Gerlach 2017

Swoją przygodę z zaawansowaną turystyką górską w Tatrach poza szlakami, miałem rozpocząć od naprawdę wysokiego C. Kurek zaprosił mnie do udziału w wycieczce, której celem miało być przejście Drogi Martina w Tatrach Słowackich, prowadzącej granią od Polskiego Grzebienia aż na Gerlach. To ponoć jeden z klasyków wśród tatrzańskich graniówek. Jest ona wyceniona na II/III, toteż miałem pewne obawy. Dopiero szczegółowa analiza topo pokazała, że tylko fragment drogi ma wycenę II, reszta to jedynkowy lub nawet zerowy teren, a zawyżona ocena wynika bardziej z ekspozycji i długości drogi niż z faktycznych trudności.  Z Polskiego Grzebienia Martinovka prowadzi na Wielicki Szczyt, gdzie jest jeden ok 25m zjazd. Potem granią dociera się do Litworowego Szczytu, a stamtąd już na Zadni Gerlach i potem przez Przełęcz Tetmajera na Gerlach. Ten właśnie końcowy odcinek od Przełęczy Tetmajera do Gerlachu ma najwyższą wycenę i w teorii to on mógł nam sprawić problemy.

Ekipę skompletowali jeszcze Bob, Przecier, Paweł oraz Grzesiek zwany Michałem. Mieliśmy zatem stworzyć trzy dwuosobowe zespoły: ja z Bobem, Kura z Przecierem i Paweł z Grześkiem. Każdy z członków ekipy to mocny zawodnik. Bob z Pawłem i Kurą w tym roku weszli na Mont Blanc drogą włoską, Grzesiek kiedyś wchodził na Biancograt, czy też na Łomnicę, a Przecier również w tym roku zdobył Blanka choć on akurat drogą królewską. Ja byłem zdecydowanie najsłabszy w całym tym towarzystwie i cały czas się zastanawiam, co sprawiło, że chłopaki zaprosili mnie na ten wyjazd. Chyba po prostu potrzebowali mieć się z kogo pośmiać 😉

Wystartowaliśmy w sobotę przed południem (ok 11), ale ze względu na rozpoczynający się długi weekend przed 15.08 do Nowego Targu dotarliśmy dopiero ok. 16. Tam zabraliśmy Grześka i po obiadokolacji wyruszyliśmy w kierunku Tatrzańskiej Polanki. Plan był taki, aby po drodze znaleźć jakieś odludne miejsce, gdzie możnaby rozbić namioty tak, aby następnego dnia wstać wcześnie, szybko się zawinąć i jak najwcześniej dotrzeć do parkingu w Tatrzańskiej Polance. Takie miejsce udało nam się znaleźć ok 10 km przed Tatrzańską Polanką. Zabiwakowaliśmy tam i nastawiliśmy budziki na 4 rano.

Gdy zadzwoniły budziki, obudziła nas wszechobecna wilgoć i padający deszcz. Martinovka w takich warunkach nie miała absolutnie żadnego sensu, dlatego uznaliśmy, że lepiej się pożądnie wyspać, po południu dotrzeć w okolice Śląskiego Domu, tam przekimać i zaatakować następnego dnia juz znacznie krótszy dystans (i mniej przewyższenia). W efekcie druga pobudka miała miejsce ok godz. 10. Śniadanie, spakowanie i podróż do Tatrzańskiej Polanki. Tam zrobiliśmy jeszcze małe zakupy, przepakowaliśmy plecaki, zostawiając niepotrzebne rzeczy w aucie i ruszyliśmy asfaltem do Śląskiego Domu. Niestety przesunięcie głównej akcji górskiej na poniedziałek spowodowało, że Paweł musiał nas opuścić. Nie miał on bowiem urlopu i przyjechał z nami w nadziei na złoty strzał pogodowy i wejście w niedziełę. Tym samym od tej pory działaliśmy w piątkę.

Droga wydawała się nie mieć końca. Asfaltowe podejście długości ok. 6,5 km przy 600m przewyższenia nie byłoby może tak problematyczne, gdyby nie plecaki, które choć zredukowane nadal ważyły pewnie po 15-20kg. Po drodze towarzyszył nam nieustannie padający deszcz. W efekcie do Śląskiego Domu dotarlismy ok 16 niemal zupełnie przemoczeni. Tam zdecydowaliśmy się spędzić trochę czasu w oczekiwaniu na lepszą pogodę i aż wszyscy turyści zejdą ze szlaków, abyśmy mogli w spokoju, przez nikogo nie niepokojeni rozbić się gdzieś pod Polskim Grzebieniem. W międzyczasie wjechał kapuśniak i piwo, a ok 18 wyruszyliśmy pod górę. Na szczęście poprawiła się pogoda i przestało padać. Na szlaku nie spotkaliśmy już nikogo.

Jezioro Wielickie i Dom Śląski widziany z podejścia na Polski Grzebień.

Rozbilismy się w Ogrodach Wielickich, ok 10 minut drogi od progu Doliny Wielickiej. Było tam dostatecznie miękko i płasko, żeby można było rozłożyć namiot i wypocząć we w miarę komfortowych warunkach. Okolica obfitowała też w mnogo kamieni i skał, pod które można było schować depozyt. Po rozbiciu namiotów przyszedł czas na jajorkową kolację i niedługo później zapadł wieczór.

Zachód słońca w Ogrodach Wielickich

Poniedziałkowa pobudka, podobnie jak niedzielna, była zaplanowana na godzinę 4. Wieczorem jeszcze nieco wiało, ale nad ranem wiatr ustał i po przebudzeniu się i wyjściu z namiotu naszym oczom ukazało się czyste, rozgwieżdżone niebo. Do dobrze wróżyło na akcję górską. Na śniadanie wjechały liofy po czym spakowaliśmy do worków niepotrzebny sprzęt biwakowy i ukryliśmy pod kamieniami, aby nikogo nie korciło, by grzebać w naszych rzeczach, gdy my mieliśmy atakować Martinovkę.

Masyw Gerlachu widziany rano z Ogrodów Wielickich

Z powrotem na szlak na Polski Grzebień (2200m) wyruszyliśmy ok 5.30. Nocowaliśmy na wysokości ok 1870m, więc mieliśmy do pokonania na przełęcz ok 330m przewyższenia, które zrobiliśmy, jak to mówią górale, „pierunem”, meldując się na przełęczy ok godz. 6.20. Wchodząc już na Grzebień spostrzegliśmy dwójkę, która rozpoczynała już wejście na grań. Prawdopodobnie musieli oni nocować wyżej od nas. Natychmiast z Grzebienia ruszyliśmy granią w kierunku Wielickiego Szczytu (2318m), który po wspinaczce w łatwym (I) terenie osiągnęliśmy ok godziny 8 rano. Następnie trzeba było zjechać, co zabrało trochę czasu, bo oprócz naszej piątki, na naszej linie zjechała również dwójka, którą widzieliśmy rano na grani i którą spotkaliśmy na Wielickim Szczycie. Zaklinowała się nam jeszcze lina i konieczne było jej wyswobodzenie, co również zabrało sporo czasu. W efekcie drugi postój na Litworowej Przełęczy zrobiliśmy dopiero około godziny 9. Następnie dość łatwym terenem (I) dotarliśmy najpierw pod Litworowy Szczyt (2423m) a dalej prawdopodobnie przed Niżnią Wysoką Gerlachowską (2547m) trochę pobłądziliśmy i w efekcie trzeba było przeżywcować dwójkowy, podejrzewam, fragment. Następnie sekwencją kominów, trawersów i przełęczy dotarliśmy najpierw na Lawinowy Szczyt (2606m) , a wreszcie na Zadni Gerlach (2616m), gdzie zameldowaliśmy się około godziny 12. Komin przed Zadnim Gerlachem z dołu wygląda dość syto, ale w praktyce okazał się zupełnie nietrudny i przeszliśmy go na żywca, jak całą dotychczasową drogę. Po drodze napotkałem kilka mniej lub bardziej psychicznych miejsc, głównie Gerlachowskich Przęłączek lub Jurgowskich Szczerbin, ale dzielnie wytrwaliśmy bez wiązania się 😉

Puszka na Zadnim Gerlachu

Na Zadnim Gerlachu zrobiliśmy sobie dłuższy popas, bo żołądek domagał się dostawy kalorii. W międzyczasie obserwowaliśmy taniec chmur, które przed nami opierały się grani Gerlacha, a z prawej strony pokrywały grań Kończystej. Po zjedzeniu trzeciego śniadania zdecydowaliśmy się związać, aby końcowy odcinek, najpierw do Przełęczy Tetmajera, a potem na główny Wierzchołek Gerlacha wejść z asekuracją.  Na łatwiejszych fragmentach tego odcinka szliśmy z lotną, a w paru miejscach tylko zdecydowaliśmy się na sztywną. Mieliśmy ze sobą również kości,  friendy i heksy gdyby trzeba było zakładać jakieś przeloty, ale obyło się bez tego. W efekcie pod krzyżem na wierzchołku zameldowaliśmy się około godziny 13.15. Drugi zespół, co oczywiste – wolniejszy, bo idący w trójkę na jeden linie, dotarł ok 15 minut po nas.

Widok na Gerlach z Zadniego Gerlacha. W dole Przełęcz Tetmajera.
Sławkowski Szczyt opierający się chmurom. Widok z Zadniego Gerlacha.

Na szczycie zrobiliśmy krótki postój na wpisanie się do  książki i zrobienie zdjęć, ale nie spędzaliśmy tam zbyt wiele czasu, bo bardzo szybko robiło się zimno. Chyba już ok 13.45 rozpoczęliśmy zejście Batyżowiecką Próbą. Początkowo po łańcuchach, a potem Batyżowieckim Żlebem, trzymając się możliwie blisko lewej strony. Ok 15 dotarliśmy do teoretycznie najtrudniejszego odcinka ubezpieczonego klamrami, choć dla mnie dużo bardziej nieprzyjemny fragment miał miejsce wcześniej, gdy schodziło się po wielkiej, pochyłej płycie. Aż nie chcę myśleć, jak schodzi się tamtędy w deszczu…

Widok z Gerlacha na Zadni Gerlach.
Ekipa na szczycie Gerlacha (2655m npm)

Ok 16 dotarliśmy do  Batyżowieckiego Jeziora, skąd już łatwym terenem po około godzinie dotarliśmy do Śląskiego Domu. Początkowo mieliśmy nocować w tym samym miejscu, co dwie noce temu, ale smród naszych ciał zachęcił nas do wyszukania campingu z łazienką. Taki znaleźliśmy w Zakopanem. W drodze powrotnej do Zakopca jeszcze wjechał obiad w Bukowinie Tatrzańskiej i o 22 byliśmy już na campingu. Chociaż początkowo chcieliśmy we wtorek jeszcze zrobić coś lekkiego, ogólne zmęczenie i zakwas, z jakim obudzilismy się we wtorek rano, zachęcił nas wyłącznie do spakowania się i powrotu do Wrocka.

Jezioro Batyżowieckie