teraz czekało nas strome podejście (wręcz wspinaczka) filarem wyprowadzającym na wierzchołek Punta Sud di Fanes – Südliche Fanisspitze (2989 m). Akurat podczas podejścia niebo zasnuły chmury więc wspinaliśmy się w zupełnym mleku tak, że nie widziałem nawet osoby wspinającej się bezpośrednio za mną. Dość szybko jednak osiągnęliśmy wierzchołek, gdzie było na tyle dużo miejsca, że można było się rozsiąść w towarzystwie innych osób, którego tego dnia zdecydowały się na przejście tej ferraty.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku zejścia, które nadal prowadziło ferratą. Może nie tak trudną jak podejściowa, ale też wymagała ona czujności i uważnego stawiania stóp. Sprowadziła nas ona na niewielką przełączkę Selletta Fanes (2812 m) skąd już nie ferratą, ale ścieżką w osypującym się żlebie ostrożnie schodziliśmy w dól w kierunku przełęczy, z której rozpoczynaliśmy wspinaczkę. Wolniutko, żeby nikomu nic na głowę nie zrzucić pokonywaliśmy kolejne metry pilnując, żeby nic nie wyjechało spod nogi, bo było tu gdzie polecieć. Pokonaliśmy dwa strome wcięcia w żlebie, a dalej ścieżka już stawała się nieco bardziej komfortowa. Na tyle, że niedługo potem dotarliśmy do przełęczy. Tutaj się rozszpeiliśmy, zjedliśmy posiłek i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Tym razem mieliśmy okrążać masyw Lagazuoi od zachodu. Najpierw przetrawersowaliśmy pod potężnymi ścianami Lagazuoi Nord (2778 m), by potem nieco odbić w prawo i już większej odległości przejść pod ścianami niższego wierzchołka Lagazuoi Piccolo (2770 m). Dotarliśmy wreszcie do szerokiego wypłaszczenia, gdzie dochodził też szlak prowadzący od jeziora Lech de Lagacio. Nas jednak interesowało teraz już tylko podejście do schroniska gdzie mieliśmy wyrównać elektrolity. Czekało nas jednak jeszcze ponad 200m podejścia w pionie, które wyssało z nas siódme poty, bo niebo się rozpogodziło i słońce prażyło niemiłosiernie. Po dotarciu do schroniska wjechała od razu podwójna porcja elektrolitów – pierwsza, żeby się nawodnić, a druga, żeby w ogóle poczuć ich smak. Dopiero po takiej porcji można było zjechać na dół, wsiąść do auta i wrócić do kwatery.
22.08.2024 – transfer do Gries w Austrii
Ten dzień mieliśmy przeznaczony na opuszczenie apartamentu we Włoszech i przeprowadzkę do Austrii, gdzie mieliśmy spędzić dwa kolejne dni. Naszym celem był niewielki przysiółek Gries położony tuż przy miejscowości See w Alpach Ötztalskich. Taki dzień odpoczynku na pewno też nam był potrzebny.
Spakowaliśmy zatem rano graty i ruszyliśmy w kierunku Austrii. Na miejsce dotarliśmy około 13 po niespełna 4 godzinach jazdy. Przywitała nas tuaj piękna pogoda, ale też ryzyko, że nie uda nam się dotrzeć pod planowaną ferratę Arlberger ze względu na utrudniony przejazd przez miejscowość Sankt Anton am Arlberg, która kilka dni wcześniej zmagała się z błyskawiczną powodzią, która nawiedziła rejon.
To jednak mieliśmy sprawdzić dopiero następnego dnia. A bieżący przeznaczyliśmy na spacer po okolicy. Odwiedziliśmy m. in. tutejszy wodospad, który okazał się nie mniej okazały od tego widzianego nad Alleghe. Znaleźliśmy też fajną sadzawkę, gdzie można było się zamoczyć i już wiedzieliśmy, że właśnie tutaj będziemy restować następnego dnia po zejściu z ferraty. Wszak nikt z nas nie brał pod uwagę, że może nam się nie udać pod nią podjechać i jej przejść.
23.08.2024 – Arlberger klettersteig
Żeby móc zmierzyć się z ferratą Arlberger musieliśmy się dostać do miejscowości Sankt Anton am Arlberg. Nie wiedzieliśmy do końca czego się spodziewać po drodze, ani czy w ogóle uda nam się tam dojechać. Wiedzieliśmy tylko, że w okolicy odbywa się wielkie sprzątanie po niedawnej błyskawicznej powodzi. Tym niemniej zaryzykowaliśmy i obraliśmy ten kierunek.
Na miejscu spotkaliśmy mnóstwo służb mundurowych –policji, straży pożarnej oraz nawet wojska. Policja pokierowała nas na duży parking na wjeździe do miejscowości skąd miał nas odebrać bezpłatny miejski autobus i zawieźć na wybrane przez nas miejsce – w całości za darmo. Faktycznie szybko udało nam się złapać autobus, a razem z nami do niego wsiadła czwórka Holendrów (ich narodowość poznaliśmy później), którzy również jechali na górę i, jak się potem okazało, również obrali za cel Arlberger klettersteig.
Po dotarciu pod kolejkę kupiliśmy bilety i nie bez przygód (mój bilet okazał się źle wydrukowany i nie mogłem na niego przejść przez bramki – konieczne było dostarczenie mi nowego przez obsługę) wyjechaliśmy na górę. Najpierw do stacji pośredniej przy restauracji Kandahar na wysokości ok 2050m. Tam przesiedliśmy się do drugiej kolejki, która wywiozła nas na wysokość 2650m, gdzie również znajduje się restauracja. To tutaj mieliśmy rozpocząć podejście (a w zasadzie zejście) do startu ferraty.
Początkowo poszliśmy… nie w tę stronę, kierując się do góry w stronę szczytu Vallunga (2809m), który jest przy okazji najwyższym szczytem masywu, sugerując się zamontowaną stalówką. Szybko jednak zorientowaliśmy się, że idziemy źle, zeszliśmy i ruszyliśmy ścieżką przez pozostałości lodowca w kierunku przełęczy Valfagehrjoch (2539 m). Stamtąd znakowana ścieżka prowadziła na kolejną przełęcz Mattunjoh (2570 m) i to tam zaczynała się ferrata. Prowadziła ona przez grań Arlberger, a po drodze przez wszystkie wybitne jej wierzchołki: Knoppenjochspitze (2680 m), Lorfekopf (2689 m), Lisunspitze (2667 m) oraz Weissschrofenspitze (2752 m).
Już początek pokazał, że czeka nas tutaj niezła zabawa. Po relatywnie łatwym podejściu na pierwszą z turni czekało nas teraz trudniejsze (C/D) z niej zejście do małej przełączki, skąd prowadziła pierwsza awaryjna ścieżka zejściowa dla tych, dla których już ten początek mógłby skłonić do odwrotu. My jednak poszliśmy dalej i dość łatwą ferratą (maksymalnie B/C) weszliśmy po około 40 minutach na pierwszy z wierzchołków Knoppenjochspitze. Nie spędziliśmy tu jednak zbyt wiele czasu, bo rzut oka na zegarek pokazywał, że musimy się trochę sprężać jeśli chcemy na koniec zjechać kolejką na dół. Ruszyliśmy dalej granią w kierunku zejścia z wierzchołka. To okazało się dość trudne (w najtrudniejszym miejscu C/D) i doprowadziło ono do niewielkiego siodła, z którego jednak nie było awaryjnej opcji zejścia.
Dalej ferrata prowadziła na drugi z wierzchołków Lorfekopf. Podobnie jak miało to miejsce przy pierwszym, tak i teraz wejście było stosunkowo łatwe, choć jeden eskponowany trawersik (B/C) zapewnił trochę emocji i fajnych kadrów do fotek 😉 Na szczycie spotkaliśmy poznanych na dole Holendrów, z którymi zamieniliśmy kilka słów. Zjedliśmy też tutaj drugie śniadanie i ruszyliśmy drogą zejściową. Ta znów, podobnie jak przy pierwszym z wierzchołków, okazała się znacznie trudniejsza od wejścia. Najtrudniejszy był szczególnie jeden fragment – stromy, niemal pionowy i przy dość dużej eskpozycji (C/D). Tutaj podczas zejścia Wojtkowi kolano odmówiło posłuszeństwa. Zszedł do przełączki, ale korzystajac z okazji, że prowadziła z niego awaryjna ścieżka zejściowa, wybrał ten wariant, a wraz z nim Gosia. Na ferracie zostałem zatem tylko z Grześkiem.
Teraz naszym celem było osiągnięcie szczytu Lisunspitze, który okazał się wyjątkowo łatwy (najłatwiejszy) do zdobycia, bo wejście na niego prowadziło w zasadzie zwyczajną, nieubezpieczoną ścieżką z krótkimi tylko fragmentami ferraty. Po osiągnięciu wierzchołka niemal natychmiast rozpoczęliśmy zejście z niego, bo przed oczami widzieliśmy już ogromne cielsko Weissschrofenspitze, który stanowił finał grani.
Łatwym terenem dotarliśmy do ostatniego miejsca, z którego można było awaryjnie zejść z grani do stacji kolejki kanapowej Kapall. My jednak odważnie parliśmy na przód, bo choć szczyt przed nami wydawał się ogromny, to jednak wiedzieliśmy, że nie może być daleko. I faktycznie najpierw ostrzem grani, potem trawersem nieco od prawej, by przed samym wierzchołkiem skręcić ostro w lewo i znów wyjść na grań osiągneliśmy wierzchołek w zasadzie bez większych trudności. Największym problemem było palące słońce, które wysysało z nas resztki energii. Na szczycie spotkaliśmy parę Austriaków, z którymi wymieniliśmy się usługami fotograficznymi 😉 Tu również odpoczęliśmy chwilę i zjedliśmy co nieco, żeby mieć siły na zejściu.
A to zdawało się być trudne, bo miało cały czas prowadzić ferratą. Według topo nie tak trudną jak zejścia z poprzednich wierzchołków na grani, ale też nie najłatwiejszą (w większości B/C). Ostrożnie, krok za krokiem schodziliśmy ferratą, aż dotarliśmy do uskoku, gdzie trudności nieco rosły (wycenione na C/D) – podobne do tych z zejścia z drugiego z wierzchołków. Czujnie pokonaliśmy uskok i weszliśmy na nieubezpieczoną ścieżkę, która jednak była paskudna, bo stroma a do tego cały czas coś wyjeżdżało spod nóg. Bardzo powoli i ostrożnie posuwaliśmy się na dół, znajdując jeszcze kawałek ubezpieczonej ferraty (B/C) po którego pokonaniu pozostała już tylko wspomniana ścieżka, prowadząca zakosami na dół w kierunku stacji kolejki. Tutaj teren stawał się już nieco łatwiejszy i można było przyspieszyć kroku. Niedaleko stacji spotkaliśmy naszych towarzyszy, którzy czekali już na nas od dobrych dwóch godzin.
Natychmiast zjechaliśmy do stacji pośredniej, gdzie znajdowała się restauracja Himmeleck (na wysokości ok 1840m). Tutaj odpoczęliśmy chwilę przy łyku chmielowych elektrolitów bo okolica ewidentnie zachęcała do tego, aby spędzić tu chwilę czasu. Za długo jednak nie mogliśmy tu odpoczywać, bo czekał nas jeszcze zjazd drugą kolejką do Sankt Anton, a poza tym restauracja wieczorem była chyba zarezerwowana przez grupę Żydów, których było tu od groma, a cały czas z dołu wjeżdżali kolejni. Zjechaliśmy zatem drugą kolejką do Sankt Anton i spacerem udaliśmy się do samochodu, aby jak najszybciej wyjechać i wrócić do naszej miejscowości, gdzie czekała na nas cieplutka woda w sadzawce i zimne piwo. Po takiej wyrypie zasłużyliśmy na nagrodę, ale też na odpoczynek, dlatego chyba wszyscy byli zadowoleni, że następnego dnia już mieliśmy wracać do Polski.