Wyjazdy nad Jezioro Garda na stałe wpisały się już w harmonogram wyjazdowy grupy Do Góry Nogami. Nie inaczej okazało sie w tym roku, w którym mimo epidemii koronawirusa udało się spędzić tydzień w tym malowniczym miejscu. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do poprzednich dwóch wyjazdów, nie był to wyjazd majówkowy, a październikowy, kiedy obostrzenia związane z pandemią były już nieco zluzowane. Wówczas jednak nikt nie wiedział, co nas czeka w kolejnych tygodniach i miesiącach… ale to już materiał na inną historię.
3.10.2020 (sobota)
Wyjeżdżamy w sobotę rankiem we dwójkę ze Świebodzic. Pozostała część ekipy – cztery osoby, wyjechały o północy z Wrocławia. Mieli zatem być na miejscu nieco wcześniej, około południa, podczas gdy my dotarliśmy na miejsce około godziny 17. Plan po przyjeździe był prosty – odebrać chatkę, sprawdzić gdzie można dobrze zjeść i zrobić podstawowe zakupy z racji faktu, że następny dzień to niedziela, kiedy sklepy mogą być pozamykane. Chociaż pogoda po drodze nie napawała optymizmem, zwłaszcza odcinek przez Austrię i aż do Trydentu, kiedy padał dość ulewny deszcz, gdy dojechaliśmy na miejsce, przywitało nas piękne słońce.
4.10.2020 (niedziela)
Niestety prognozy na niedzielę nie były zbyt optymistyczne. Nad Gardą miało cały dzień padać. Żeby jednak nie skisnąć na chacie, udaliśmy się na wycieczkę do Werony, w której ja osobiście już byłem, ale dla pozostałych miała to być pierwsza wizyta w tym mieście. Po drodze jeszcze nabraliśmy umiejętności obsługi samoobsługowych stacji beznynowych we Włoszech, a w samej Weronie spędziliśmy miło czas, wędrując w wąskich uliczkach starówki, odwiedzając tamtejszy amfiteatr, przypominający rzymskie Koloseum, a także wchodząc na zamek św. Pawła przez piękny, średniowieczny most. Z zamku, z góry, rozpościera się fantastyczny widok na starówkę Werony, okalaną przez rzekę Adygę.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o miejscowości Peschiera del Garda oraz Sirmione. Zwłaszcza to drugie zrobiło na nas wrażenie. Starówka z zamkiem, oświetlanym sztucznym światłem po zmroku wyglądały naprawdę efektownie.
5.10.2020 (poniedziałek)
Wreszcie wszystko wskazywało na to, że spędzimy dzień aktywnie. Wybraliśmy się we dwójkę nad Jezioro Ledro, skąd mieliśmy ruszyć na rowerową wycieczkę, podczas gdy reszta ekipy miała sie udać na spacer w naszych okolicach (Gardola, Prabione i Tignale). Po dotarciu na miejsce spotkała nas przykra niespodzianka w postaci padającego deszczu. Na szczęście zanim znaleźliśmy miejsce parkingowe, deszcz przestał padać i wydawało się, że trasa minie nam w dobrych warunkach.
Znad Jeziora Ledro ruszyliśmy na południe, trawersując zbocza Dos de Trat (901 m) i następnie wspinając się na przełęcz Bocca dei Fortini (1243 m). Tam zrobiliśmy krótki odpoczynek, bo na przełęczy mocno wiało. Stamtąd ruszyliśmy w lewo w kierunku nieczynnego schroniska Baita Bonaventura Segala i dalej trawersując zbocza Punta di Mois (1371 m) dotarliśmy do kolejnej przełęczy Passo Guil (1209 m). Tam niestety szeroka ścieżka rowerowa zwężała się do szlaku pieszego, dość trudnego dlatego więcej było tu prowadzenia roweru, niż samej jazdy. Tą ścieżką dotarliśmy do przełęczy Passo Rocchetta (1159 m), która stanowi znakomity punkt widokowy i fajne miejsce na postój i sesję fotograficzną na Jezioro Garda. Stamtąd przez wierzchołek Monte Palaer (1043 m) dotarliśmy do kolejnego niezwykle urokliwego punktu widokowego, zwanego Punta Larici (907 m). A stamtąd już szybko na dół aż do tzw. Regina Mundi – punktu widokowego w miejscowości Pregasina, którego charakterystyczną cechą jest kilkumetrowy kamienny pomnik Madonny. Następnie starą drogą prowadzącą w kierunku Biacesy, przez przerzucone nad głębokimi wąwozami mosty, dotarliśmy najpierw do wspomnianej Biacesy, a stamtąd, ostatnim, ale bardzo długim i wyniszczającym podjazdem, z powrotem nad Jezioro Ledro.
Cała trasa miała niespełna 28km i prawie 1200m przewyższenia. Zajęło to nam z przerwami około 4 godzin, ale końcowy podjazd nad jezioro okazał się bardziej podejściem, z pchaniem roweru, gdy brakło już sił na podjazd. Cała infrastruktura turystyczno-gastronomiczna nad jeziorem była zamknięta na cztery spusty. Nie wiadomo, czy ze względu na pandemię, czy też na koniec sezonu. Fakty były takie, że nie było możliwości zjedzenia tam obiadu i ten musiał poczekać dopiero na nasz powrót do Gardoli.
6.10.2020 (wtorek)
Po poprzednim dniu i wyrypie na rowerze było jasne, że we wtorek trzeba będzie od roweru trochę odpocząć. Dlatego pojawił się pomysł, aby się w tym dniu trochę sportowo powspinać, najlepiej w rejonach nie bardzo odległych od Gardoli. Dlatego odrzuciliśmy opcje wspinania w rejonach północnego wybrzeża Gardy (Arco, Nago, Torbole), a ostatecznie postawiliśmy na sektor Porto di Tremosine niedaleko miejscowości Tremosine.
Aby się tam dostać wystarczyło nam zjechać do głównej drogi i stamtąd dosłownie przejechać kilkanaście kilometrów w kierunku Rivy i zjechać na Tremosine. Za zjazdem droga staje się wąska i kręta, dlatego warto klaksonem ostrzegać potencjalnych kierowców nadjeżdżających znaprzeciwka, że zbliżamy się do zakrętu. Na szczęście taki nieprzyjemny odcinek jest krótki i dosłownie po kilkuset metrach zaparkowaliśmy na małej zatoczce przed wjazdem do tunelu. Po prawej stronie od wjazdu do tunelu jest drugi, krótszy i mniejszy, pod którym prowadzi stara droga zboczem góry. Tą drogą udajemy się już pieszo, ale dosłownie po kilkudziesięciu metrach odnajdujemy rzeczony sektor.
Nie jest to sektor, który można polecić wyjadaczom, gdyż najtrudniejsza z obitych tam dróg ma wycenę 6b. Dróg jest w sumie 22, z czego tylko po jednej w szóstkowej wycenie, ale też tylko jedna czwórkowa. Są tam drogi krótkie (do 10m), jak też i dłuższe. Większość jest obita „szkoleniowo”, gdzie raczej psychika jest oszczędzana. Z sektora mamy znakomity widok na Jezioro Garda oraz na masyw Monte Baldo po drugiej stronie jeziora, a także na Rivę, Arco, Nago i Torbole.
Na początek robimy dwie drogi na początku sektora: Acqua Spaziale (5c, 16m) oraz Lago di Garda (5b+, 15m). Trudności na drogach są w początkowej fazie (do trzeciej wpinki). Potem jest to już spacer po skale. Następnie udajemy się nieco wgłąb rejonu, obserwując przy okazji zmagania innych, również dzieci. Sektor bowiem jest przyjazny najmłodszym adeptom ze względu na wygodne miejsca do asekuracji, bezpieczne obicie oraz sporą liczbę relatywnie łatwych dróg. Docieramy wreszcie pod jedną z dłuższych dróg w sektorze o jakże pasującej do obecnych czasów nazwie Enoteca corona (5c, 20m). Droga posiada cruxa w pierwszych metrach, potem robi się łatwiej, ale długość drogi powoduje, że można sie tu nieco spocić. Na koniec jeszcze szukamy czegoś ambitniejszego i ostatecznie wybór pada na Il sogno d’Arturo (6a, 12m), która jest poprowadza po mikro nyżach przypominających dno łyżeczki. Droga wymaga trochę patentowania, ale wreszcie pada pod naporem Kurka 😉 Mi za bardzo przeszkadzają buty, w których dość dawno się nie wspinałem. Zamiast myśleć o wspinaniu, myślę o tym, jakby je jak najszybciej zdjąć, dlatego muszę się obejść smakiem. To ostatnia droga, w którą się tu wstawiamy, ale sektor pozostawia dobre wspomnienia i na pewno chętnie tutaj jeszcze wrócę.
Po powrocie do Gardoli czuję trochę niedosyt. Kurek się powspinał, a ja niestety nie mogę czuć się spełniony, dlatego decyduję się po obiedzie siąść jednak na chwilę na rower. Decyduję jednak wyjechać prosto z naszej chatki, bez konieczności pakowania rower na bagażnik auta i przemieszczania się gdzieś dalej. Z Gardoli kieruję się w stronę miejscowości Aer, a następnie skręcam w prawo do przysiółka Ragno. Tam po ekstremalnym, choć krótkim podjeździe wdrapuję się na zbocza Dosso Gumer (800m). Szczytu jednak nie zdobywam, a trawersuję go jadąc szlakiem pieszym prowadzącym na przełęcz Passo d’Ere (1130m). Nie docieram jednak na przełęcz, ale niedaleko miejsca, w którym szlak przecina wąwóz Torrente Valle delle Grunelle zjeżdżam ze szlaku i wąską, znikającą w zaroślach ścieżką przecinam zbocze Monte Siclone (966m). Znów jednak nie docieram na szczyt, ale do innego szlaku pieszego, prowadzącego na przełęcz Passo di Fobia. Nim początkowo prowadzę rower głębokim i błotnistym wąwozem, a potem już zjeżdżam do rozwidlenia szlaków przy Acqua di Cuel, trawersując zbocza kolejnego szczytu – Monte Nota (880 m). Stamtąd już ławym terenem (drogą) zjeżdżam do Aer i następnie wracam do Gardoli znaną mi już drogą. Trasa choć krótka (ok 10 km) dała mi mocno w kość ze względu na relatywnie duże przewyższenie (600m), jak i konieczność przedzierania się przez chaszcze, schodzenie z rowerem dnem głębokiego wąwozu i trudności orientacyjne w momencie, gdy zgubiłem sygnał GPS i internet mobilny, przez co chwilowo nie wiedziałem gdzie jestem. Wszystko się jednak dobrze skończyło, choć wróciłem z ekstremalnie ubłoconym rowerem. Na szczęście przy chatce mieliśmy węża ogrodowego, którym mogłem spłukać swoje wcześniejsze cierpienia 😉
7.10.2020 (środa)
Na środę zaplanowaliśmy sobie danie główne tego wyjazdu, czyli przejście tzw Ścieżki Przemytników (wł. Sentiero dei Contrabandieri). To coś na kształt via ferraty, choć nie do końca, bo sztuczne ułatwienia są tylko na krótkich, najbardziej newralgicznych odcinkach. Droga ta prowadzi wydrążonymi w skalnej ścianie chodnikami, czasem niezwykle wąskimi, gdzie ekspozycja potrafi wręcz paraliżować. Na trasie są jednak stałe punkty asekuracyjne w postaci ringów i spitów, dlatego można zabrać na przejście tej trasy uprząż i linę i asekurować się tam za pomocą ekspresów tak samo, jak asekuruje się podczas wspinaczki sportowej.
My jednak uznaliśmy, że liny brać nie będziemy. Mieliśmy tylko uprzęże i lonże do via ferrat, żeby z nich skorzystać w tych kilku miejscach, w których jest zamontowana stalowa lina. Trasa startuje w miejsowości Pregasina, gdzie byliśmy dwa dni temu na rowerach. Auto zostawiliśmy niedaleko placu z pomnikiem Madonny, skąd pieszo ruszyliśmy w górę miejscowości. Dotarliśmy do hotelu Rosalpina, przy którym na zakręcie drogi odbiliśmy z niej i wąską ścieżką rozpoczęliśmy strome zejście w kierunku jeziora. Za słupem energetycznym poszliśmy w prawo zamiast w lewo, ale szybko się zorientowaliśmy, że nie tędy droga, dlatego wróciliśmy do słupa i odkryliśmy właściwą drogę. Po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy wreszcie do miesca, gdzie zaczęły się trudności i znaleźliśmy też pierwsze punkty asekuracyjne, z których moglibyśmy skorzystać, gdybyśmy mieli ze sobą linę.
Początkowo teren jednak nie był trudny. Trasa wiodła jeszcze relatywnie szeroką ścieżką, chwilami skrajem zbocza, chwilami wręcz chodnikiem w tunelu wydrążonym w skale. Wreszcie dotarliśmy do pierwszego trudniejszego miejsca, które wymagało większego kroku. Na szczęście była tam zamontowala poręczówka z liny statycznej, z której skrzętnie skorzystaliśmy. Dalej ścieżka prowadzi łagodniejszym, zalesionym i zacienionym zboczem. Po kilkuset metrach dotarliśmy do pierwszego miejsca ubezpieczonego stalową liną. Zanim jednak mogliśmy je pokonać, musieliśmy przepuścić trójkę turystów, którzy przechodzili tę samą trasę, ale w przeciwnym kierunku. Co ciekawe bowiem, trasa ta nie jest jednokierunkowa, jak większość via ferrat, co może powodować takie utrudnienia jak to, gdy trzeba się z kimś minąć, co niekoniecznie jest łatwe, mając w perspektywie potężną lufę po naszej prawej stronie.
Wracając jednak do trudności. Jest to krótki, ale dość męczący, lekko przewieszony trawers. Na całej jego długości nie ma, poza zaledwie jedną klamrą i rozwieszoną stalówką do asekuracji, żadnych sztucznych ułatwień. Odcinek trochę wybiera, więc warto go pokonać możliwie szybko i sprawnie, starając się nie tracić zbytnio sił na przepinkach. Pokonując ten fragment, mamy pod sobą i za sobą potężną, ok 150-metrową lufę. Odpadnięcie tam skończyłoby się niechybnie lotem prosto w zimne wody Jeziora Garda. Następnym trudniejszym fragmentem jest pokonanie kilkumetrowego uskoku, w którego przejściu niby ma pomóc zamontowana tam drabinka linowa. Jest ona jdnak tak niestabilna, że zamiast pomagać, to chyba przeszkadza. Próba wejścia na nią kończy się obrotem wokół własnej osi. Trzeba zatem się uspokoić, wyrównać tempo i pozwolić drabince na „odkręcenie się”. Następnie po dwóch szczeblach należy przejść jakby na sąsiednią drabinkę, skąd można się złapać pętli zrobionych z liny statycznej i podciągnąć się na nich, aby stanąć znów po drugiej stronie uskoku.
Zaraz za tym odcinkiem czekało nas przejście chyba najbardziej eksponowanego i psychicznego trawersu na całej trasie. Chociaż nie było tutaj żadnych trudności technicznych, to jednak ekspozycja mogła sparaliżować. Oczywiście, idąc tutaj z asekuracją nie ma żadnych problemów, ale gdy pokonuje się to na żywca, trzeba trzy razy przemyśleć każdy krok, bo nietrudno tu o poślizgnięcie lub potknięcie, które mogłoby się skończyć spektakularnym nurem do tafli jeziora.
Po chwili dotarliśmy do ostatniego trudniejszego fragmentu. To kolejny trawers, w którego pokonaniu przeszkadza ziejąca dziura pod naszymi stopami. Fragment jest ubezpieczony cienkimi stalowymi linkami, do których z oporami, ale jednak przypięliśmy się naszymi lonżami. Osoby niskie lub słabiej wygimnastykowane mogą mieć tutaj problemy. Trzeba bowiem wykonać sekwencję kilku kroków, w których należy bardzo szeroko rozstawiać nogi, robiąc coś na kształt szpagatu. Po przejściu tego odcinka czekał nas już tylko łatwy spacer końcowym fragmentem drogi. Tu spotkaliśmy drugą grupę turystów, którzy pokonywali trasę od drugiej strony, a zatem dopiero zaczynali przejście. Szedł z nimi chłopiec, na oko 8-10 letni, który, przynajnmiej w naszej ocenie, mógł mieć spore problemy na tym ostatnim, a dla nich pierwszym trudnym fragmencie ze względu na brak wzrostu. Ciekawi byliśmy, jak on sobie tam poradził. My zaś wygodną ścieżką w chodniku wydrążonym w skale, ale zabezpieczonym stalowymi siatkami, chroniącymi znajdującą się pod nami drogę przed spadającymi blokami skalnymi, dotarliśmy do końca ferraty. Czekało nas jeszcze krótkie podejście, ale wreszcie trafiliśmy do parkingu pod pomnikiem Madonny, na którym zostawiliśmy auto. Cała trasa zajęła nam równe dwie godziny, gdzie tymczasem według przewodnika zajmuje ona pięć. To pokazuje, jak wiele czasu zajmują operacje sprzętowe i asekuracja, ale z drugiej strony posiadanie tutaj liny jest naprawdę wskazane. Innymi słowy – drugi raz już bym tam bez liny nie poszedł, bo na całej trasie były tzw. „momenty” 😉
Wróciliśmy do miasta na obiad, a potem lekko zepsuła się pogoda. W kropach padającego deszczu musieliśmy zmienić plan na resztę dnia na nieco bardziej stacjonarne aktywności. Najważniejsze jednak, że pogoda pięknie wytrzymała na całej trasie naszego przejścia, dzięki czmeu mieliśmy nie tylko dobre warunki do przejścia, ale też spektakularne tło do zdjęć.
8.10.2020 (czwartek)
Po niemal dwóch dniach odpoczynku od roweru uznałem, że czwartek będę chciał znów spędzić kręcąc po okolicznych górach. Ponieważ Kurek miał na ten dzień w planach trekking, udałem się sam z rowerem na bagażniku w kierunku miejscowości Vesio położonej na trasie z Gardoli do Limone sul Garda. Dojazd na miejsce zajął mi niespełna godzinę, a po drodze mijałem miejsca, które odwiedzaliśmy rok temu podczas majówki nad Gardą, gdy mieszkaliśmy właśnie w tych rejonach, w miejscowości Prabione. Wreszcie dotarłem na miejsce, gdzie zaskakująco łatwo udało mi się znaleźć wygodne miejsce parkingowe, gdzie mogłem bezpiecznie zostawić auto.
Moim celem był fragment trasy Tremalzo Superbike, którą miałbym dojechać aż do przełęczy Passo Nota (1204 m), gdzie znajduje się schronisko oraz restauracja. Stamtąd chciałem zjechać asfaltową drogą dojazdową do schroniska.
Rozpocząłem zatem trasę od podjazdu bardzo szerokimi, a przez to łagodnymi zakosami w kierunku szczytu Dalvra Alta (1082 m). Ścieżka jednak nie wyprowadza na sam wierzchołek, a skręca przed przełęczą Bocca Sospiri (1000 m). Po drodze mijam kilka ciekawych punktów widokowych, gdzie warto się zatrzymać i zrobić zdjęcie. Nawet nie wiadomo kiedy, a już osiąga się wysokość 1000 m i ponad 300 m przewyższenia. Od przełęczy trasa już się wypłaszcza i prowadzi łagodnymi zboczami grani z wierzchołkami Cima dei Sospiri (1266 m), Punta della Selva (1281 m), Punta della Brosa (1288 m). Dotarłem w końcu do skrzyżowania ze szlakiem nr 231, gdzie czekał mnie jeszcze jeden dość intensywny podjazd zboczem Corno Nero (1405 m). Na sam szczyt się jednak nie wjeżdża, a trawersuje się go z lewej strony, podobnie jak następny z wierzchołków tego łańcucha – Corna Vecchia (1415 m). Na tym podjeździe osiąga się też chyba najwyższy punkt na całej trasie – ok 1350 m. Za odbiciem szlaku prowadzącego do awaryjnego schronu dotarłem do zakrętu, na którym zamiast podążać ścieżką rowerową w prawo można odbić w wąską ścieżkę w lewo, gdzie znajduje się kolejny punkt widokowy z widokiem na oddalone w głębi Jezioro Garda. Po szybkiej sesji zdjęciowej ruszyłem dalej, mijając po drodze cyklistę, z którym mijałem się podczas jazdy kilkukrotnie, a potem na przełęczy w restauracji wypiliśmy razem piwo i zamieniliśmy parę słów. Do przełęczy Passo Nota docieram bowiem niedługo potem. Tu odpoczywamy z moim nowym przyjacielem, wypijamy elektrolity i zjadam drugie śniadanie. Tu też się potem rozstajemy, bo on jedzie dalej w kierunku Limone sul Garda.
Co ciekawe, od restauracji dzieliło mnie zaledwie 2,5 kilometra i 20 minut jazdy do przełeczy Bocca dei Fortini, na którą wjechaliśmy w poniedziałek. Tutaj wszędzie wydaje się blisko i tylko przewyższenia powodują, że nawet tak niewielkie odległości mogą zająć sporo czasu. Po odpoczynku ruszam najpierw szeroką szutrową drogą, a potem asfaltową w kierunku aktualnie nieczynnego schroniska Rifugio Alpini fratelli Pedercini. Mijam kolejne, ponumerowane wiraże, aż w końcu dojeżdżam do niewysokiego wodospadu, gdzie robię chwilę przerwy. Tych przerw podczas zjazdu muszę robić sporo, aby dać odpocząć i ostygnąć tarczom w hamulcach. Wreszcie jednak mijam wszystkie wiraże i wjeżdżam na teren, który nie jest już taki stromy i zjazd nie wymaga tak mocnego ściskania hamulców. Mijam piękne, nieustannie zielone łąki, przypominające nieco sielski krajobraz Tyrolu i nawet nie wiem kiedy, ale docieram do parkingu, gdzie zostawiłem auto. Cała wycieczka zajęła mi, z odpoczynkami, około 4 godzin. Choć to zaledwie 20 kilometrów dystansu, to jednak suma przewyższeń 1320 metrów musi robić wrażenie. W bliskich mi Sudetach aby zrobić na rowerze trasę z takim przewyższeniem, to trzeba pokonać pewnie dwa razy tyle kilometrów. Jednak nad Gardą jest nieco inaczej 😉 Po powrocie spotykam Kurka, który niemal w tym samym czasie schodzi ze swojej trekkingowej wycieczki, a niedługo potem spotykamy też resztę ekipy. Wieczór spędzamy tak jak zwykle: na planszówkach i winie musującym 😉
8.10.2020 (piątek)
Ponieważ w sobotę wczesnym rankiem chcieliśmy wyjechać w drogę powrotną, piątek był ostatnim dniem, który mogliśmy przeznaczyć na jakieś mniej intensywne akcje plus na zakupy souvenirów. Uznaliśmy zatem, że udamy się do Arco, gdzie oprócz zakupu pamiątek udamy się też na wzgórze, na którym znajduje się zamek. Ja co prawda już tam byłem, ale moja poprzednia wizyta na zamku zbiegła się w czasie z paskudną pogodą, więc widoków z góry nie miałem żadnych.
Tym razem jednak na szczęście było inaczej. Widoki z góry były fantastyczne i choć niebo nie było czyste i czuć było nadchodzącą zmianę pogody, to jednak wycieczka do zamku dała nam sporo frajdy. Po zejściu udaliśmy sie jeszcze na lekki lunch i dopiero wróciliśmy do Gardoli, gdzie jeszcze udaliśmy się na ostatnią wieczerzę.