16-17.02.2011
O godzinie 17.30 wylądowaliśmy na Teneryfie. Pierwszą rzeczą po odbiorze bagażów miało być wynajęcie samochodu w jednym z oddziałów wielu firm, które znajdowały się na lotnisku. I tu pierwsza przykra niespodzianka. Otóż z powodu braku wcześniejszej rezerwacji, żadna firma nam samochodu nie wypożyczy, a posiadanie auta było kluczowym elementem wycieczki, jeśli chcieliśmy spać każdej nocy na innym polu namiotowym.
W obliczu powstałej sytuacji przesondowaliśmy taksówkarzy celem zdobycia informacji, gdzie możemy wynająć auto. Jeden z nich zaproponował kurs do Los Cristianos, gdzie znajduje się kilka biur wypożyczalni samochodów i tam na pewno uda nam się coś wypożyczyć. Nie mając specjalnie wyboru, zgodziliśmy się i pojechaliśmy do Los Cristianos (miasta, które jest głównym ośrodkiem treningowym reprezentacji Hiszpanii w plażowej piłce siatkowej).
W Los Cristianos okazało się jednak, że, podobnie jak miało to miejsce na lotnisku, bez wcześniejszej rezerwacji, nie dostaniemy samochodu. W tym samym biurze jednak polecono nam inne biuro, gdzie być może uda się coś wypożyczyć. W tymże jednak znów nie udało się wypożyczyć auta, ponieważ pani z recepcji wymagała posiadania jakiegokolwiek zameldowania na Teneryfie. Tyle, że aby otrzymać zameldowanie, musimy się na jakiekolwiek pole namiotowe dostać, a do tego potrzebujemy auta. Takie oto powstało błędne koło. Decyzja była następująca: jedziemy taksówką na najbliższe pole namiotowe, do Los Abrigos przy Montana Roja, meldujemy się tam, nocujemy i następnego dnia wracamy (autobusem?) do Los Cristianos, gdzie mając zameldowanie, dostaniemy upragnione auto.
W ten oto sposób zafundowaliśmy sobie dwie wycieczki taksówką już pierwszego dnia, co oczywiście odbiło się negatywnie na naszym budżecie. W Los Abrigos byliśmy około godziny 20. W recepcji pani już na nas czekała, ale zanim rozpoczęliśmy z nią rozmawiać o warunkach campingu, ustaliliśmy w przedpokoju pewne fakty między sobą. Drzwi były otwarte, więc pani mogła wszystko słyszeć, ale przecież i tak nie mogła nas rozumieć. Po zakończonej naradzie udaliśmy się do w/w pani. Oto rozmowa, jaka się między nami wywiązała:
- Hi, we would like to have a camping here tonight.
- [Tu nastąpił ciąg niezrozumiałych slow w języku hiszpańskim…]
-
No, no espanyol. Only English!
-
To może jednak łatwiej będzie po polsku, co?
- [WTF???]
Okazało się, że pani Halinka (jak ją roboczo ochrzciliśmy) jest Polką i pracuje w obsłudze tego campingu od kilku lat, ale nie zapomniała wcale polskiego. Gdy usłyszała naszą debatę (po polsku), pewnie miała z nas spory ubaw, że tak kombinujemy, ale w efekcie bardzo nam pomogła, pozwalając nawet rozbić dwa namioty na jednym stanowisku, co dawało nam pewien rabat cenowy. W efekcie zapłaciliśmy jedynie 15 euro (w sumie za cztery osoby, czyli po niecałe 4 euro za osobę!). Plan był teraz taki, że następnego dnia jedziemy po samochód i jeździmy w kolejne miejsca. I tu po raz kolejny Pani Halinka okazała się bardzo pomocna, oferując nam wypożyczenie auta, które jest własnością campingu za zaledwie 13 euro za dzień! Dość powiedzieć, że w ‘firmowych’ wypożyczalniach, wynajęcie auta na jeden dzień to koszt minimum 20-25 euro!
Decyzja mogła być tylko jedna. Zostajemy u Pani Halinki na cały pobyt.
18.02.2011Dzień przywitał nas chłodnym porankiem. Brak leginsów wyraźnie dał mi się we znaki i solidnie w nocy zmarzłem. Podobne odczucia mieli z resztą współtowarzysze. Ciepła herbatka na śniadanie i zupka chińska jednak skutecznie rozgrzewały. Zwłaszcza, że słońce po wschodzie bardzo szybko ogrzało wyspę i bardzo szybko temperatura ustabilizowała się na przyjemnym poziomie około 23-25 stopni Celsjusza. Po śniadaniu udaliśmy się do Pani Halinki, pytając o samochód. Niestety nie miała dla nas dobrych wieści. Mianowicie samochód będzie, ale dopiero jutro. Stwierdziliśmy jednak, że to w sumie niewielki problem. Pierwszy dzień przeznaczymy zatem na rekonesans okolicy.
Około godziny 11 udaliśmy się na plażę, zamoczyć nogi w oceanie i złapać trochę słońca. Pogoda wyraźnie zachęcała do opalania, bo, jak pokazały kolejne dni, lepszej okazji mieć nie będziemy mieć. Około godziny 14 uznaliśmy, że starczy tego smażenia i wybraliśmy się na wycieczkę na pobliską górkę – Montana Roja (Czerwona Góra), której nazwa bardzo dokładnie oddaje wygląd. Górka ta nie jest specjalnie wysoka, zaledwie 173 m. n.p.m., ale trzeba pamiętać, że wchodzi się na nią z poziomu morza, czyli wysokość bezwzględna jest jednocześnie wysokością podejścia.
Zgodnie jednak z przypuszczeniami, góra nas specjalnie nie zmęczyła. Wejście było przyjemne, na górze zrobiliśmy kilka fotek i zeszliśmy na dół. Zamiast jednak wracać na camping, wybraliśmy się plażą do sąsiedniego miasteczka El Medano, które słynie z tego, że jest najpopularniejszym miejscem uprawniania sportów surfingowych (głównie kite-) w Europie. Akurat tego dnia pogoda była prawie bezwietrza, dlatego nie było na plaży zbyt wielu uprawiających ten sport.
W El Medano obczailiśmy plażę pełną turystów. Miasteczko generalnie sprawiało wrażenie takiego typowo wypoczynkowego, wręcz kurortu. Dlatego szybko uciekliśmy z plaży (nikt z nas nie jest fanem takiego spędu). W głębi miasta udaliśmy się do centrum handlowego do supermarketu HiperDino, które, jak się potem okaże, będzie naszym stałym punktem zaopatrzeniowym. Mieliśmy sporo własnego jedzenia, dlatego wystarczyło zakupienie chleba i wody.
Mieliśmy wracać również piechotą przez plażę, ale Irek poprosił o transport taksówką, bo wycieczka na górkę jakoś źle się odbiła na jego nodze, która go zaczęła boleć. W efekcie wróciliśmy znów taxi, ale może to i lepiej, bo już robiło się późno i pewnie musielibyśmy wracać po ciemku.
Tym sposobem zdobyliśmy swój pierwszy szczyt, czy może raczej ‘szczycik’. Następny dzień miał jednak przynieść weryfikację naszej formy fizycznej. W planach na sobotę było wejście na Pico de Teide (3718 m. n.p.m).
19.02.2011
Ranek przywitał nas rześkim powietrzem, ale słońce szybko wstało i znów zrobiło się przyjemnie ciepło. Niestety były to miłe złego początki. Okazało się bowiem, że samochód, który mieliśmy mieć do dyspozycji od 9 rano, będziemy mieć, ale najwcześniej od 10. To znacząco krzyżowało nasze plany, bowiem na godziny 13-15 mieliśmy zarezerwowane pozwolenie na wejście na szczyt Pico de Teide.
Nie mieliśmy jednak specjalnie wyboru. Zjedliśmy śniadanie i przed 10 udaliśmy się do recepcji po samochód. Niestety znów okazało się, że jest kolejne opóźnienie. Ostatecznie samochód dotarł grubo po dziesiątej i koniec końców, pokonując trasę dojazdową do Parku Narodowego Teide, na starcie szlaku (trasy numer siedem) zameldowaliśmy się o godzinie 11.45. Przypominam, że permit na wejście na szczyt mieliśmy w godzinach 13-15, a z punktu startowego na szlaku informacja mówiła, że czeka nas 5,5 h marszu (!). Wyglądało zatem, że nie mamy szans, by w wyznaczonym czasie zameldować się na szczycie. Ale my się łatwo nie poddajemy. 1,5 h na takiej trasie można nadrobić.
Początek trasy był bardzo łagodny. Szło się bardzo przyjemnie i początkowe wypłaszczenie rozplanowane na godzinę przeszliśmy w 35 minut. To zapowiadało szansę na zmieszczenie się w limitach czasowych, chociaż prawdziwa wspinaczka miała się dopiero zacząć. Kolejną godzinę po terenach już nieco bardziej wyżynnych pokonaliśmy już z mniejszym zapasem czasu, w pięćdziesiąt minut. Tym niemniej na dwóch godzinach zaoszczędziliśmy już ponad trzydzieści minut.
Niestety po odcinku zaplanowanym na pierwsze dwie godziny trasa się wyraźnie zmieniła. Wygodny płaski chodnik został zastąpiony przez gęsto upchane zakosy, trawersujące właściwe podejście na wulkan. Wcześniej bowiem wchodziliśmy na szczyt Montana Blanca (Biała Góra, 2750 m n.p.m), który jest niejako przyklejony do Pico de Teide. Na bieżącym odcinku nie było już specjalnie możliwości, żeby nadrabiać czas. Podejście okazało się bardzo długie, mozolne i wyczerpujące. Wreszcie jednak po godzinie takiej wspinaczki dotarliśmy do schroniska Refugio. Od niego jednak mapy wskazywały, że mamy do pokonania jeszcze połowę dystansu, który już przebyliśmy. Najgorsze było jednak jeszcze przed nami, bowiem już od dłuższego czasu wspinaliśmy się po wiecznym śniegu (coś na kształt lodowca) i wędrówka była mocno spowolniona. Było to związane z trawersowaniem zbocza wulkanu w kierunku północnym. Co więcej, brakowało jasno wyznaczonych szlaków. Generalnie widać było po ilości wydeptanych śladów, że każdy wchodzi od Refugio na szczyt jak mu się podoba. Wybieraliśmy zatem trasy potencjalnie najlepsze w danym momencie (metodą zachłanną), ale mimo to nie udawało się przyspieszyć. Do tego na wysokości powyżej 3000 metrów zaczęło o sobie dawać znać rzadsze powietrze, a ponieważ nie mieliśmy aklimatyzacji, oddychało się naprawdę ciężko. Wszystkie te czynniki splotły się w poważne utrudnienia, które w efekcie uniemożliwiły nam wejście na szczyt.
O godzinie 15.40 zameldowaliśmy się pod górną stacją kolejki (a właściwie to jakieś 20 metrów nad nią, wchodząc od schroniska na dziko). Nasze pozwolenie zatem już wygasło, a do tego gdybyśmy mimo wszystko zdecydowali się na atak szczytu, musielibyśmy schodzić potem całą trasę na dół, bowiem ostatni kurs kolejki był o godzinie 16.00. Dlatego zdecydowaliśmy, że schodzimy do kolejki. Mieliśmy dwadzieścia minut żeby przebrnąć się przez dwa pola lodowe poprzecinane miękkim śniegiem (głębokość jednej zbadałem organoleptycznie, wpadając po pas). Na szczęście udało nam się zdążyć i zjechaliśmy na dół kolejką.
Tu jeszcze spotkała nas jedna przykra niespodzianka (tzn. fakt, którego pierwotnie nie przewidzieliśmy). Otóż dolna stacja kolejki znajduje się w zupełnie innym miejscu niż punkt startowy trasy numer siedem, z którego zaczynaliśmy podejście. Oznaczało to dla nas jeszcze jeden wysiłek – pokonanie na nogach dystansu około czterech kilometrów. Nie muszę dodawać, że po przebyciu trasy prawie na szczyt (1400 metrów przewyższenia – od 2250 do ok. 3620 – trudno jednoznacznie stwierdzić, na jaką wysokość dotarliśmy) nie była to najprzyjemniejsza rzecz, jaka mogła nas spotkać. Wreszcie jednak doczołgaliśmy się do samochodu i wróciliśmy na camping.
20.02.2011
Niedziela, jak przystało na Dzień Pański, miała być dniem odpoczynku. Dlatego też udaliśmy się tego dnia do miejscowości Puerto de la Cruz, a konkretnie to do znajdującego się w niej prywatnego ogrodu zoologicznego Loro Parque (Park Papug), który należy do fundacji, której zadaniem jest ochrona i walka o przetrwanie zagrożonych gatunków.
W ogrodzie tym można oglądać największą na świecie kolekcję różnych gatunków papug. W tym między innymi te najbardziej popularne – ary, kakadu, żako, itd… Oprócz tego z ciekawszych zwierzątek dostępnych w muzeum można podglądać szympansy, goryle, tygrysy bengalskie, pumy, lamparty, rekiny, żółwie z Galapagos, czy pingwiny, które mają tam wytworzoną namiastkę polarnego klimatu (największa, sztucznie utworzona góra lodowa).
Największą atrakcją parku są jednak nie same zwierzęta, a pokazy ich tresury, które odbywają się w wyznaczonych godzinach. Jeśli ktoś chce taki pokaz obejrzeć, musi się w wyznaczonym punkcie parku zjawić o konkretnej porze. Aktualnie w parku odbywają się pokazy orek, delfinów, lwów morskich oraz papug. Pokazy te budzą naprawdę wrażenie, a mi osobiście najbardziej podobał się pokaz lwów morskich oraz delfinów.
21.02.2011
Ten dzień mieliśmy przeznaczony na oglądanie jaskini znajdującej się w miejscowości Icod de los Vinos. Wszystko za sprawą Mariusza, który jako GOPRowiec siedzący w temacie jaskiń (oprowadzający turystów po Jaskini Niedźwiedziej) chorował na tę jaskinię. Dlatego też zaraz z rana pojechaliśmy do miejscowości Icod de Los Vinos. Niestety okazało się, że w poniedziałki jaskinia ta jest niedostępna dla turystów i wszystko wskazywało na to, że ten dzień trzeba będzie uznać za zmarnowany.
Nic z tych rzeczy!
W Icod de los Vinos znajduje się jedna z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji na wyspie, czyli tysiącletnie drzewo smocze, Drago Milenario, które jest wizytówką wyspy. Warto odnotować, że w miejscowości tej znajdują się dwa duże drzewa smocze, ale tylko to jedno uchodzi za prawdziwą turystyczną atrakcję. Tym niemniej udało się zobaczyć oba. Czy rzeczywiście Drago Milenario jest milenario (czyli ma tysiąc lat) – trudno powiedzieć, ale skoro to taka atrakcja, nie sposób było tego miejsca nie odwiedzić.
Z Icod de los Vinos, z zamiarem ponownego odwiedzenia tej miejscowości celem zwiedzenia jaskini dnia następnego, pojechaliśmy do miejscowości Garachico. Miejscowość ta słynie z naturalnych lawowych basenów utworzonych z lawy wypływającej podczas erupcji wulkanu w 1909 roku. Lawa spłynęła przez całe zbocze, aż do oceanu, w którym błyskawicznie zastygała, tworząc sieć basenów, korytarzy skalnych i niewielkich oczek wodnych. Przy dobrej, słonecznej i bezwietrznej pogodzie, w basenach tych spokojnie można się kąpać, dlatego zabraliśmy odpowiedni sprzęt. Tego dnia jednak Posejdon był w złym humorze i nie było opcji, żeby wejść tam do wody. Co więcej, miniszlak prowadzący basenami był tego dnia niedostępny, choć otwarty. Próba jego przejścia zakończyła się po 20 metrach od startu, gdzie półmetrowe fale z łatwością go zalewały. Mimo wszystko wizytę w Garachico trzeba uznać za udaną, bo miejsce to jest wyjątkowe i warte zobaczenia.
Następnym punktem na trasie tegodniowej wycieczki było Punta Teno, czyli najbardziej na zachód wysunięty punkt wyspy – przylądek z jaskinią, skąd można oglądać między innymi Los Gigantes – olbrzymie, kilkuset metrowe klify opadające pionową ścianą do oceanu. Trasa ta prowadzi górami Masywu Teno, a skoro szosa górska to nie mogło oczywiście zabraknąć serpentyn. Co więcej, na około 2 kilometry przed celem podróży zobaczyliśmy znak zakazujący dalszej jazdy w tym kierunku, ale łamiąc prawo, zdecydowaliśmy się pojechać dalej. Ostatecznie okazało się, że nie byliśmy jedynymi, którzy tak postąpili tego dnia i przy Punta Teno spotkaliśmy wielu turystów. Z tego miejsca rzeczywiście mogliśmy obserwować Los Gigantes, a przy okazji cieszyć oko lazurowym kolorem oceanu.
Z Punta Teno udaliśmy się, a jakże, górską drogą w kierunku miejscowości Masca, która uchodzi za atrakcję turystyczną ze względu na nieskażony komercją i turystyką klimat. Miejscowość ta, a nawet można powiedzieć, wieś, jest silnie osadzona na zboczu pasma Teno i tworzy tym samym kapitalne krajobrazy. Z tamtych okolic widać pełną magię Gór Teno, w których zakochałem się bez pamięci i koniecznie będę musiał tam powrócić.
Warto odnotować, że z Punta Teno do przełęczy nieopodal Maski prowadzi górski szlak grzbietem głównego pasma Teno (między innymi przez najwyższy szczyt masywu, Teno Alto (prawie 1100 m. n. p. m.). Ten górski szlak ma około dziesięciu kilometrów i wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że aby móc go przejść, trzeba znaleźć kogoś, kto zechce Cię zawieźć w jedno miejsce i odebrać z innego, oddalonego o ponad dwadzieścia kilometrów (odległość jaką trzeba pokonać szosą). Tym niemniej, zakochany jestem w Teno bez pamięci i nie spocznę, dopóki tego szlaku nie przejdę.
Za Maską udaliśmy się w kierunku Icod de los Vinos, skąd drogą na Puerto de la Cruz i następnie autostradą w kierunku Santa Cruz de Tenerife. Autostradą tą dojechaliśmy do naszego campingu. Mimo nie-zrealizowania głównego celu dzisiejszego dnia – jaskini, udało się go spędzić bardzo aktywnie, a północ i północy zachód wyspy nas oczarowały.
22.02.2011
Głównym celem na następny dzień było zwiedzenie jaskini – to, co nie udało się dnia poprzedniego. Aby zdążyć na czas, musieliśmy być o 11 na miejscu w Icod de los Vinos. Dlatego wyjechaliśmy nieco wcześniej niż zwykle. Niestety zaraz po wjeździe co miejscowości (po drodze problemów nie było) znów zagotowaliśmy samochód. Wszystko za sprawą konieczności wolnej jazdy za ciężarówką. Powodowało to, iż Mariusz nie mógł rozpędzić samochodu i musiał piłować go pod górkę na pierwszym biegu. Nie trzeba było dużo. Bardzo szybko zagotowała się woda w chłodnicy i okazało się, że ostatnią część dystansu, prowadzącą uliczkami miejscowości, będziemy musieli przebyć pieszo. Niestety, ta ostatnia część to nie był spacer na pięć minut, jak początkowo sądziliśmy. Spacer ulicami miasta okazał się wyczerpującą wędrówką asfaltowymi ścieżkami, prowadzącymi bardzo stromo pod górę. Aż dziw bierze, jak kierowcy w tamtych okolicach sobie radzą, wspinając się po tych dróżkach samochodami.
Wreszcie jednak udało się dotrzeć do biura / wejścia jaskini. Niestety byliśmy pięć minut po czasie. Co więcej, dowiedzieliśmy się, że nawet gdybyśmy byli na czas, wycieczka, która niedawno wyruszyła ma przewodnika niemieckiego. Pani w okienku uprzejmie poinformowała nas, że możemy poczekać na drugą wycieczkę, która będzie miała miejsce tego samego dnia. Tyle tylko, że wycieczka ta miała mieć miejsce dopiero o 14.00 i do tego przewodnik miał być hiszpański. Wszystko się sprzysięgło przeciwko nam. Coś nam mówiło, żeby nie wchodzić do tej jaskini – jakby przed czymś przestrzegając? A może po prostu naoglądałem się za dużo filmów.
Pani zaproponowała, aby oczekiwanie na wejście o 14 urozmaicić nam serią filmów dokumentalnych opisujących genezę Wysp Kanaryjskich, a także proces tworzenia tych jaskiń. Zapuściła nam zatem filmy i poszła załatwiać swoje sprawy.
Tymczasem po pięciu minutach w biurze pojawił się przewodnik, który zaproponował nam udział w ‘niemieckiej’ wycieczce. Okazało się, że pani w biurze zadzwoniła do Dragana (tak miał na imię ów przewodnik, był Serbem) i ten wrócił po nas. Zaproponował nam udział w wycieczce uprzedzając, że będzie opowiadał po niemiecku, a nam krótko tylko po angielsku będzie wyjaśniał najważniejsze szczegóły, obiecując szczegółowy opis jaskiń po powrocie w połączeniu z filmem dokumentalnym. Wreszcie szczęście się do nas uśmiechnęło! Oczywiście z tej okazji skorzystaliśmy i już po chwili dołączyliśmy do grupy niemieckiej.
Wycieczka rozpoczynała się jeszcze na powierzchni. Wszystko po to, aby przewodnik mógł zrobić efektowniejsze wprowadzenie teoretyczne do tego, co mieliśmy zastać w jaskini. Sama zaś jaskinia to sieć wydrążonych przez lawę korytarzy, które powstały podczas erupcji wulkanu Pico Viejo (tego mniejszego) 27 tys. lat temu. Zwiedzającym udostępniona została tylko część tego systemu korytarzy po to, by zachować naturalne ich środowisko. Niebawem ma zostać otwarta nowa, nieco bardziej efektowna i trudniejsza trasa, która ma wyzwalać w turystach adrenalinę (spuszczanie się dwadzieścia metrów wgłąb na linie i takie tam), ale to dopiero od przyszłego sezonu. Zwiedzanie jaskini trwało dość długo, około godziny. Wystarczająco długo, aby solidnie zmarznąć. Pod ziemią było dużo chłodniej niż na powierzchni (około 3-5 st. Celsjusza, gdy na powierzchni było 22-24). Zgodnie z obietnicą po wycieczce Dragan urządził nam mini-wykład wyjaśniając genezę wysp jak i samych jaskiń (po tej prelekcji wiem na przykład, że formy skalne powstawały z dwóch rodzajów lawy – AA – gorących odłamków krzepnącej lawy oraz Pahoehoe – bardziej gorącej i przez to bardziej płynnej lawy, która właśnie rzeźbiła podziemne korytarze).
Z Icod de los Vinos udaliśmy się w drodze powrotnej do miejscowości Candelaria. Miejscowość ta jest czymś na kształt naszej Częstochowy. To miejsce, gdzie znajduje się sanktuarium Najświętszej Panienki Kandelarii, patronki Teneryfy. Sanktuarium to zajmuje centralne miejsce miejscowości, otoczone placem, który od morza jest chroniony postaciami legendarnych wodzów plemienia Guanczów – tzw. Mencey’ów. Każdy z nich jest w rzeźbie przedstawiany z innym atrybutem (najczęściej jest to rodzaj broni, np. włócznia, topór, itp.).
Następnym celem naszej podróży były piramidy w Guiram. Powiem szczerze, nie miałem wcześniej pojęcia, że na Wyspach Kanaryjskich znajdują się piramidy. Tymczasem rzeczywiście w miejscowości Guiram (niedaleko autostrady, na wschodzie wyspy) znajduje się wydzielony park z piramidami i tarasami. Jest tam również muzeum poświęcone historii kolonizacji Wysp Kanaryjskich, a także ścieżka dydaktyczna dotycząca najbardziej charakterystycznych roślin tego regionu. Zwiedzenie całego kompleksu zajmuje około dwóch godzin, ale ponieważ naglił nas, czas (muzeum było czynne do 18, weszliśmy do niego o 17.20), musieliśmy uruchomić przyspieszony tryb zwiedzania, nastawiony głównie na pstrykanie fotek wszystkiemu, co popadnie.
23.02.2011
Tego dnia mieliśmy zaplanowane przejście kilku krótszych tras w Parku Narodowym Teide. Jest ich tam całkiem sporo, dlatego nie było problemów, aby wybrać dwie przykładowe, które chcieliśmy przejść.
W Parku Teide zameldowaliśmy się około godziny 11. Na pierwszą trasę wybraliśmy znaną i bardzo popularną wśród turystów trasę okrążającą zespół skalny Roques de Garcia. Zespół ten jest wyraźnie widoczny z drogi prowadzącej w kierunku Teide, przecinającej Park Narodowy.
Niestety wybór tej trasy niósł za sobą pewne ryzyko. Mianowicie jest to zespół bardzo popularny i przyciągający turystów. Okazało się, że faktycznie miejsce to jest oblegane przez tłumy. Na szczęście jednak większość turystów jest na tyle leniwa, że wychodzi jedynie na tarasy widokowe blisko parkingu autobusów, natomiast na właściwy szlak mało kto wychodzi. Niewątpliwie bardzo nam taki układ odpowiadał. Dzięki temu w spokojnym tempie, ciszy i spokoju obeszliśmy sobie ten skalny kompleks. A jest na co patrzeć. Formy skalne, jakie tam można oglądać, są chyba niedostępne w innych miejscach na świecie i z całą pewnością można taką trasę każdemu polecić. Co warte odnotowania, jest to trasa nietrudna technicznie i mało wymagająca kondycyjnie, a więc dla każdego. Co ciekawe, szlak w połowie okrążania kompleksu, bardzo mocno ściąga w dół, by pod koniec wymuszać ostre podejście do góry (ale na szczęście bardzo krótkie). Dzięki temu jest to trasa bardzo atrakcyjna. Warto odnotować, że z tego szlaku odchodzi trasa numer 23, podobno najtrudniejsza w całym Parku Narodowym, prowadząca na Pico Viejo.
Na drugą trasę wybraliśmy trasę numer 1 prowadzącą z drugiego punktu informacji turystycznej, bardziej na północ od wulkanu. Pozwala ona na oglądanie w miarę z bliska ośnieżonego, północnego zbocza Teide, który z tej strony wygląda dużo groźniej i dostojniej. Trasa sama w sobie jest bardzo łagodna, praktycznie cały czas po płaskim. Po drodze turystom towarzyszy masa jaszczurek, które w ogóle nie boją się ludzi, a wychodzą nawet do nich, szukając (wyczuwając?) jedzenie. Całej trasy jednak nie przeszliśmy, chcąc nieco wcześniej wrócić na camping, aby zdążyć na ostatni podczas naszego pobytu zachód słońca na plaży.
W drodze powrotnej z Parku Narodowego zrobiliśmy sobie jeszcze postój przy jednym z pól widokowych celem nazbierania souvenirów w postaci szyszek sosen kanaryjskich, które są jedyne w swoim rodzaju. Zamiast kupować pamiątki niewiadomego pochodzenia, lepiej wręczyć znajomym coś, co jednoznacznie będzie się kojarzyć z Teneryfą, do którego mamy pewność jego pochodzenia.
Wieczór na plaży był udany. Słońce chowając się za horyzont efektownie oświetliło okolicę i pozwoliło na zrobienie kilku ciekawych fotek. Zachód ten oznaczał dla nas, że powoli czas się zbierać. Następnego dnia czekał nas powrót, ale mieliśmy jeszcze w planach zrobienie ciekawej trasy na zachodzie wyspy.
24.02.2011
Ostatniego dnia na wyspie mieliśmy odwiedzić Piekielny Wąwóz (Barranco Inferno) w zachodniej części wyspy, niedaleko miasta Adeje. Mając w pamięci, że po południu musimy opuścić miejsce campingu, a o 15 już musimy być na lotnisku. Dlatego nie mieliśmy specjalnie wiele czasu na wędrówki po wąwozie.
O ile jeszcze znalezienie wąwozu nie było problemem, o tyle niedogodności zaczęły się później. Mianowicie wejście na szlak Piekielnym Wąwozem okazało się zamknięte z przyczyn bezpieczeństwa (osypujące się zboczem kamienie). Będąc jednak w tym miejscu, nie chcieliśmy stracić tej okazji i dlatego, łamiąc prawo, przekroczyliśmy bramkę wejściową i ruszyliśmy szlakiem. Chociaż mamy świadomość, że nie była to zbyt rozważna decyzja (nawet nie biorąc pod uwagę tylko kwestii bezpieczeństwa, ale też ewentualnego mandatu, jaki mogliśmy dostać, zwłaszcza, że wejście na szlak znajduje się przy dość obleganej restauracji), decyzja o wejściu na ten szlak była dobrym posunięciem.
Szlak bowiem okazał się fantastyczny. Z lewej strony mieliśmy skalną ścianę, a po prawej przepaść. Do tego fantastyczne widoki na cały wąwóz, a także na miasto Adeje i znajdującą się w pobliżu plażę (o nazwie Costa Adeje, bardzo popularne miejsce wypoczynkowe na wyspie). Niestety nie udało nam się przejść całej trasy z powodu pewnych problemów zdrowotnych jednego z uczestników (a właściwie uczestniczki). Tym niemniej wąwóz zrobił na mnie kapitalne wrażenie i jeśli kiedyś wrócę na Teneryfę (co nie jest wykluczone), na pewno będę chciał przejść całą trasą w Piekielnym Wąwozie.
Wracając do restauracji (punktu wyjścia) okazało się, że mamy jeszcze sporo czasu, dlatego zdecydowaliśmy się wybrać jeszcze jedną trasę, powyżej wąwozu na południe od niego. Trasa ta nie gwarantowała tak efektownych widoków, ale również była bardzo ciekawa. Przypominała nieco polskie szlaki w Bieszczadach (szlaki poprowadzone przez łąki), ale oczywiście z dużo lepszą pogodą. Podejście nie było bardzo wymagające, a z góry (mimo wszystko, trochę wysokości nabraliśmy) mieliśmy ładną panoramę na plażę i wybrzeże. Korzystając z okazji (i rosnących w okolicy kaktusów) nazbierałem trochę souvenirów w postaci opuncji (kwiatów kaktusa) oraz co efektowniejszych bazaltowych kamieni. W ten sposób zamknąłem też temat pamiątek.
Około godziny 12 udaliśmy się w drogę powrotną do Los Abrigos, gdzie spakowaliśmy się na samolot, a następnie taksówką udaliśmy się na lotnisku. Tym sposobem nasza wycieczka na Teneryfę dobiegła końca.