Droga Jubileuszowa
Pomysł na wycieczkę w Alpy narodził się podczas wakacji, bo szybki rzut oka w kalendarz pokazał, że święto narodowe 15. Sierpnia wypada akurat w środę, więc biorąc dwa dni urlopu można uzyskać aż pięć dni wolnego. Zainspirowany opowieściami Boba z Drogi Jubileuszowej, którą urobił przed rokiem oraz jego doświadczeniami z grani południowo-zachodniej (Studlgrat) na Grossgocknerze w Austrii, zebrałem ekipę i pojechaliśmy w Alpy celem urobienia tych właśnie dwóch dróg. Bob również zechciał pojechać z nami, by powtórzyć przejście Drogi Jubileuszowej (D, 3-) oraz wyrównać rachunki ze Studlgrat (3+, A0), która nie puściła go w czerwcu. Ponieważ jednak jechaliśmy aż na pięć dni, była szansa na urobienie czegoś jeszcze, więc asekuracyjnie nazwaliśmy wyjazd alpejskim tryptykiem graniowym 😉

Wyjechaliśmy z Wrocławia we wtorek po pracy, by dotrzeć na parking pod stacją kolejki zameldować się o północy. Po chwili dotarło auto z drugą częścią ekipy. Tam zabiwakowaliśmy i rano wjechaliśmy kolejką na Osterfelderkopf (2057m npm), skąd łatwa ferrata (B) prowadzi na wierzchołek Alpspitze. (2628m npm). Niemal natychmiast się oszpeiliśmy i ruszyliśmy w kierunku ferraty. Szybko pokonaliśmy pierwsze metry podejścia, ale przy dotarciu do ferraty naszym oczom ukazał się nieprzyjemny widok mega zatoru, którego nie sposób było ominąć. Musieliśmy zatem cierpliwie odczekać swoje (i zmarnować blisko godzinę), aby przejść fragment ferraty, po którym odbija się w prawo w kierunku Drogi Jubileuszowej, zamiast atakować wierzchołek. Korek spowodowany był pewną panią, której głowa ewidentnie nie nadążała za nogami i z wyraźnymi problemami z reagowaniem na ekspozycję, bardzo wolnym krokiem pokonywała ona kolejne metry, przypięta swoją uprzężą i ciągnięta przez swojego partnera.


Po zejściu na właściwą ścieżkę, szlak od razu się rozluźnił. Spokojnym krokiem pokonywaliśmy kolejne metry, starając się iść ściśle granią, a w miejscach gdzie było to niemożliwe, zgodnie z oznakowaniem szlaku. Zostawiliśmy jednak nieco z boku wierzchołek Horchblassen (2707m npm), by jednak wejść na chyba najbardziej efektowną turnię na całej grani – Volkarspitze (2618m npm). Zejście z tej turni to chyba najtrudniejszy fragment na całej grani (jedyny wyceniony na D), ale obecność sztucznych ułatwień i stalówki bardzo pomaga. Po zejściu niedługo potem docieramy do grupy wierzchołków nazwanych Hollentalspitzen. Po minięciu pierwszego – Ausserehollentalspitz (2720m npm) schodzimy nieco w dół do awaryjnego schronu, położonego na wysokości 2684m npm. W nim jednak nie ma miejsc i nie ma tym samym opcji, abyśmy mogli w nim zabiwakować i dokończyć trasę następnego dnia. Na zegarze jest godzina 15. Robimy krótką przerwę na jedzenie i picie i decydujemy, że chcąc nie chcąc, musimy iść dalej. Jest to mniej więcej prawie połowa drogi.


Kontynuując wędrówkę granią mijamy najwyższy w grupie Mittelehollentalspitz (2743m npm), a po chwili ostatni z nich – Innerehollentalspitz (2741m npm). Niestety pogoda zaczyna się psuć i na niebie pojawia się coraz więcej chmur. Z drugiej strony ma to jednak swoje plusy, bo operujące słońce mocno nas odwadniało. Przy zachmurzeniu jest szansa, że będzie nieco chłodniej i nie będziemy się tak pocić. Następnie oznakowanie szlaku wprowadza nas w małe zakłopotanie. Grań bowiem prowadzi prosto, tymczasem znaki pokazują, że musimy skręcić ostro w prawo, niemal zawrócić i zejść kilkadziesiąt metrów w dół. Po zejściu dociera do nas, że tamto miejsce było po prostu zwornikiem grani i teraz widzimy dalszy przebieg drogi. Następne metry to mozolne podejście pod górę. Chwilami łatwiejsze (1), chwilami nieco trudniejsze (2+), ale oznakowanie pomaga wybierać właściwe warianty. Na zejściu ze zwornika gubimy kontakt z czterosobową grupą, więc automatycznie tworzą się dwie tak liczne grupy. Prowadzę tę drugą, choć sił nie mam za wiele. Od rana nic nie zjadłem. Próbuję wdusić w siebie batona, ale pierwszy kęs kończy się odruchem wymiotnym. Pokonuję całe to nieubezpieczone podejście i docieram z powrotem na grań, a niedługo potem towarzysze z drugiej grupy. Robimy tu krótki odpoczynek na jedzenie i picie. Tym razem baton wchodzi już znacznie lepiej i czuję, że powoli wracają mi siły.


Przed nami teraz jeden trudniejszy odcinek ściśle granią (2), który jest jednak dobrze ubezpieczony. Od czasu do czasu pojawiają się sztuczne ułatwienia w postaci stalówki, ale nie ma jej tutaj aż tyle, co w pierwszej połowie drogi. Wreszcie docieramy do ostatniego (wg topo) trudniejszego fragmentu drogi – Die Glatte Rinne: wycenionego na 3- podejścia. Przejście jest jednak łatwe, bo ubezpieczone stalówką i klamrami (dlaczego w takim razie nie ma wyceny ferratowej, np. C/D?). Z wierzchołka, na który docieramy, zjeżdżamy na linie pozostawionej przez poprzedni zespół i zabieramy ją ze sobą. Zejście w tym miejscu nie jest może bardzo trudne, ale nieco upierdliwe, a zmeczenie daje znać o sobie, stąd decyzja o użyciu liny. Teraz już łatwym, jedynkowym terenem dochodzimy do kolejnego wierzchołka, z którego widzimy już wyłaniające się zza chmury żurawie, maszt antenowy, a po chwili również złoty krzyż na wierzchołku. W międzyczasie otrzymuję SMSa od Boba, że pierwszy zespół dotarł już do restauracji na szczycie. My docieramy tam ok 20 minut później, przy słabych promieniach zachodzącego słońca. Chmury niestety już niemal szczelnie zasłoniły niebo i widoczków specjalnie nie mamy. Czas przejścia Drogi Jubileuszowej zamknął się w około 9 godzinach (11-20), a totalny czas akcji górskiej byłby na pewno lepszy, gdybyśmy nie utknęli na ferracie prowadzącej na wierzchołek Alpspitze.


W restauracji zamawiamy piwo i mamy nadzieję, że jej gospodarz pozwoli nam przenocować w tamtejszym gościnnym pokoju tak samo, jak pozwolił Bobowi i jego ekipie przed rokiem. Niestety tym razem jest tam już pełne obłożenie i nie ma miejsc, więc musimy znaleźć sobie inne miejsce na nocleg. Po małej różnicy zdań między pracownikami obiektów na szczycie, ostatecznie nocujemy w śpiworach na schodach między piętrami. Rano budzi nas przenikliwe zimno, gdyż według prognoz nad ranem miało być zaledwie -2 st. Celsjusza. Dość spartańskie warunki noclegowe rekompensują nam jednak fantastyczne widoki na Alpy o wschodzie słońca. W oddali możemy dostrzec austriackie trzytysięczniki z Grossglocknerem na czele, a gdzieś tam daleko przebija się włoski czterotysięcznik – Piz Bernina. Jedyny chyba czterotysięcznik, który można dostrzec z najwyższego szczytu Niemiec. Pakujemy mandżur, idziemy do restauracji na herbatę, a niedługo potem zjeżdżamy kolejką pod Eibsee.


Koenigsjodler
Po zjechaniu z Zugspitze i zjedzeniu śniadania sprawdziliśmy jakie warunki panują aktualnie na Grossglocknerze i czy jest w ogóle sens tam jechać. Niestety większość prognoz była jednoznacznie i bezwzględnie pesymistyczna: od czwartku do niedzieli pod Glockiem ma padać. Mniej lub więcej, ale ciągle ma padać. Wyglądało więc na to, że nie ma po co jechać na najwyższy szczyt Austrii i trzeba znaleźć inny cel. Pierwszym pomysłem był Dachstein, który jest oddalony od Zugspitze o dosłownie sto kilkadziesiąt kilometrów. Niestety prognozy dla Dachsteinu i rejonu jeziora Gosau również nie były optymistyczne. Ostatecznie zatem wybraliśmy za cel ferratę Koenigsjodler położoną w masywie Hochkonig, uchodzącą za prawdziwy must-see dla wszystkich miłośników żelaznych dróg, gdzie według prognoz pogoda ma być całkiem dobra.

Ferrata Koenigsjodler znajduje się w masywie Hochkonig, którego najwyższy wierzchołek osiąga wysokość 2941m npm. Ferrata nie wprowadza na tenże najwyższy wierzchołek, a kończy się na niższym wierzchołku Hocher Kopf (2875m npm). Ferrata uchodzi za jedną z trudniejszych i najładniejszych widokowo nie tylko w Austrii, ale w całych Alpach. Trudność tej ferraty wycenia się na (D, 1-) i prowadzi ona niemal w całości granią masywu. Na szczycie zaś Hochkonig znajduje się schronisko (a w zasadzie restauracja) Matrashaus, które jest jedno z wyżej położonych i dostępnych dla turystów obiektów w całej Austrii.
Aby dotrzeć do ferraty, udaliśmy się w kierunku Rosenheim, skąd potem dalej na wschód do Austrii. Od Lofen droga jest już znacznie lepsza, mniej zakrętów, skrzyżowań i chyba też samochodów. Najlepiej wystartować na szlak z Przełęczy Dienten Saddle. Docieramy tam około godziny 22, ogarniamy namioty i szybko zapadamy w sen. Z informacji Boba, który na tej ferracie już był wynika, że czeka nas przynajmniej dziesięciogodzinna akcja górska następnego dnia.

Wstajemy o godzinie 5, zwijamy mandżur, bo na parkingu obowiązuje zakaz biwakowania choć już w tych godzinach widać turystów zmierzających na szlak, którzy, gdyby tylko chcieli być bardziej życzliwi, mogliby nas już dawno zadenuncjować. Na szczęście nic takiego nie ma miejsca i po zwinięciu namiotu i zjedzeniu śniadania udajemy się na szlak. Grupa szturmowa z ośmiu osób zostaje zredukowana do sześciu. Bob nie zamierza powtarzać ferraty i chce tego dnia wypożyczyć rower gdzieś w okolicy, a Aron odczuwa jeszcze trudy Drogi Jubileuszowej i decyduje się pozostać na parkingu. Czas operacyjny mamy nienajgorszy. Przy wejściu na szlak na zegarku widnieje godzina 6.20.

Szybkim krokiem docieramy do chatki Erichhutte, gdzie schodzimy z szerokiej utwardzonej drogi, a wchodzimy na właściwy szlak podejściowy. Podejście pod ferratę z parkingu ma nam zająć w sumie około 2,5 godziny. Nie marnujemy zatem czasu i rozpoczynamy właściwe podejście. Ścieżka jest dość miękka, ale nie prowadzi zbyt ostro pod górę. Mimo wszystko albo jestem bez formy albo ociężały po śniadaniu, albo reszta ekipy narzuciła zbyt duże tempo, bo ewidentnie nie mogę im dorównać kroku. Człapię kilka minut za resztą stawki, ale powoli i konsekwentnie nabieramy wysokości. Około godziny 7.20 robimy postój na rozdrożu, który wskazuje mi wysokość ponad 1800m npm, co pokazuje, że w godzinę urobiliśmy 600m deniwelacji. To by tłumaczyło, czemu tak mi ciężko dogonić ekipę. Idziemy bardzo szybko i, w mojej ocenie, za szybko. Werbalizuję swoje obawy, ale niespecjalnie się ktoś nimi przejął. Nadal wiernie zamykam peleton, ale już niedługo bo ok godziny 7.50 docieramy do początku ferraty. W międzyczasie wygodna ścieżka z alpejskich hal przeniosła się w rejony wapiennych turni, gdzie trzeba już używać rąk. Docieramy do przełęczy Hoche Scharte, a po chwili do miejsca, gdzie widnieje tabliczka informująca o rozpoczęciu ferraty. Szpeimy się, ale już na początku mamy problemy. Mario, który idzie jako pierwszy odpada od ferraty i zatrzymuje go jedynie (pożyczona ode mnie) lonża. Po chwili Przecier zalicza falstart i uderza się w palec u ręki, który miał niedawno szyty. Ból jest tak duży, że dla niego to koniec wycieczki. Proszę go zatem o pożyczenie lonży, abym nie musiał iść na sztywnej i zakręcanych HMSach. Przecier oddaje mi lonżę i decyduje się na zejście. Jak się okazuje, w zejściu towarzyszyć mu będzie również Paweł, który też nie czuje się na siłach, aby kontynuować przejście, a może wystraszył się odpadnięcia Maria. Koniec końców, w ferratę wchodzą cztery osoby. Oprócz mnie i Maria jest też Grzesiek i Dyzio.

Początkowo ferrata wprowadza na turnię nazwaną Flower Tower, skąd eksponowanym trawerem (C/D) docieramy na turnię Teufelsturm. Tutaj czeka nas czujne, ale krótkie zejście i po chwili trzeba przejść przez krótki mostek Teufelsschlucht. Następnie znów czujnym trawersem obchodzimy turnię Jungfrauensprung. Schodzimy do kolejnego siodła i krótkim nieubezpieczonym fragmentem (1-) podchodzimy pod turnię, z której aby przedostać się na drugą stronę są dwa warianty drogi. Pierwszy zakłada przedostanie się korzystając z jednej stalowej liny przytwierdzonej do obu skalnych ścian (Flying Fox za D) lub obejście dołem aż do szczerbiny i powrót do góry za B/C. Decydujemy się na pierwszy wariant, bo wydaje się on znacznie ciekawszy. Pierwszy zespół w składzie Mario & Dyzio ma już za sobą, a Mario ze szczytu kolejnej turni, Teufelshorn, robi nam zdjęcia i kręci filmy. Najpierw Grzesiek, a potem ja. Oprócz lonży do via ferrat, wpinamy się na sztywno na taśmie i HMSie i rozpoczynamy przejście. Grześkowi łapy puchną 4 metry przed końcem. Resztkami sił dociera do końca i opuszcza się po drugiej stronie przepaści. Teraz czas na mnie. Podwijam skarpety i ruszam. Mi też zaczyna brakować sił w podobnym momencie co Grześkowi. Końcówkę pokonuję sunąc już po linie, co niesie za sobą nieprzyjemne konsekwencje w postaci dość głębokiego obtarcia. Początkowo nawet go nie zauważam, ale z biegiem czasu zaczyna się z niego sączyć krew, więc muszę załozyć prowizoryczny opatrunek.

Po zejściu z Flying Fox chwilę odpoczywamy, a w międzyczasie wyprzedza nas zespół, który decydował się na obejście tego pseudomostka dołem. Grzesiek informuje mnie, że podczas mojego przejścia wypadła mi butelka z wodą, którą miałem przytroczoną do plecaka. Ponad litr płynu poleciał właśnie kilkadziesiąt metrów w dół… Na szczęście mam jeszcze nalgena, a w nim nieco ponad pół litra coli. Grzesiek ma przy sobie jeszcze litr wody i litr coli, więc powinno nam wystarczyć.

Po chwili ruszamy na wierzchołek Teufelshorn, gdzie po zdobyciu wierzchołka schodzimy ostrożnie w dół (C) do kolejnej przełęczy. Następnie dość technicznym fragmentem podchodzimy pod kolejną turnię (C/D) i znów schodzimy do kolejnej przełęczy. Końcowy fragment tego krótkiego zejścia znów wymaga sporo czujności. Duża ekspozycja i stromizna na grani zasługuje w pełni w tym miejscu na wycenę C/D. Schodzimy do szerokiej przełęczy i tu chwilę odpoczywamy. Tu przed nami wyłania się teraz olbrzymie cielsko Kummetstein (2875m npm). Na oko to mamy przed sobą teraz przynajmniej 100-150 metrów niemal klasycznej wspinaczki po pionowej skale. Podchodzimy nieubezpieczonym (1) terenem po ścianę i już widzę, że będzie przednia zabawa. Słońce praży niemiłosiernie. W międzyczasie mijamy pierwsze awaryjne zejście szlaku do doliny dla tych, którzy nie czują się na siłach. Tabliczka informuje, że to dopiero połowa drogi przed nami.

Odpoczywamy chwilę pod górą, pijemy wodę i rozpoczynamy wejście. Jest ono w całości ubezpieczone, co okazuje się bardzo pomocne. Droga momentami jest dobrze urzeźbiona, ale momentami trzeba się wspinać po gładkiej płycie o trudnościach, które wyceniłbym przynajmniej na IV+. W łatwiejszych fragmentach o dobrej rzeźbie trudności nieco puszczają, ale cały czas pracujemy w pionie. Tam, gdzie już zupełnie nie znajduję chwytów, ratuję się stalówką i wspinam się po niej. Wreszcie przez przedwierzchołek docieramy na szczyt. Po drodze odnajdujemy puszkę, ale nie wpisujemy się do zeszytu tylko napieramy dalej. Czas niby mamy dobry, bo na zegarze jest 11, ale cholera wie, jak w dalszej części prezentują się trudności. Schodzimy ze szczytu do kolejnej przełęczy. Znów chwilę odpoczywamy bo choć niebo coraz częściej zasnuwają chmury, jest bardzo ciepło.

Przed nami wyrosła kolejna wielka góra z ostrym podejściem w górę. Na oko widać, że nie jest ono jednak aż tak wyrypiaste, jak poprzednie. Powoli pokonujemy kolejne metry podejścia (D, potem C), gdzie docieramy do siodła, gdzie robimy dłuższą przerwę na picie i jedzenie. W tym momencie właśnie decyduję się na opatrzenie rany na prawym Achillesie. Pijemy wodę i colę, jemy kabanosy i batony, aby nabrać energii. Martwią mnie trochę kurczące się nieco zbyt szybko zapasy wody i coli. Sporo zużyliśmy podczas podejścia pod Kummetstein, a tak naprawdę nie wiemy, jak jesteśmy daleko od końca ferraty. Po chwili dostaję smsa od Dyzia, że chłopaki dotarli do końca i idą do schroniska Matrashaus. My niedługo potem rozpoczynamy kolejne podejście po eksponowanej grani. Nie jest ono tak wyczerpujące fizycznie, ale siada na psychę, bo lufa z każdych stron syta. Po chwili ferrata „skręca” i nie prowadzi już ściśle granią, ale żlebem po lewej jej stronie. Wychodzimy ze żlebu i… okazuje się, że jesteśmy na szczycie! Na zegarze jest godzina 12, a my właśnie stoimy Hoher Kopf (2875m npm). W odległości kilkuset metrów od nas stoi majestatyczny Matrashaus na Hochkonig (2941m npm), ale nie decydujemy się na wizytę w schronisku, a niemal od razu rozpoczynamy zejście.

To początkowo jest paskudne. Prowadzi żlebem z luźno usypującymi się kamieniami. Należy szukać tych, które potencjalnie dobrze trzymają się podłoża. Szlak jest na szczęście dobrze oznaczony i obmalowany czerwoną farbą. Miejscami kluczy on między skałkami, których można się złapać, co pomaga utrzymać równowagę. W takim sypkim gównie schodzimy przez około godzinę, aż docieramy do odsłoniętej moreny lodowca z bardziej stabilnym podłożem. Tu nadal trzeba uważać, jak stawia się stopy, ale bardziej dlatego, żeby nie skręcić kostek, niż żeby nie polecieć na dół po sypkich kamieniach. Po prawej stronie cały czas widzimy w pełnej okazałości grań i turnie, którymi poprowadzona jest ferrata. Słyszymy też już z góry nawoływania Dyzia, który goni nas razem z Mariem. Po drodze jeszcze dołącza do nas para Węgrów (?) i w szóstkę schodzimy razem przez około pół godziny. Przekraczamy małe pole śnieżne –, gdzie jest poprowadzona stalówka, bo woda z roztapiającego się śniegu powoduje, że teren jest śliski.
Wreszcie docieramy do rozwidlenia szlaków. Jedna ze ścieżek prowadzi nadal moreną lodowca łagodnie w dół w kierunku dna doliny, a druga skręca w prawo i wspina się na przełęcz Hochscharte, gdzie droga łączy się z naszym szlakiem podejściowym. Trochę niechętnie, ale przyznaję rację chłopakom, żeby iść w prawo. Nasi nowi przyjaciele z Węgier jednak decydują się na wariant moreną i na tym rozstaju dróg się żegnamy. Idziemy w czwórkę w prawo i niedługo potem meldujemy się na przełęczy. Podejście wcale nie okazało się tak niebezpieczne i męczące, na jakie wyglądało z góry. Na przełęczy jednak nie zostajemy ani minuty i rozpoczynamy zejście znanym nam szlakiem.

Po zejściu z najtrudniejszego fragmentu tej ścieżki, gdzie kluczy ona między skałkami (A/B) docieramy do miejsca, gdzie ścieżka jest już szersza, wypłaszczona i znacznie wygodniejsza. Tu robimy przerwę na krótką celebrację wniesionego przez Dyzia piwka, które dzielimy na czworo. Po krótkiej celebracji kontynuujemy zejście. Pogoda staje się coraz bardziej nieznośna. I wcale nie mam tu na myśli jej pogorszenia, opadów, mgieł, czy wiatrów. Wręcz przeciwnie. Niebo się wypogadza i temperatura rośnie, grzejąc w nas niemiłosiernie. Po około pół godzinie docieramy do restauracji Erichhutte, a po kolejnych 20 minutach do parkingu przy którym zostawiliśmy auto. Zerkam na zegarek, jest godzina 15.20, a zatem cała akcja górska zajęła nam 9 godzin, co należy uznać za dobry wynik.

Przy zejściu czeka na nas komitet powitalny w postaci czwórki, która została na dole. Są wszyscy. Bob specjalnie nie pojeździł, ale reszta chyba wypoczęła. Niemal natychmiast decydujemy się na odjazd z Dienten Saddle w kierunku jeziorka Konigsee w Alpach Berchtesgadeńskich, skąd będziemy mieć już nieco bliżej do Polski następnego dnia.
Docieramy nad jeziorko do miejscowości Schonau am Konigsee. Tu znajdujemy camping i zostajemy na noc. Rozbijamy namioty na campingu i zasiadamy do kolacji. Po kolacji udajemy się nad rzekę, gdzie spędzamy czas na nocnych Polakach rozmowach przy kropelce czegoś mocniejszego, choć ja zostaję przy piwie. Jestem wyczerpany wyrypą z tego dnia i jestem przekonany, że sięgnięcie po mocniejszy alkohol zakończyłoby się natychmiastowym zgonem.

Rano wcale nam się nie spieszy. Około południa zawijamy mandżur, ale jeszcze nie wracamy do Polski, a po drodze udajemy się nad jezioro Chiemsee, które jest czwartym co do wielkości (powierzchni) jeziorem w Niemczech i niejednokrotnie jest nazywane Bawarskim Morzem. Zostajemy tam do wczesnych godzin popołudniowych chillując nad wodą po czym udajemy się w drogę powrotną. We Wrocławiu meldujemy się punktualnie o 23 po 7 godzinach jazdy.