Ponieważ zeszłoroczna majówka w Arco weszła nam idealnie, w tym roku postanowiliśmy pójść za ciosem i znów za majówkowy kierunek obrać Włochy. Tym razem jednak naszym celem był oddalone o ok 300 km od Arco, znajdujące się nad Morzem Liguryjskim Finale Ligure. Miejscowość ta znana jest głównie wśród wspinaczy ze względu na ogrom (głównie wapiennych) sektorów, ale przede wszystkim (o czym dowiedzieliśmy się później), jest to mekka rowerzystów ekstremalnych.
Początkowo plan wyjazdu zakładał podobne aktywności jak przed rokiem, czyli trochę wspinania, trochę ferrat i trochę opalania. Dłuższy research pozwolił jednak wywiedzieć się, że okolice Finale Ligure to świetne miejsce do uprawiania turystyki rowerowej. Nie tylko miejskiej, ale również i tej bardziej ekstremalnej. Szybki rzut oka na wyniki wyszukiwania w youtube pod hasłem „finale ligure bike” i już wiedzieliśmy, że oprócz nas, do Włoch z nami pojadą również nasze rowery.
W tegorocznej majówce pod patronatem DGNu udział wzięło 13 osób. Podzieliliśmy się na 3 samochody i pojechało z nami w sumie 10 rowerów. Ponieważ majówka w tym roku wypadała w kalendarzu bardzo korzystnie, dwie z trzech ekip wyjechały już w piątek wieczorem podczas gdy ekipa Lagunatti miała dotrzeć dopiero w niedzielę wieczorem. Planowaliśmy spędzić we Włoszech okrągły tydzień i wrócić w sobotę pod wieczór lub w niedzielę.
29.04.2018 (niedziela)
Pierwszy pełny dzień w rejonie spędziliśmy na wspinaniu w sektorze Rocce dell’orea – Settore Destro, znajdującym się w pobliżu Finalborgo. Za wyborem tej miejscówki na początek stała przede wszystkim bliskość naszego miejsca zakwaterowania (w Borgio) oraz obecność kilku łatwych czwórkowych dróg, a nawet jednej trójkowej 😉 W niedzielę na miejscu wspinały się ekipy z dwóch aut, ponieważ my w Lagunatti dojechaliśmy dopiero wieczorem.
Po południu i powrocie ze skał część ekipy zdecydowała się jeszcze sprawdzić rowery na pobliskim singletracku. Jak się okazało, singletracki we Włoszech są chyba odrobinę trudniejsze niz w Polsce, o czym dość boleśnie przekonał się Bob, notując lot przez kierownicę i serdeczny uścisk ogromnego kamienia, na którym wylądował. Rower jednak, podobnie jak i kolarz, nie odnieśli poważniejszych obrażeń.
A widok na okolicę poniżej był taki 🙂 (fot. Dyzio)Wieczorem zaś do grupy dołączyło trzecie auto. Można powiedzieć, że swój udział rozpoczęliśmy z przytupem, bo podczas parkowania pod blokiem, gdzie mieliśmy wynajęte mieszkanie, zahaczyliśmy autem o krawężnik, co skutkowało rozcięciem opony. Wieczór zatem minął zarówno pod znakiem integracji, jak i poszukiwania wulkanizacji w pobliżu gdzie dałoby się szybko, tanio i w miare sprawnie przywrócić auto do życia.
30.04.2018 (poniedziałek)
W poniedziałek rano dwie z trzech ekip wybrały się znów na wspinanie w sąsiednim regionie do tego, w którym walczono w niedzielę. Padło na Rocce dell’orera – Settore sinistro, proponującym wspinanie na drogach w wycenach od 4a do 6a, w tym kilka wielowyciagów. Zanim jednak wszystkim było dane się tego dnia powspinać, musieliśmy się rozdzielić i częśc z nas zajęła się uszkodzoną oponą. Szczęśliwie jednak jeszcze przed południem autko było znów gotowe do jazdy, więc czym prędzej udaliśmy się do reszty ekipy, która rozbiła się pod skałami i dzielnie walczyła z kolejnymi drogami. Zasadniczą różnicą w stosunku do dnia poprzedniego był fakt, że drogi z dnia dzisiejszego były więcej zacienione, co dawało odpoczynek spalonym w dniu poprzednim ramionom i plecom.
Po dotarciu do reszty ekipy rozpoczęliśmy od łatwej czwórki w połogu, by następnie przesunąć sie nieco niżej, gdzie stacjonowała reszta ekipy. Tutaj jeden z zespołów już walczył na wielowyciągu, a do innego obok wstawiała się właśnie inna dwójka. My w międzyczasie urobiliśmy kilka szybkich piątek 😉 dzięki czemu udało się rozgrzać. Ci mniej zaangażowani we wspinanie odpoczywali na porozwieszanych tu i ówdzie hamakach i w zasadzie jedyne czego zabrakło tam na miejscu to rozpalonego grila 😉
Po rozgrzewce wstawiłem się wreszcie w jakąś ciekawszą drogę. Wyglądająca z dołu na sytą, Donne crave e oche, o wycenie 6a, budziła szacunek, dlatego rozpocząłem asekurancko na wędkę. Długa na 20m linia prowadziła przez okap po czym wyprowadzała na połóg z którego już praktycznie bez trudności wyprowadzała do stanu. Trudność na drodze, jak zatem można się domyślić, robił tenże okap. Podglądając sekwencję ruchów prowadzącego wcześniej Kurka udało się je mniej więcej zapamiętać, w efekcie czego przejście okapu wcale nie okazało się jakimś dramatycznym wyzwaniem. Należy jednak pamiętać, że w prowadzeniu na pewno droga byłaby bardziej emocjonująca.
Następnym punktem na wspinaczkowej mapie tego dnia była oddalona o ok 150m formacja, na której poprowadzono dwie piątkowe drogi. Lewą piątkę (5b), poprowadzoną tym razem przez Przeciera ochrzciłem potem jako „Tanie wino” ze względu na paskudny finisz po połogu z dwoma ostatnimi przechwytami w małym przewieszeniu i bez dobrych chwytów. Biorąc pod uwagę wyjście ok 2m ponad poprzednią wpinkę po dość średnich chwytach, żeby wpiąć sie do stanu, wymagało to naprawdę mocnej psychy.
Druga z piątek w tej formacji miała chyba wycenę 5a, ale była dużo łatwiejsza od lewej. Wycenę robił chyba tak naprawdę start z przewieszenia, a potem po klamach aż do stanowiska. Droga jednak okazała się psychiczna z zupełnie innego powodu. Mianowicie w jednej z dziur, których na skale było pełno, coś najpierw syczało, a potem zaczęło warczeć, a może nawet szczekać. Trudno powiedzieć, jaki zwierz skrył sie tam w jamie, ale podczas przejścia tego fragmentu trzeba było się uzbroić w odrobinę odwagi 😉 Z racji kończącego się dnia, była to ostatnia urobiona tego dnia droga. Jak na nasz pierwszy (ekipy z Lagunatti) dzień wspinania, można było go uznać za bardzo udany.
01.05.2018 (wtorek)
Na nastepny dzień zaplanowaliśmy sobie via ferratę Delli Artisti, oddaloną o dosłownie kilkanaście kilometrów, w poblizu miejscowości Melogno. Chociaż pogoda nad wybrzeżem była bardzo dobra, w miarę kierowania się w pobliskie góry, wyraźnie się psuła. Co prawda nie padało, ale niebo było coraz szczelniej zasnute chmurami. W pewnym momencie nawigacja zrobiła nam małego psikusa i choć prowadziła nadal do celu, to nagle z drogi asfaltowej wjechaliśmy w drogę leśną. Taka emocjonująca podróż po lesie trwała może z 20 minut. Przejechaliśmy tak chyba 5 kilometrów po czym zostawiliśmy auta i udaliśmy się pieszo w poszukiwaniu ferraty.
Początkowo szliśmy główną drogą – tą, którą jechaliśmy autem. W miarę posuwania sie tą drogą, tylko utwierdzaliśmy się w przekonaniu o słuszności decyzji, aby nie jechać tamtędy dalej autem. To droga dobra dla aut terenowych lub motocykli enduro, a nie dla naszych aut osobowych. Trochę zwątpieni bo poszukiwania ferraty nie przynosiły żadnych rezultatów, rozdzieliliśmy się na trzy zespoły i niezależnie poszukiwaliśmy miejsca startu. Niestety w okolicy brakowało jakichkolwiek oznaczeń prowadzących w kierunku ferraty, więc trochę na czuja, a trochę za wskazaniami maps.me poszukiwaliśmy startu. Wreszcie udało nam się dotrzeć do punktu zaznaczonego na mapie jako ferrata. I nawet faktycznie była tam ferrata, tyle, że… jej koniec. Dotarliśmy bowiem od drugiej strony. Trzeba było zatem teraz zejść ścieżką zejściową do punktu startu, co zajęło nam kolejną godzinę.
Solidnie już zmęczeni w końcu dotarliśmy do punktu startu. Tu oszpeiliśmy się w uprzęże i lonże i ruszyliśmy w górę. Ferrata wyceniana jest, według różnych źródeł na B/C lub C albo nawet C/D. Prowadzi ona dość eksponowaną granią, ale obfituje w wiele sztucznych ułatwień w postaci klamer i cały czas przytroczonej do skał stalówki. Prowadzi praktycznie cały czas do góry lub ostrzem grani. Mniej więcej w ¾ odległości do przejścia jest linowy mostek, a zaraz po nim chyba najbardziej psychiczne miejsce na całej ferracie, czyli trawers po płycie. Dla niektórych jednak to nie ten trawers, a właśnie poprzedzający go mostek okazał się najbardziej stresującym doświadczeniem na ferracie. Wszyscy jednak dzielnie sobie poradzili z obiema trudnościami i około godziny 15 znaleźliśmy się na szczycie, gdzie wpisaliśmy się do książki i niedługo potem rozpoczęliśmy zejście ze względu na coraz bardziej psującą się pogodę. Trzeba jednak przyznać, że wytrzymała ona idealnie, bo przez cały czas przejścia ferraty nie spadła ani kropla deszczu. Zaczęło padać dopiero gdy wróciliśmy do aut i rozpoczęliśmy drogę powrotną. Chwilami padało nawet intensywnie, ale teraz to juz nam wcale nie przeszkadzało. Wszak mogliśmy całą ekipą odtrąbić sukces przejścia bardzo malowniczo poprowadzonej ferraty.
02.05.2018 (środa)
Środa, według prognoz, miała być dniem najgorszej pogody podczas naszego pobytu nad Wybrzeżem Liguryjskim. Naturalnie w ramach grupy powstały mniejsze zespoły, które niezależnie zaplanowały sobie aktywności na ten dzień. Część osób pojechała na wycieczkę do Monaco, kolega wybrał sie rowerem do San Remo, niektórzy poszli na rower, a jeszcze inni wybrali się na wspin w okolice Orco Feglino, gdzie znajduje się bardzo dużo sektorów. W związku z padającym co chwilę deszczem, celem naszej pięcioosobowej ekipy był sektor Bocca di Bacco w sektorze Rian Cornei, położony w głębokim okapie – prawie grocie. Poprowadzono w nim 14 dróg o trudnościach od 6a do 7a, choć, jak się potem okazało, to nie techniczne trudności na tutejszych drogach wspinaczkowych były największym wyzwaniem, a raczej logistyka i próba dotarcia pod skałę.
Autem dojechaliśmy do miejscowości Orco, gdzie zaparkowaliśmy obok nieczynnego jeszcze pensjonatu z restauracją, skąd leśnymi ścieżkami ruszyliśmy na poszukiwania drogi. Niestety pogoda nam nie sprzyjała, bo oprócz padającego co chwilę deszczu, towarzyszył nam bardzo silny wiatr, który w podmuchach osiągał nawet 60-70 km/h (według prognoz). Dlatego tak ważne było znalezienie miejsca, które byłoby choć trochę osłoniete od wiatru. Spacer w poszukiwaniu formacji zajął nam niespełna godzinę, ale wreszcie udało się trafić pod właściwą formację. Mimo częściowego osłonięcia, wiatr i deszcz nadal momentami dokuczał, zwłaszcza gdy wychodziło się spod okapu.
Znaleźliśmy na początek jakąś, wydawać by się mogło, nietrudną szóstkę, nazwaną Il ciappo dei ciappi (6a), co sugerowało, że poradzić sobie na niej powinna nawet taka wspinaczkowa ciapa, jak ja 😉 . Ponieważ jednak Kurek uznał, że póki co nie ma sprężu, to mi przypadło poprowadzenie tej drogi. Muszę przyznać, że zastana tam skała była dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Wspinanie niemal przez całą drogę w przewieszeniu po klamiszczach „po sam łokieć”. Wydawać by się mogło, że to idealne warunki do ćwiczeń techniki. Problem był tylko taki, że w tym regionie chyba często wieje i pada, w efekcie czego skała była bardzo zerodowana, co z kolei powoduje, że wspinanie po teoretycznie dużych i wygodnych chwytach przypomina wspinanie po żyletkach. Bardzo ostra skała kasowała dłonie i opuszki palców. Po wyjściu do stanu dłonie paliły żywym ogniem, ale na (nie?)szczęście były chłodzone podmuchami lodowatego wiatru i padającym deszczem.W międzyczasie gdy asekurowałem Kurka, Przecier z Jagódką rozpalili grilla, który pełnił też funkcję koksownika, przy którym można było się ogrzać. Po chwili do naszego grona dołączyła ekipa znajomych z naszej lokalnej Pełcznicy, która również przyjechała do Finale na majówkę, a niedługo potem przyjechał również Bob. Miał tez dołączyć na rowerze Łukasz, ale nie zdołał on nas odnaleźć w tym gąszczu leśnych ścieżek.
Po przejściu drogi przez nasz zespół, wstawiliśmy się w drogę Finale for Nepal (6a) poprowadzoną przez naszych znajomych, którzy pozostawili nam na niej do użyczenia ekspresy. Droga ta znajdowała się jakby po drugiej stronie groty. Na tej drodze dało się wyczuć już dużo lepsze chwyty, które choć może nie były tak ogromnymi klamami, to jednak nie kasowały aż tak palców. Niestety dwie drogi to był maks na co było nas stać i nie chodziło nawet tylko o zmęczenie, ale raczej o przenikliwe zimno, które nam doskwierało. Miałem ubrane na sobie wszystko, co wziąłem z Polski, a mimo to marzłem. Poza tym wspinanie sportowe w hardshellu to średnia przyjemność. Zapakowaliśmy manatki, zagasiliśmy grilla i ruszyliśmy w drogę powrotną, która, jak się potem okazało, okazała się dużo krótsza. Wszystko za sprawą pomylenia przez nas drogi w kierunku odwrotnym od auta pod skałe.
Po powrocie do Borgio pogoda niestety nie zachęcała do wyjść na plażę, dlatego wieczór spędzilismy na nocnych Polaków rozmowach w naszym wynajętym mieszkaniu.
03.05.2018 (czwartek)
W święto Konstytucji 3 Maja podzieliliśmy się na trzy zespoły. Jeden czteroosobowy zespół wybrał się na ferratę Deanna Orlandini, usytuowaną na granicy Piemontu i Ligurii, w pobliżu miejscowości Crocefieschi, około 100km i 1h30m drogi od naszego mieszkania. Ponieważ jednak prognozy pogody na czwartek nie były zbyt pewne, nie wszyscy się odważyli wybrać na ferratę. Stąd też powstały dwa kolejne zespoły. Jeden pięcioosobowy wybrał się na rowerową wycieczkę w poszukiwaniu mocnych, rowerowych wrażeń na pobliskich singletrackach. Pozostałe cztery osoby stworzyły trzeci zespół, który, dla odmiany, tego dnia wybrał się na wspin 😉 Wszedłem właśnie w skład tego trzeciego teamu, razem z Kurkiem, Cebulem oraz Andzią.
Wybraliśmy się w podobną okolicę jak dnia poprzedniego, a więc znów Orco. Tym razem jednak nie parkowaliśmy zaraz na początku miejscowości, ale wjechaliśmy dużo dalej aż pod kościół i cmentarz, spod którego prowadziła wygodna ścieżka, wzdłuż której znajdowało się prawdziwie mnogo formacji. Choć to nadal sektor Rian Cornei, do miejsca naszego wspinania z dnia poprzedniego było stamtąd dość daleko. Ostatecznie trafiliśmy na formację Cordon Bleu. Tyllko na niej, na długości nie przekraczającej 150-200 metrów wytyczono, bagatela, 78 dróg wspinaczkowych o trudnościach od 3c do 7a, przy czym zdecydowanie dominują tam drogi szóstkowe, których jest w sumie 57. Wspinanie w Cordon Bleu to głównie mniej lub bardziej nachylone połogi, oferujące techniczne wspinanie z ufnym użyciem nóg.
Początkowo byliśmy jednak świadkami bardzo nieprzyjemnego starcia do którego doszło ze wspinającymi się w tej okolicy Niemcami. Mieli oni zawieszoną wędkę na drodze, którą chcieliśmy poprowadzić. Nikt jednak po tej wędce się nie wspinał, więc odrzuciliśmy linę za kant i rozpoczęliśmy wspinanie. Kurek prowadził, ja asekurowałem. Tymczasem Niemcy się wzburzyli, dlatego wspinamy się po drodze, na której mają wędkę. Odpowiedzieliśmy zatem, że zgodnie z niepisanym zwyczajem zespoły idące z prowadzeniem mają pierwszeństwo i po skończeniu drogi znów ich tu wpuścimy. Do Niemców jednak to nie dotarło i jeden z niemieckich zespołów rozpoczął wspinanie się po tej samej drodze na wędkę! Wspinająca się kobieta klucząc między zawieszonymi przez Kurka ekspresami, co chwila wypinała naszą linę z ekspresów i przechodziła to pod, to nad naszą linią. Kompletnie zdezorientowany natychmiast poprosił o blok i kazał opuścić się na dół. Wygląda na to, że Niemców ogólnie przyjęte dobre zwyczaje w środowisku wspinaczkowym nie dotyczą.
Zostaliśmy zatem zmuszeni wybrania innej drogi. Poszukaliśmy czegoś łatwego, żeby również Andzia mogła się sprawdzić, przynajmniej dopóki nie zwolni się droga owędkowana przez Niemców. Nasz wybór padł na pierwszy wyciąg drogi Ghiri e Guru za 5b. Pierwszy poprowadził go Kurek po czym ja powtórzyłem. Następnie zostawiliśmy tam wędkę, aby Cebul z Andzią mogli do woli katować tę drogę. W międzyczasie Niemcy sobie na szczęście poszli, więc mogliśmy wrócić na naszą upatrzoną linię zwaną Iniquitalia, wycenioną co prawda tylko na 5a, ale opisywaną w przewodniku jako ‘superb’. Prowadzącą długim, 19-metrowym zacięciem w nieznacznym połogu. Kurek po zejściu potwierdził, że droga jest bardzo ładna, więc chętnie ruszyłem w swoją kolej. I choć faktycznie wspinanie tam jest ładne, to jednak obudziły się wszystkie moje demony, które ujawniają się zwykle przy wspinaniu po połogach, gdzie psycha nie pozwala mi do końca zaufać tarciu gumy w moich baletkach. W efekcie choć na drogę wlazłem, to do stylu przejścia można mieć bardzo poważne wątpliwości 😉 Potem znów zostawiliśmy tu wędkę, aby Cebul z Andzią także i tu mogli się sprawdzić.
Tymczasem przyszła pora na coś ciekawszego. Kurek wypatrzył ciekawą, jego zdaniem ( 😉 ) drogę Questa dinamica del lamento wycenioną za 6a+. Już nazwa wskazywała, że może być na niej płacz i zgrzytanie zębów 😉 Kurek wstawił się pierwszy, ale zdołał wpiąć tylko jeden ekspres dochodząc do miejsca, jak się potem okazało, chyba najtrudniejszego, robiącego wycenę. Chodziło o trawers, który wymagał złapania podchwytu w wąziutkiej szczelinie. Poszedłem drugi, nie nastawiając się sukces, zdając sobie jednak sprawę z własnych ograniczeń. Ponieważ jednak trawers był raczej siłowy, a mniej techniczny (i przez to mniej psychiczny, mimo dość długich lotów przy odpadnięciach, bo prowadził on ok 1,5 metra na lewo od wpinki), jakoś wymęczyłem kolejną wpinkę. Po wpięciu wróciłem do poprzedniej pozycji, żeby odpocząć przez kolejnym ruchem, którym był powrotny strzał do klamy w linii drogi. Jakoś utrzymałem chwyt po strzale i… okazało się że to już koniec trudności. Kolejnych sześć czy siedem wpinek to już rajd po klamach. Przypomniało to trochę nasze drogi na Pełczy, gdzie zwykle po boulderowych startach potem jest już dużo łatwiej. W efekcie opatentowałem drogę do końca, choć już potem nie udało mi się jej powtórzyć RP. W przeciwieństwie do Kurka, który urobił w kolejnej próbie całą drogę. Na koniec spróbowałem jeszcze raz choć tylko po to, żeby pozbierać sprzęt, bo zaczęło mocniej padać. W międzyczasie jeszcze drugi zespół ściągnął wędkę z drugiej drogi i trzeba było się szybko zawijać, bo padało coraz intensywniej, a w przeciwieństwie do wspinania dnia poprzedniego, tym razem nie byliśmy osłonięci przed deszczem.
Wieczorem spotkaliśmy się z pozostałymi zespołami. Ekipa z ferraty znów miała sporo szczęścia i pogoda wytrzymała, tylko nieznacznie chwilami zraszając skałę. Ekipa rowerowa przyjechała w takim stanie, że trudno było rozróżnić poszczególne osoby. Wszystkie były jednakowo ubłocone. Ale za to rowery mieli idealnie czyste, co kosztowało ich 2,5 eur od roweru w pobliskiej myjni. Cóż, priorytety 😉
04.05.2018 (piątek)
W piątek dla odmiany znów wybraliśmy się w skały, znów w region Cordon Bleu w sektorze Rian Cornei w okolicach Orco. Tym razem jednak ekipa do wspinania była większa, bo wybraliśmy się w dziewięć osób. Po zaparkowaniu auta pod kościołem ruszyliśmy znaną nam ścieżką, minęliśmy miejsce, gdzie wspinaliśmy się poprzedniego dnia i po chwili dotarliśmy pod miejsce, gdzie w pobliżu wytyczono sześć połogich dróg wspinaczkowych o trudnościach od 5c do 6a+.
Trochę zmęczeni prażącym tego dnia (dla odmiany!) słońcem, pozostaliśmy tutaj, a ja poszedłem poszukać drugiej ekipy, która powinna być gdzieś w pobliżu. Znaleźliśmy ich dosłownie 30 metrów dalej. Zajęli oni miejsce na małej formacji, gdzie znajdowało się kilka łatwych dróg od 3c do 5b. Wszystko po to, aby osoby trochę mniej doświadczone mogły tam poćwiczyć wspinanie z prowadzeniem. My z Kurkiem w tej formacji przeszliśmy tylko jedną drogę: U cunte u cunta (5b) która miała w sobie i połóg i małe przewieszenie. Znów swoje na niej wycierpiałem nie mogąc wdrapać się po połogu, nie ufając tarciu gumy w baletkach. Po skończeniu drogi zabraliśmy się z powrotem do miejsca, gdzie byliśmy kilkanaście minut temu i które wydawało nam się nieco ciekawsze.
Drogi wytyczono w taki sposób, że niemal w równych dwumetrowych odstępach od lewej do prawej znajdowały się drogi o coraz wyższych poziomach trudności. Najpierw dwie 5c, potem 6a i wreszcie 6a+ (Gold rush). Wszystkie prowadziły po praktycznie jednakowym połogu, a różniła je liczba urozmaiceń w rzeźbie. Od kieszeni i rys w pierwszej drodze, po niemal gładki stół na rzeczonej 6a+.
Zaczęliśmy od pierwszej z 5c ze wspomnianą rysą. Droga nazwana Roger rabbit startowała z wygodnymi klamami, ale potem zmieniała się w upiorny (jak dla mnie) połóg z małą liczbą chwytów, gdzie trzeba było zaufać nogom i tarciu. Kurek czuł się tam jak ryba w wodzie, a ja za to cierpiałem męki okrutne. W efekcie żadnej z tych dróg nie przeszedłem z prowadzeniem, a jedynie po wielkich walkach na wędkę. Roger rabbit była ciekawa ze względu na rysę, w której trzeba było szukać sposób na klinowanie nóg. Kolejna z dróg: Orzobimbo (5c) miała fajny start po klamach, potem wyjście po połogu i dopiero od połowy drogi wygodniej znów po klamach. Nie tak oczywistych jak w poprzednich dniach, ale do urobienia.
Następna droga to Nesquik (6a), w której opatentowanie pierwszych dwóch wpinek zajęło Kurkowi dobrych kilkanaście minut. Potem przeszedł całość RP. Jak zwykle tego dnia na tej skale poprosiłem o zostawienie wędki, co też uczynił. Tyle, że mi odcięło prąd i nie wiedzieć czemu, przeciągnąłem linę, zmuszając się do pójścia z prowadzeniem. Chwilowa zamuła mogła być spowodowana męczącym słońcem i postępującą utratą sił. Tak czy siak, musiałem tam wleźć z prowadzeniem, żeby wszystko pościągać, bo Kurek powiedział, że on już tam był i nigdzie nie wchodzi… No nic, wstawiłem się, jak Pan Bóg przykazał, pierwsza wpina weszła jeszcze z ziemi, a potem jakoś wyczołgałem się na ten nieszczęsny połóg. Walcząc o życie pokonałem kilka kolejnych metrów w pionie, aż dotarłem do fragmentu lepiej urzeźbionego, gdzie było się czego złapać. Gdy już wydawało się, że droga padnie moim łupem, na mniej więcej 3-4 metry przed końcem znów utknąłem. Po dłuższej walce wygrzebałem się stamtąd i jakoś dowlekłem do stanu. Przewiązanie, zabranie szpeju i na dół. Chociaż przejście nie miało zbyt wiele wspólnego z czystością stylu, cieszę się, że przynajmniej pozbierałem ekspresy i nie musiałem ich odkupować 😉 Jak się potem okazało, była to ostatnia droga na którą się wstawiliśmy. Zabrakło sił na więcej, a prażące z góry słońce skutecznie też zniechęcało do dalszego wspinania. Ponadto złapał nas Trochę Większy Głód, a że jedzenia mieliśmy mało, trzeba było się zawinąć z powrotem.
Po powrocie wybrałem się jeszcze na krótką rowerową przejażdżkę z Łukaszem. Wybraliśmy się w kierunku Pietra Ligure i dalej aż do mariny w Loano. W tamtejszym porcie mogliśmy pooglądać łódki, z których każda warta jest pewnie tyle co pół Warszawy.
05.05.2018 (sobota)
Wspólnie dogadaliśmy się, że w sobotę wieczorem wyruszymy w drogę powrotną do Polski tak, aby do domu dotrzeć w niedzielę najlepiej jeszcze przed południem. Dlatego też mimo fantastycznej pogody odpuściliśmy sobie wspin, coby się na koniec niepotrzebnie nie skasować i aby zostawić siły na męczącą drogę powrotną.
Po śniadaniu wybraliśmy się z Przecierem i Kurkiem na rowerową przejażdżkę do Finale Ligure, gdzie odwiedziliśmy znajomą lodziarnię, a potem wybraliśmy się wzdłuż wybrzeża. Choć w morzu mało kto się kąpał, życie plażowe kwitło. Z racji weekendu na plażę i ulice Finale Ligure wypełzły tłumy, wśród których przeciskaliśmy się z naszymi rowerami. W międzyczasie znaleźliśmy też drugą ekipę rowerową w składzie Bob, Łukasz, Paweł i Jagódka.
Po powrocie do Borgio uznaliśmy, że mimo wszystko szkoda marnować tak dobrej pogody i wybraliśmy się na plażę, gdzie spotkaliśmy pozostałych członków naszej ekipy. Na plaży posiedzieliśmy ze dwie godziny, łapiąc na koniec wyjazdu odrobinę słońca. Co odważniejsi próbowali się kąpać w morzu, ale dla mnie woda była zdecydowanie za zimna i ograniczyłem się do zamoczenia kostek i spacerem wzdłuż plaży.
Wczesnym popołudniem zawinęliśmy się do swoich mieszkań, gdzie po uprzednio przygotowanym obiedzie złapaliśmy jeszcze trochę drzemki. Wyjazd zmierzał ku końcowi. Pobudka około 18, pakowanie do aut, ostatnia kolacja w zaprzyjaźnionej włoskiej knajpce, gdzie przez tydzień nasza ekipa zrobiła im chyba miesięczny utart i w drogę powrotną. Wyjechaliśmy punktualnie o 20, tak aby punktualnie o 10 zameldować się pod domem we Wrocławiu. Szczęśliwie droga powrotna minęła nam już bez żadnych przygód.