Chociaż na początku roku nic nie wskazywało na to, że będę miał możliwość wziąć udział w aktywnej majówce w rejonie Jeziora Garda, udało się tak spiąć wszystkie poboczne tematy, aby jednak dołączyć do grupy wybierającej się do Włoch. W efekcie spędziliśmy aktywny tydzień stacjonując w miejscowości Toscolano Maderno, na południowo-zachodnim wybrzeżu Jeziora Garda. W tym czasie udało się posmakować większości atrakcji i aktywności fizycznych jakie można uprawiać w rym rejonie. Były zatem górskie spacery, również te nieco bardziej zaawansowane, via ferraty jak i wycieczki na rowerach górskich. A wszystko to w pięknych okolicznościach nadgardeńskiej przyrody przy doskonałej, jakby zamówionej, pogodzie.
29.04.2023 (sobota) – prolog
Wyruszyliśmy w trasę w nocy z piątku na sobotę tak, aby uniknąć korków w okolicach Pragi i Monachium. Mając dwóch kierowców na każde auto, którymi się poruszaliśmy, dawało to względny komfort wszystkim uczestnikom. Na miejscu zameldowaliśmy się około południa, spędzając w podróży niespełna 13 godzin. Tam czekał na nas wynajęty apartament wraz z basenem, gdzie mieliśmy spędzić najbliższy tydzień. Zmęczenie po nocnej podróży sprawiło jednak, że sobotę należało przeznaczyć na odpoczynek po podróży, dlatego sił starczyło tylko na wieczorne spacery po plaży.
30.04.2023 (niedziela) – Monte Castello
Niedziela przywitała nas zupełnie dobrą pogodą. Zamierzaliśmy zatem ten pierwszy pełny dzień wykorzystać na spacer po najbliższej okolicy. Obraliśmy sobie zatem za cel pobliski szczyt Monte Castello, wyraźnie widoczny z okolicznych miejscowości. Nie jest to najwyższy szczyt w okolicy, ale jego strzelista i smukła sylwetka zachęcały do tego, aby się z nim zmierzyć.
Po porannym spacerze w całym gronie, który zakończyliśmy w uroczej restauracji w miejscowości Zuino z widokiem na Jezioro Garda, zdecydowaliśmy się rozdzielić. Część z nas wróciła do apartamentu, a ta nieco bardziej usportowiona część ruszyła w kierunku Monte Castello (866m). Znajdowaliśmy się na wysokości ok 230m, a zatem mieliśmy do pokonania ponad 600m przewyższeń na dystansie około 4 km. Spodziewaliśmy się zatem solidnej, choć krótkiej wyrypy.
Ruszyliśmy najpierw na północ w kierunku miejscowości Navazzo, skąd przy kościele odbiliśmy dwukrotnie w lewo kierując się w kierunku południowo-zachodnim w stronę masywu. Minęliśmy dwa pukty widokowe i kierowaliśmy się zgodnie z oznakowaniem na drzewach. W pewnym momencie znaleźliśmy tablicę informującą o tym, iż na szczyt powinni wchodzić jedynie doświadczeni turyści (escursioni esperti). Nie bardzo wiedząc czego się spodziewać ruszyliśmy dalej, zgodnie uznając, że jeśli napotkamy na zbyt duże trudności, po prostu zawrócimy. W międzyczasie jednak spotkaliśmy parę schodzących turystów ze szczytu i wcale nie wyglądali oni na „ekspertów”. Nie mieli ani liny, ani kasków, więc raczej nie sugerowało to aby miały nas tu czekać poważne aplinistyczne wyzwania. Dotarliśmy do rozwidlenia szlaku, gdzie znajdowały się też dwa atrakcyjne punkty widokowe, gdzie rzecz jasna spędziliśmy chwilę na sesji zdjęciowej. Stamtąd ruszyliśmy ścieżką w kierunku szczytu na którym majaczył drewniany krzyż.
W pewnym momencie naszym oczom ukazała się stalowa lina przytwierdzona do skały prowadząca w jej górę, co oznaczało, że zwyczajna turystyczna ścieżka zamieniła się właśnie w via ferratę. Nie wyglądała ona jednak nadzwyczaj trudno, więc po skalnych stopniach ruszyliśmy w kierunku szczytu, osiągając wierzchołek z krzyżem po nie więcej niż kwadransie. Na szczycie hulał wiatr, więc nie spędziliśmy na nim zbyt wiele czasu, jedynie robiąc zdjęcia (m. in. na górujący w okolicy szczyt Monte Pizzocolo) i niedługo potem schodząc niżej, gdzie znajdowała się ławeczka, którą zamierzaliśmy wykorzystać jako element infrastruktury do odpoczynku. Po wyrównaniu oddechu (i elektrolitów) ruszylimy w dół tą samą drogą, docierając do znanego nam już rozwidlenia z punktem widokowym. Tutaj chwilę nam zajęło, żeby odnaleźć dalszy przebieg ścieżki. Nie chcieliśmy bowiem wracać drogą wejściową, ale zejść z drugiej strony, robiąc trawer szczytu. Po odnalezieniu ścieżki ruszyliśmy nietrudnym terenem w dół, osiągając miejscowość Gaino po niespełna godzinie. To miejsce było nam już znane, ponieważ mijaliśmy je rano podczas spaceru na obiad, więc znaną nam już drogą ruszyliśmy w kierunku naszego apartamentu.
Choć szczyt nie jest specjalnie wysoki, jego strzelistość oraz relatywnie niska wysokość startowa pozwoliła nam zamknąć dzień z prawie kilometrem przewyższeń, co dało już się wieczorem lekko odczuć w nogach.
W międzyczasie zasięgneliśmy języka o górze, na której byliśmy i okazuje się, że jest to dość ciekawy wspinaczkowy cel. Na szczyt oprócz wspomnianej via ferraty (której opis trudno znaleźć w internecie, ale trudno wycenić ją na więcej niż A, w porywach do A/B), na szczyt prowadzi też wielowyciągowa droga wspinaczkowa o niewielkich, maksymalnie trójkowych trudnościach, mogąca stanowić ciekawy cel dla mniej wprawnych wspinaczy.
01.05.2023 (poniedziałek) – Mediolan
Następny dzień przeznaczony był na odpoczynek w postaci zwiedzania Mediolanu. Do światowej stolicy mody dotarliśmy pociągiem z Brescii, aby uniknąć problemu ze znalezieniem miejsca parkingowego w okolicach centrum. Spędziliśmy tam w zasadzie niemal cały dzień. Miasto jednak, jak zgodnie oceniliśmy, nie zrobiło na nas oszałamiającego wrażenia.
02.05.2023 (wtorek) – Passo Stino MTB
Następny dzień chcieliśmy spędzić na rowerach górskich i aby mniej wprawieni kolarze w naszej grupie mogli nam towarzyszyć, wypożyczyli oni sobie na miejscu w Toscolano Maderno górskie rowery wspomagane napędem elektrycznym. Dzięki temu mogliśmy wszyscy razem wybrać się na nieco dłuższą wycieczkę.
Naszym celem było objechanie dookoła najwyższego szczytu w okolicy – Monte Pizoccolo (1581m). W tym celu wystartowaliśmy w kierunku położonego na wzgórzu koscioła w miejscowości Montemaderno, skąd następnie pojechaliśmy do miejscowości Supiane. Tutaj wjechaliśmy na drogę Lavino MTB, którą dojechaliśmy do miejscowości San Michele, gdzie chcieliśmy zrobić postój w tutejszej trattori, ale okazało się, że póki co jest zamknieta. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak tylko ruszyć dalej, ale tu zaczęły się schody.
Skończył się bowiem asfalt, a szeroka droga zamieniła się w wąską, dość poważnie nachyloną ścieżynkę, która jeszcze na domiar złego była pokryta błotem po całonocnych opadach. W efekcie krótki bo zaledwie 1,2-kilometrowy odcinek musieliśmy pokonywać w większości wypychając rowery pod górę. Nasze „manualne” zabawki średnio sobie radziły na takim nachyleniu, a elektryki z kolei ślizgały się po błocie, więc też niełatwo było nimi się wdrapać. A mieliśmy tutaj solidne nachylenie, bo na wspomnianym 1,2 kilometrze dystansu pokonywaliśmy prawie 280m przewyższeń (średnie nachylenie: 23%).
Po wepchnięciu rowerów na siodło na wysokości 650m wszyscy już byli solidnie zmęczeni, a to był dopiero początek zabawy. Teraz czekał nas odrobinę tylko mniej stromy odcinek, na którym na dystansie 2,3km mieliśmy do pokonania 340m w pionie (prawie 15% średniego nachylenia). Tu znajdywał się parking, gdzie niektórzy próbują dojeżdżać samochodami terenowymi z innych stron. My to miejsce wykorzystaliśmy na odpoczynek po czym ruszyliśmy dalej stromą, ale krótką scianką, po której następowało już wypłaszczenie.
Ponieważ jednak byliśmy już na wysokości powyżej 1000m dało się odczuć chłód. Stąd nie odpoczywając zbyt długo, aby się nie przeziębić ruszyliśmy w kierunku przełęczy Passo di Stino (1184m). Gdzieś tam w oddali majaczyło już schronisko (Rifiugio Giorgio Pirlo allo Spino), które osiągnęliśmy po około pół godzinie. Na nieszczęście – schronisko okazało się zamknięte, dlatego nie namyślając się długo, puściliśmy się pędem w dół drogą okalającą szczyt Monte Pizzocolo od drugiej strony. Zjazd początkowo był dość trudny i stromy, dlatego palce zaciskały się na klamkach hamulców, ale po dotarciu na parking na wysokości ok 850m droga się nieco poszerzyła, a i nachylenie terenu nieco spadło. Teraz można już było zjeżdżać nieco swobodniej łatwiejszym terenem, dzięki czemu szybko traciliśmy wysokość. Musieliśmy jednak regularnie zarządzać postoje na chłodzenie tarcz hamulcowych. Minęliśmy efektowny wąwóz Torrente Toscolano i zjechaliśmy do miejscowości Gaino, której uliczki i zakamarki poznaliśmy już dwa dni temu więc znanymi nam ścieżkami wróciliśmy do wypożyczalni rowerów, aby oddać ektremalnie ubłocone wynajęte rumaki. Całość wyprawy zamknęła się w niespełna 30km dystansu i prawie 1400m przewyższeń.
03.05.2023 (środa) – dookoła Toscolano Maderno na rowerze
W środę ekipa wybrała się do Wenecji na zwiedzanie tego słynnego miasta. Ja jednak zamierzałem odpuścić, ponieważ już tam byłem kilka lat wcześniej i miałem już wyrobione swoje zdanie o tym mieście. Dlatego chciałem się z rana wybrać na jeszcze jedną rowerową rundkę.
Okazało się jednak, że wybrałem sobie dość agresywną trasę, która prowadziła bardzo stromymi ścieżkami w kierunku kapliczki Sant’Urbano, skąd chciałem potem przetrawersować szczyt Monte Lavino (906m) i stamtąd wrócić znaną już z dnia poprzedniego trasą przez miejscowości Supiano i Bezzuglio.
Niestety okazało się, że noga już tak dobrze nie podaje jak poprzedniego dnia, a do tego podjazdy sięgające 30% nachylenia wcale zadania nie ułatwiają. Dojechałem tylko do miejscowości Sanico (ok 340m), skąd podjazd wyżej już mnie po prostu zniszczył. Przypomniałem sobie wówczas, po co tu jestem i że człowiek na urlopie powinien jednak więcej odpoczywać niż się frustrować 😉
Zjechałem zatem do miejscowości Macline i znazłem się w pobliżu kościółka Montemaderno, który już poznaliśmy poprzedniego dnia. Tam znalazłem ścieżkę prowadzącą w kierunku jeziora i w efekcie wyjechałem w niewielkiej miejscowości Bornico, skąd płaskim terenem udałem się w kierunku Toscolano Maderno. Po drodze zahaczyłem jeszcze o przyjemną knajpkę na samej plaży i dopiero ruszyłem dalej, objeżdżając całe wybrzeże Toscolano Maderno i docierając aż do końca promenady. Podróż dalej była niemożliwa ponieważ promenada w dalszym odcinku jest dopiero budowana, a jechać główną drogą aż do Gargano mi się nie uśmiechało. Droga ta jest bowiem bardzo zatłoczona i niebezpieczna przez brak wydzielonej ścieżki dla rowerów. Zdecydowałem zatem o powrocie do apartamentu i spędzeniu reszty dnia na tym, po co w zasadzie tu przyjechaliśmy, a zatem na odpoczynku 😉
04.05.2024 (czwartek) – via ferrata Freggio, via ferrata Ginestre
Po dniu restowym przyszedł czas na jakieś poważniejsze wyzwanie. Naszym czwartkowym celem były ferraty nad Jeziorem Idro. Po południowo-wschodniej stronie tego jeziora znajdują się cztery ferraty, a my zaplanowaliśmy sobie przejście trzech z nich: Freggio, Ginestre oraz Crench. Ponieważ jednak pierwsze dwie z nich usytuowane są bezpośrednio jedna po drugiej (zejście z jednej prowadzi bezpośrednio na start następnej) przyjęło się traktować je obie jako jedną ferratę pod nazwą Freggio i Ginestre. Po niej chcieliśmy jeszcze przejść położoną dosłownie kilka kilometrów dalej ferratę Crench.
Ferraty Freggio i Ginestre wycenione są na D (obie). Trudność ferraty Freggio w zasadzie kończy się na pierwszym odcinku, gdzie zaraz od startu mamy do pokonania około 20-metrowy lekko przewieszony filar, którego przejście jest nieco wytężające fizycznie. Ferrata Ginestre z kolei ma jeden odcinek wyceniony na D, będący dość eksponowanym trawersem. Można go jednak obejść od góry łatwiejszym, wycenionym na A/B przejściem.
Po dotarciu na parking w miejscowości Vesta wyjątkowo sprawnie odnaleźliśmy miejsce, gdzie należało pozostawić auto na parkingu i skąd startowała ścieżka podejściowa. Podejście pod ferratę zajęlo nam około kwadransa, aż dotarliśmy pod grotę, spod której startowała lina poręczowa. Pierwszy rzut oka zdawał się nam wyjaśniać, skąd wycena D w początkowym fragmencie ferraty. Trzeba było się jednak o tym własnoręcznie przekonać, zatem oszpeiliśmy się i ruszyliśmy w drogę.
Faktycznie, pierwszych kilka przepinek było mocno wytężających, a do tego trzeba było uważać na spadające spod nóg poprzedników kamienie (stąd tak ważne jest noszenie kasków na ferratach). Po przejściu tego przewieszonego filara ferrata zamieniła się w niemal zwyczajną ścieżkę, na której od czasu do czasu można się było przypiąć, zeby przyasekurować się w nieco bardziej eksponowanych miejscach. Po chwili dotarliśmy pod drugi trudniejszy fragment, który najpierw trawersował ścianę w prawo, a następnie wyprowadzał na półkę, z której podchodziło się pionowo do góry, należało przejść następnie krótkim trawersem w prawo i znów lekko wywieszoną ścianą pokonać trudności. Tu jednak było już zdecydowanie łatwiej niż na początkowym filarze. Pokonaliśmy te trudności i niedługo potem dotarliśmy do końca pierwszej ferraty i startu drugiej.
Ta zaczynała się od trawersu ściany skośnie w prawo i następnie dochodziło się do kluczowych fragmentów w postaci eksponowanego trawersu, który wymagał „przewinięcia się”, wisząc niszko na nogach (w pozycji „żaby”). Dwóch pierwszych śmiałków zostało zablokowanych przez psychikę dlatego się wycofali i puścili mnie przodem. Ja już jednak w tym miejscu miałem na tyle rozgrzaną głowę, że nie poczułem w tym miejscu strachu i opuszczając się nisko na rękach, przewinąlem się na drugą stronę. Po przewinięciu czekał mnie jeszcze krótki, niewygodny trawers gdzie trudno było o dobre stopnie. Teraz przede mną była jeszcze jedna atrakcja. Około 10-metrowy mostek tybetański złożony z dwóch lin stalowych – jednej u góry do której przypinało się asekurację i po której przesuwało się dłońmi i jednej u dołu, po której przesuwało się stopy. Mostek nie był długi, lufa pod nim też nie była jakaś spektakularna, więc bez kłopotów przeszedłem na drugą stronę, po czym krótkim wyjściem po stopniach do góry doszedłem do miejsca, w którym ferrata się kończy.
Szukałem tutaj tych, którzy nie dali rady przejść trawersu, ale ponieważ nich nie znalazłem spróbowałem się z nimi skontaktować. Okazało się jednak, że ci, ośmieleni moją udaną próbą na trawersie podjęli jeszcze jedną próbę i tym razem już bez kłopotów przeszli ten trudniejszy fragment, dzięki czemu w komplecie mogliśmy się cieszyć z sukcesu na ferracie.
Niestety – z mojej perspektywy – ekipa nie była zainteresowana przejściem drugiej (a w zasadzie trzeciej) z ferrat, które mieliśmy tutaj zaplanowane – Crench, więc pokornie i demokratycznie musiałem uznać wolę większości. Rozszpeiliśmy się zatem i ruszyliśm w kierunku naszej bazy, gdzie mieliśmy niecałą godzinę drogi.
05.05.2024 (piątek) – Monte Pizzocolo
Niejako na sam koniec naszego pobytu nad Gardą zostawiliśmy sobie prawdziwą, cytując klasyka, truskawkę na torcie –wejście na najwyższy w okolicy szczyt – Monte Pizzocolo (1581m). Żeby jednak sobie nie ułatwiać zadania, postanowiliśmy, że wystartujemy bezpośrednio z naszego apartamentu położonego na wysokości ok 100m, co miało nam dać ponad 1400m przewyższeń na dystansie nie przekraczającym 20 km.
Po wystartowaniu zdaliśmy sobie sprawę, że słońce tego dnia nie będzie raczej naszym sprzymierzeńcem. I to nie dlatego, że go brakowało. Wręcz przeciwnie. Było go tego dnia aż w nadmiarze, o czym mieliśmy się przekonać w międzyczasie.
Wystartowaliśmy identycznie z trasą, którą chciałem pokonać na rowerze dwa dni wcześniej, gdy reszta była w Wenencji. W efekcie dotarliśmy do miejscowości Sanico, którą już poznałem i w której zdążyłem już wyrzucić z siebie trochę niecenzuralnych słów katując się tam na rowerze 😉 Tym razem pieszo z wolna nabieraliśmy wysokości (choć i tak szybciej, niż wtedy gdy „podjeżdżałem” tutaj na rowerze). Dotarliśmy do pierwszego punktu widokowego na zakręcie drogi. Znajdowała się tam ławeczka oraz krzyż, a widok z góry na Jezioro Garda był naprawdę onieśmielający. Znajdowaliśmy się na wysokości ok 550m, co oznaczało, że pierwsze niemal 450m wysokości pokonaliśmy w 40 minut. Tempo wznoszenia mimo prażącego słońca mieliśmy zatem bardzo dobre.
Po krótki postoju ruszyliśmy dalej aż dotarliśmy do parkingu Ortello położonego na wysokości ok 700m. Stały już tutaj dwa zaparkowane samochody. Prawdopodobnie to jest standardowa baza wypadowa podczas prób wejścia na interesujący nas szczyt. tutaj odbiliśmy w prawo i leśną drogą ruszyliśmy dalej, choć już nie tak stromo pod górę. Minęliśmy ogródek wspinaczkowy Falesia Tre Porcelini po czym dotarliśmy niebawem do rozwidlenia szlaków, gdzie należało podjąć decyzję, którą drogą chcemy zdobywać szczyt. na wierzchołek z tego miejsca prowadziły dwie – południowa (Cresta sud) oraz południowo-wschodnia (Cresta sud-est). Ta druga była opisana jako przeznaczona wyłącznie dla zaawansowanych turystów, ale nie to, a bardziej fakt zdecydowanie większego nasłonecznienia tej drugiej drogi skłonił nas do wyboru pierwszej z nich – Cresta Sud.
Odpoczęliśmy chwilę w tym miejscu i ruszyliśmy pod górę. Ścieżka się zwęziła i momentami trzeba było nawet zacząć używać rąk. Rozwidlenie szlaków znajdowało się na wysokości ok 820m, co oznaczało, że czekać nas tu miało ok 700m deniwelacji. Kontynuowaliśmy naszą strategię z początkowej fazy podejścia – odpoczynek co 100m przewyższeń. W niektórych momentach znajdowały się nawet ubezpieczenia z łańcuchów, przydatne przy wilgoci lub opadach deszczu na stromych trawersach. Początkowo przez pierwsze 400-500m wędrowaliśmy częściowo zacienionym terenem. Cień ten dostarczały skarłowaciałe drzewa, która jednak na tej wysokości jeszce nie wypuszcały świeżych liści, czekając na cieplejsze dni. Im jednak wyżej, tym tych drzew było coraz mniej, aż ostatnie 100m różnicy wysokości pokonywaliśmy już w zasadzie terenem zupełnie odsłoniętym. Szczęśliwie jednak duże parowanie zaczęło generować chmury, dzięki czemu słońce nie było aż tak dokuczliwe.
Kilkadziesiąt metrów przed szczytem znajduje się przyrząd pomiarowy do prędkości wiatru, gdzie zrobiliśmy sobie zdjęcie, a chwilę później już byliśmy na właściwym wierzchołku, na którym znajduje się krzyż. Ostatnie kilkanaście metrów to spacer nad brzegiem dość stromego urwiska, z którego w razie potknięcia „jest gdzie polecieć”, przypominający nieco podejście na tatrzańskie Czerwone Wierchy, gdzie z jednej strony mamy niemal płaską łąkę, która jednak z drugiej strony kończy się nagle stromymi urwiskami.
Podejście zajęło nam 2h15m. Na szczycie wyrównaliśmy elektrolity, ale nie zabawiliśmy tam zbyt długo bo słońce, choć nie idealnie ostre, to jednak świecąc przez chmury, i tak było dość męczące. Rozpoczęliśmy zejście standardową drogą zejściową Strada della Valle del Singla, którą dotarliśmy do drogi, z której odbijaliśmy kilkaset metrów wcześniej podchodząc od parkingu. Dotarliśmy po chwili do niego i kontynuowaliśmy drogę zejściową znanym nam już traktem. W okolicach kościoła San Martino jednak zboczyliśmy z tamtej ścieżki i ruszyliśmy w prawo kierując się bezpośrednio w kierunku jeziora, gdzie chcieliśmy zakończyć trasę bezpośrednio w restauracji. Ostatecznie zejście zajęlo nam dwie godziny i wymordowało nas chyba nie mniej niż podejście. Koniec końców cała trasa zajęla nam niespełna 4h15m i na 20km dystansu urobiliśmy ponad 1500m przewyższeń. Wynik godny niejednej tatrzańskiej tury 🙂
06.05.2024 (sobota) – epilog
Przyszedł czas rozstania z Toscolano Maderno. Rano spakowaliśmy bagaże, nakupiliśmy włoskich specjałów i ruszyliśmy w drogę powrotną, by w swoich domach zameldować się około północy, zamykając tym samym kolejny niezwykle udany wyjazd.