Jak już wiadomo, okres przełomu października i listopada to każdego roku czas jesiennego wyjazdu DGNu gdzieś w cieplejsze rejony Europy celem naładowania akumulatorów południowym słońcem przed zbliżającą się zimą. Nie inaczej było w tym roku. Z racji tego, że staramy się zawse wybierać miejsca nowe, gdzie jeszcze nas nie było, tym razem nasz wybór padł na Sycylię. W wyborze na pewno pomógł fakt, że udało nam się znaleźć tanie loty i to bezpośrednio z Wrocławia do Palermo, co było znakomitą konfiguracją, biorąc pod uwagę, że ekipa w znacznej większości pochodzi z Dolnego Śląska. Co więcej, zamierzaliśmy kilka dni poświęcić na wspinanie, a jak wiadomo mekką wspinania na Sycylii jest rejon San Vito lo Capo. Tam też zresztą znaleźliśmy domek, który mógłby pomieścić bandę trzynastu.
31.10.2019 (czwartek)
Co ciekawe, nasza podróż do Palermo bardzo przypominała tę do Malagi przed rokiem. Po pierwsze, podobnie jak rok temu, tak i teraz startowaliśmy bezpośrednio z Wrocławia. Po drugie, loty były w identycznych terminach jak przed rokiem (31.10-7.11), a po trzecie podobnie jak rok temu, tak i teraz nasz lot na miejsce był o godzinie 7 rano, co wymagało nie lada odpowiedzialności wieczorem w dzień poprzedzający wylot 😉 Tym razem jednak wyciągnęliśmy wnioski z poprzedniego roku i nie wyciągaliśmy żadnych instrumentów z szafy, a w szczególności skrzypiec, które zasiały ziarno zniszczenia rok temu.
Tym razem skutecznie i bez przeszkód docieramy na lotnisko, gdzie łapiemy właściwy samolot i zgodnie z planem lądujemy w Palermo o 10.30 czasu lokalnego. Tu jednak spotyka nas pierwsza logistyczna niespodzianka. Okazuje się bowiem, że siedziba wypożyczalni, z której usług mamy skorzystać, nie znajduje się na terminalu lecz poza nim. Kilka telefonów do wypożyczalni i już siedzimy w busie, który zawozi nas na jej miejsce. Tutaj odbieramy auto i udajemy się w drogę do San Vito Lo Capo. Podróż zajmuje ok 1h30m, ale zanim odbierzemy klucze do domku i się w nim zainstalujemy mija wiele godzin (sjesta…). Ostatecznie jesteśmy gotowi na pierwszy wymarsz na plażę ok godziny 16.
Ale było warto. Woda w morzu jest przyjemnie ciepła, chyba cieplejsza niż w najcieplejszym momencie roku w Bałtyku, a przcież następnego dnia będziemy mieć już w kalendarzu listopad. To popołudnie spędzamy zatem na regenerowaniu się po podróży i ogarnianiu okolicy oraz topografii zupełnie wymarłego już miasteczka.
Wieczorem udajemy się do spania, a ponieważ mamy mały overbooking (chatka oferuje 10 miejsc noclegowych, a nas jest 13) ja wraz z Przecierem decydujemy się na nocleg w hamakach na balkonie. Balkon ten jest jednak tylko częsciowo zadaszony, co w połączeniu z oberwaniem chmury który ma miejsce około godziny 1 w nocy daje błyskawiczną ewakuację z hamaków z powrotem do chaty. W pośpiechu zabieramy część najważniejszych rzeczy, ale niestety na balkonie na całą noc pozostają moje podejściówki o czym dowiaduję sie dopiero rano…
1.11.2019 (piątek)
Pierwszy pełny dzień po przyjeździe, według prognoz, miał nas przywitać złą pogodą i padającym przez cały dzień deszczem, co miało być kontynuacją nocnego oberwania chmury. Dlatego też nie decydujemy się na wyjazd na wspin (zwłaszcza, że i tak po nocy wszystkie odkryte ściany są raczej zalane), a raczej szukamy miejsca na jakiś mało angażujący spacer. Ostatecznie trafiamy do Parku Krajobrazowego Zingaro oddalonego od San Vito Lo Capo zaledwie o pół godziny drogi.
Wejście do rezerwatu jest płatne (5 eur), ale warto zapłacić, bo w zamian wkraczamy w krainę pełną fantastycznych miejsc. Pierwszym punktem na naszej trasie jest niewielka kamienna plaża położona dosłownie o kilkaset metrów od miejsca, w którym zostawiliśmy auto. Plaża ta jest położona na brzegu niewielkiej zatoczki, gdzie woda jest chyba jeszcze cieplejsza niż na plaży w San Vito. Jedyny minus tego miejsca to materiał, z którego ta plaża jest zbudowana. Zamiast miękkiego piasku mamy tutaj mniejsze lub wieksze kamienie. Dostajemy zatem za darmo masaż stóp, który chyba jednak nie wszystkim odpowiada.
Początkowo z pewną rezerwą podchodzimy do opcji wykąpania się w morzu w tym miejscu, bo nie wiemy czy jest to w ogóle dozwolone. Po chwili jednak hamulce puszczają i w zasadzie w niemal komplecie ładujemy się do wody. Co odważniejsi podpływają pod pobliskie skały i próbują tamtejszego deep water solo. Po wyjściu z wody i osuszeniu się udajemy się w dalszą drogę tutejszą ścieżką, która teraz prowadzi nas na wybrzeże Cala dell’Uzzo oraz do pobliskiej ogromnej groty o tej samej nazwie. Grota ta nie jest obita, ponieważ znajduje się na terenie rezerwatu przyrody, ale nie da się ukryć, że byłoby tam od groma wspinania. Nam jednak nie pozostaje nic innego jak statyczna kontemplacja tego miejsca i powrót potem w kierunku wejścia do rezerwatu, bo robi się już późno, a chcemy jeszcze wykąpać się w morzu na naszej plaży. W drodze powrotnej trafiamy jeszcze do Muzeum Tuńczyka (Tonella dell’Uzzo) oraz czegoś na kształt skansenu – muzeum aktywności morskich (Museo delle Attivita Marinare).
Na pewno przyjemność ze spaceru po tamtejszym rezerwacie byłaby dużo większa, gdybym mógł spacerować po okolicy w normalnych butach, a nie w kąpielowych klapkach. Tym bardziej, że po nocnym oberwaniu chmury ścieżki, którymi się poruszamy, toną w błocie. Klapki to nie jest najlepsze obuwie na takie warunki, ale nie mam wyboru. Po powrocie czyszczę klapki kamieniem, odrywając przyklejone błoto i wracamy na naszą metę.
Po południu udajemy się na kolację do restauracji, która na googlu ma ocenę zaledwie 2,2. Nie mamy jednak zbyt dużego wyboru, bo większość pozostałych jest jeszcze zamknięta (sjesta). Ponadto zaczyna padać deszcz, a wspomniany Delfin dysponuje parasolami. Tu każdy zamawia inne danie, a w efekcie dostajemy chyba wszyscy to samo… Jeśli będziecie w San Vito, to omijajcie restaurację Delfin jak najszerszym łukiem.
Na osłodę (dosłownie) wybieramy się po tej jakże wykwintnej i smakowitej kolacji do pobliskiej cukierni, która dla odmiany ma ocenę 4,7 i – jak się okazuje – zupełnie zasłużenie. Cukiernia oferuje nieskończony wybór ciastek, babeczek i rurek z kremem, a mi najbardziej do gustu przypadają pistacjowe babeczki, które mógłbym jeść bez końca gdyby nie fakt, że po drugiej zjedzonej jestem już zasłodzony i zaklejony na amen. Wiemy już jednak, że cukiernia ta, podobnie jak plaża, będzie raczej stałym punktem odwiedzin każdego dnia.
2.11.2019 (sobota)
Sobota budzi nas pięknym słońcem i wysoką temperaturą. Nie spieszymy się jednak z pobudką ani ze śniadaniem. W weekend chcemy się w końcu powspinać, więc na początek wybieramy coś blisko domu. Trafiamy ostatecznie w rejon Cala Macina, położony dosłownie półtora kilometrów od naszej chatki. Można tam w zasadzie dostać się nawet na piechotę.
Na początek wstawiamy się w wycenioną na 6a lub 6a+ Fearless Boogie, w zależności od waiantu drogę, którą można podzielić na dwa wyciągi lub przejść jednym, jeśli ma się wystarczająco dłuą linę. Długość drogi to bowiem 30 metrów, ale po mniej więcej 18 znajduje się stanowisko, skąd można przyasekurować partnera. Można też pójść dalej i tak naprawdę dopiero dalej znajdują się właściwe trudności drogi. Dzieląc drogę na dwa wyciągi możnaby przyjąć, że pierwszy byłby za nie więcej niż 4c. Ponieważ jednak to dla mnie pierwszy wspin od jakiegoś czasu i buty jeszcze nie są dobrze rozbite, kończę drogę na pośrednim stanowisku, bo palce u stóp palą żywym ogniem.
Następnie wstawiamy się w położoną po lewej stronie drogę wycenioną niby na 5b No Postcard Home, ale prowadzącą po znieznawidzonych przeze mnie połogach. W wielkich bólach przechodzę drogę z dołem, azerując na dwóch ekspresach i poprzysięgam sobie, że już się więcej nie będę wspinał… Droga może nie jest trudna, ale wymaga czujności i mocnej psychy, bo nie dość, że prowadzi połogiem, to jeszcze miejscami połogiem ultra wyślizganym, który świeci się w południowym słońcu niczym porcelana. Zdenerwowani wracamy razem z Przecierem, który ma podobne odczucia do drugiej drogi i spotykamy się z częścią ekipy, która nie poszła się tego dnia wspinać.
Większą, sześcioosobową grupą udajemy się na obiad do przypadkiem znalezionej knajpki u Cantenucci. Miejsce okazuje się być bardzo fajne i, uprzedzając nieco fakty, oceniamy je jako najlepszą z odwiedzonych na Sycylii restauracji. Zamawiam ośmiornicę i dostaję naprawdę fajnie przygotowane danie. Ktoś zamawia sycylijskiego klasyka, czyli kus kus z rybą, a ktoś panierowane owoce morza (ośmiorniczki, kalmary, krewetki, rybki). Każda z potraw, zdaniem jedzących, jest naprawdę bardzo dobra. Do tego bardzo dobre wino oraz na deser likier, przypominający miód pitny. Potem oczywiście kawa i lody w pobliskiej kawiarni niedaleko specyficznego starego kościoła z XVII wieku.
A po południu jest jeszcze czas na popływanie w morzu, które staje się powoli codziennym rytuałem, odprawianym zarówno rano, jak i wieczorem.
03.11.2019 (niedziela)
Sfrustrowany nieudanym wspinem dnia poprzedniego, decyduję się w niedzielę spróbować szczęścia jeszcze raz. Znów wybieramy się w rejon Cala Mancina, choć tym razem odrobinę dalej. Początkowo wybieram się tam wraz z Januszem, Piotrkiem oraz Markiem, ale po chwili dołączają również Bob z Martyną.
Na rozgrzewkę wybieram drogę o wdzięcznie brzmiącej nazwie If cows had wings, wycenioną na skromniutkie 4b, co okazuje się być bardzo rzetelną, moim zdaniem, wyceną. Następnie wstawiamy się w położoną nieco na lewo drogę Walk the dinosaur wycenioną na 5a, którą wcześniej rozgrzewkowo przeszli Janusz z Piotrkiem, zostawiając na niej ekspresy. Droga ta również jest generalnie łatwa, a jedyna trudność znajduje się w samej końcówce, gdzie trzeba czujnie wpiąć się do stanowiska.
Następnie wstawiamy się w sąsiednią drogę April skies o wycenie 5c+, ale najpiew bardzo długo walczy na niej Marek, a potem przechodzi ją Janusz, omijając jednak crux i idąc za mocno prawą stroną, wchodząc tym samym na inną drogę. Moja próba kończy się niepowodzeniem, a droga okazuje się wyjątkowo trudna. Przechodzący ją późńiej Piotrek wyrokuje, że wycena 5c+ jest zdecydowanie zaniżona i wycenia ją przynajmniej na 6a+ lub nawet 6b, co wyjaśniałoby nasze na niej problemy.
Następnie wraz z Markiem, Martyną i Bobem udajemy się do sąsiedniego sektoru w rejonie Cala Mancina, czyli Zoo. Tutaj przechodzimy nawzajem dwie drogi. Jedna, położona bardziej z prawej strony to Beautiful Hamster jest wyceniona na 5a, podczas gdy druga, Lions, tigers and bears wyceniona jest na 5b, co w mojej ocenie dobrze oddaje różnice w charakterze obu dróg, choć być może ta druga powinna mieć aktualnie ocenę 5b+ ze względu na znaczące już wytarcie istotnych chwytów i stopni. Po przejściu obu tych dróg kierujemy się bardziej w prawo, gdzie znajdujemy już nieco trudniejsze drogi. Dwie z nich w tym miejscu mają wycenę 6a+ i właśnie tutaj koncentrujemy swoją uwagę.
Najpierw Martyna wstawia się w położoną nieco na lewo pierwszą 6a+, Natalie, którą przechodzi sajtem, ku niemałemu zdziwieniu publiki 😉 Następnie Marek wstawia się w drugą drogę o tej trudności, Alicia i również przechodzi ją bez problemów. Mimo sporego już zmęczenia, decyduję się wstawić w drogę, którą wybrał Marek. Dochodzę mniej więcej do 2/3 wysokości, ale popełniam błąd i zamiast pójść bardziej w prawo po mniej oczywistych chwytach, idę w lewo gdzie droga puszcza łatwiej i w pewnym momencie utykam. Potrzebuję bloku, żeby zejść niżej i skończyć drogę już wybierając właściwy wariant i choć niby urobiłem 6a+ to jestem jednak bardzo niezadowolony, bo wiem, że drogę spokojnie mogłem pokonać sajtem. Decyduję się jednak odpocząć i wstawić się ponownie, aby ją sobie odfajkować. W międzyczasie tę drogę przechodzi Martyna, a Marek przechodzi drugą z 6a+ w tym miejscu. Ta dwójka decyduje się potem wstawić w sąsiednią 6b – Sergio, a ja ponownie podejmuję próbę przejścia poprzedniej drogi i tym razem przejście kończy się sukcesem, co dla mnie jest też wyrównaniem zyciówki w skali francuskiej. Do tej pory bowiem właśnie 6a+ to był mój maks, wypracowany półtora roku temu w Finale Ligure. Mam też co prawda trzy 6+ urobione na Frankenjurze, ale to już inna skala 😉 Zmęczony i zadowolony zjeżdżam i kończę swoje wspinanie w tym dniu. Martyna i Marek polegają na 6b, ale co ciekawe, nieco później tego samego dnia Marek urobi jeszcze 6c+. Tymczasem ja z Bobem i Martyną wracamy juz na chatę.
Wieczorem zaś wybieramy się na pizzę w El Sombrero, która jest niezła, ale nie wybitna. Jak dotąd jeszcze nie udało mi się zjeść naprawdę dobrej pizzy na Sycylii.
04.11.2019
Po dwóch, a w zasadzie półtorej dnia wspinania, chcę sobie zrobić przerwę i zmienić rodzaj uprawianej aktywności. Tym razem chcę wraz z grupą pięciu innych osób wybrać się na trekking na położony nad samą plażą szczyt Monte Monaco (547m npm). Aby jednak trasa nie była zbyt trywialna, chcemy ją przedłużyć o wejście na ten szczyt granią prowadzącą z oddalonego o kilka kilometrów szczytu, którego nazwy nie udaje nam się odnaleźć.
Udajemy się dwoma autami do miejsca, z którego prawdopodobnie powinna startować ścieżka do góry, a przynajmniej tak twierdzi nasza interaktywna czeska mapa, której używam do nawigacji. Faktycznie znajdujemy miejsce na zakręcie drogi, skąd powinna startować droga. Jest tylko jeden problem, droga jest przecięta zamkniętą bramą. Mamy zatem dwie opcje do wyboru: odpuścić albo prawdopodobnie złamać jakiś przepis lub przynajmniej prawo do prywatności i sforsować bramę. Decydujemy się na drugi wariant i ruszamy w górę szeroką i wygodną ścieżką.
Ta pnie się zakosami i serpentynami to w lewo, to w prawo. Na początku tej trasy musimy się jednak zmierzyć z jeszcze jedną przeszkodą na trasie, a mianowicie stadem krów i dwoma bykami słusznych rozmiarów. Na szczęście bydło nie wydaje się być szczególnie zainteresowane naszą obecnością, ani nie przeszkadza im fakt, że przechodzimy w ich bezpośredniej bliskości. Ruszamy zatem dalej do góry, pokonując ponad 500m przewyższenia, docierając w końcu na przełęcz położoną na wysokości mniej więcej 720m npm. Droga dociera do przełęczy skąd potem znów opada do doliny po jej drugiej stronie, ale na przełęczy teren jest odgrodzony siatką. Na samej zaś drodze jest brama, która, a jakże – również jest zamknięta. Dla nas jednak nie jest to problem, bo nie chcemy schodzić do doliny, a jedynie granią (a w zasadzie grzbietem) na pobliski wierzchołek.
Na przełęczy decydujemy się zostawić plecaki obok kamienia, aby na szczyt wejść zupełnie na lekko. Na samej grani dość mocno wieje, a ze słońca na dnie doliny tutaj w zasadzie nic już nie zostało. Kierujemy się zatem wzdłuż grzbietu i po dosłownie 10-15 minutach docieramy na szczyt, gdzie wysokościomierz pokazuje 798m npm. Ze szczytu można iść dalej trudniejszym terenem po kamieniach i skałach, ale nie to jest naszym celem. My chcemy znów zejść do przełęczy i ruszyć w przeciwnym kierunku – nadal grzbietem, a potem granią. Na szczycie niedługo po nas melduje się też nieznany nam biegach, a po chwili rozpoczynamy zejście. W międzyczasie obserwujemy, jak pod bramę i kamień, gdzie zostawiliśmy plecaki podjeżdża samochód. Prawdopodobnie kierowca miał klucze do bramy, którą sforsowaliśmy, więc to albo właściciel terenu albo co gorsza, jakiś strażnik, który pewnie tylko będzie czekał aż zejdziemy by wlepić nam mandat za naruszenie prywatności. Zanim jednak zejdziemy na dół, auto odjedzie, a my po powrocie do plecaków sprawdzamy ich stan i z ulgą stwierdzamy, że nic z nich nie zniknęło.
Wejście na szczyt, a potem z niego zejście trochę odbiera mi chęci do kontynuowania spaceru grzbietem, na którym cały czas niemiłosiernie wieje. Podobne nastawienie do mnie ma również Monika, Aga oraz Przecier. Damian z Cezarem zamierzają kontynuować spacer granią, dlatego rozdzielamy się na przełęczy. Chłopaki kontynuują spacer granią, a my w czwórkę schodzimy na dół. Po dojściu do aut decydujemy się na wycieczkę na plażę w rezerwacie Zingaro gdzie byliśmy trzy dni temu. Tam spędzamy miło i błogo czas, choć woda nie jest tak przyjemna jak podczas naszej poprzedniej wizyty w tym miejscu. Fale są bowiem większe, co też poniosło za sobą wymieszanie się wody z zatoki z wodą z otwartego morza, a więc automatyczne jej wychłodzenie. Siedzimy jednak chwilę w wodzie, a potem jeszcze chwilę się opalamy, zjadając to, co mamy ze sobą.
Po powrocie do aut ja decyduję się jeszcze na spacer na Monte Monaco zwyczajnym szlakiem turystycznym, na który odbicie widzieliśmy po drodze, dlatego po dotarciu autem do tego miejsca, opuszczam ekipę i udaję się w górę, a pozostała trójka wraca dwoma autami do San Vito. Wędruję bardzo wyraźną ścieżką, szybko nabierając wysokości. Już po niespełna pół godzinie docieram do wypłaszczenia, gdzie znów daje o sobie znać dokuczliwy wiatr. Kontynuuję wędrówkę widoczną ścieżką i docieram w końcu do miejsca, w którym szlak którym idę łączy się ze szlakiem prowadzącym na Monte Monaco od strony San Vito. W kopule podszczytowej spotykam stadko krów, które prowadzą za sobą cztery wystraszone cielaki. Czujnie, unikając placków ruszam w górę, zmagając się cały czas z przeszkadzającym wiatrem. Po niespełna 15 minutach docieram na szczyt, a rzut oka na zegarek pokazuje, że czas wejścia na szczyt z miejsca, gdzie wysiałem z auta zamknął się w 50 minutach, zamiast wpisanych na szlakowskazie 80 minut. Na szczycie spotykam jedną parę, ale nie spędzam na nim zbyt wiele czasu, ponieważ tu wieje chyba ze zdwojoną siłą. Robię tylko szybką sesję zdjęciową na okoliczne góry i zastanawiam się, gdzie jest Damian z Cezarem. Teoretycznie powinienem ich spotkać na szczycie, bo gdy wysiadałem z auta, Monika dostała telefon od Damiana, że w ciągu godziny powinni dotrzeć do szczytu.
Rozpoczynam zejście, ale tym razem nie zamierzam wracać tą samą drogą, a zejść szlakiem, z którym ten mój się łączył, tak aby zejść do San Vito. Tym samym zrobiłbym pełny trawers góry. Po około 15 minutach docieram do rozwidlenia szlaków i tym razem odibjam w prawo, wybierając ścieżkę, którą jeszcze nie szedłem. Ta nie jest już tak oczywista jak mój szlak podejściowy. Momentami trochę kluczę wśród krowiego łajna rozrzuconego tu i ówdzie. Mniej więcej w połowie zejścia spotykam jeszcze Dyzia z Martyną, którzy zdecydowali się na spacer na szczyt, aby tam celebrować zachód słońca. Schodzę bez kłopotów na dół, ale czeka mnie jeszcze prawie półgodzinny spacer do naszej chatki. Wymęczony spacerem po asfalcie docieram do reszty ekipy i idziemy wspólnie na plaży, póki słońce jest jeszcze w miarę wysoko i jest ciepło. Spotykam też Damiana i Cezara, którzy musieli zejść z grani przed ostatnią turnią, ponieważ trudności okazały się za duże, aby teren żywcować. Tymczasem kąpiel w morzu po paru godzinach trekkingu to naprawdę fantastyczna forma regeneracji.
05.11.2019 (wtorek)
Ponieważ nie dość mi trekkingu, decyduję się, aby następny dzień również poświęcić na trekking. Tym razem moim celem jest drugi z wybitnych szczytów położonych w okolicy, Monte Cofano (628m npm). Na tym szczycie dwa dni jak i dzień wcześniej była już większa część naszej ekipy. Ponieważ nie znajduję kompanów do wycieczki w góry, jadę razem z Agą, Dorotką oraz Bobem, który podwożą mnie na miejsce po czym udają się dalej aż do Trapani. Na miejsce, skąd startuje szlak docieramy o 10.45. Tu opuszczam ekipę i ruszam pod górę.
Początkowo szlak prowadzi zakosami wyprowadzając na szerokie siodło oddzielające masyw Monte Cofano od pobliskiego kamieniołomu. Z tej przełęczy, na której nota bene, sakramencko dmucha, kieruję się nadal szlakiem prowadzącym dookoła Monte Cofano, by w pewnym miejscu odbić w lewo w widoczną, ale nieznakowaną ścieżkę, która wg moich przyrządów nawigacyjnych, powinna zaprowadzić mnie na sam szczyt. Ścieżka zakosami prowadzi w kierunku ściany, która naprawdę robi wrażenie. W końcowym fragmencie ścieżka odbija w prawo i wyprowadza w kierunku skalisto-kamienistego zbocza, gdzie na kamieniach pojawia się czerwone oznakowanie szlaku. Po kamieniach, kierując się oznakowaniem oraz ciemnym kolorem na wapiennej skale, sugerującej jej wytarcie pod stopami poprzednich zdobywców szczytu, trawersuję to strome zbocze, trafiając w końcu pod niewysoką, 3-4 metrową ściankę, gdzie zawieszona została poręczówka. Wykorzystuję ją i wychodzę na szeroki taras, skąd widać już wyraźnie wierzchołek. Po pokonaniu tego skalnego załomu, góra nie prezentuje się już tak okazale. Czeka mnie teraz mozolne podejście, ok 150 metrów pod górę po jednej z wielu wydeptanych tutaj ścieżek. W porównaniu do Monte Monaco jednak, tutaj nie ma krowich placków, co w zasadzie nie dziwi. Wszak trudno by było krowie wspiąć się po poręczówce.
Mozolnym krokiem pokonuję kolejne metry. Na szczęście tutaj wiatr wiejący do skały, tutaj się uspokoił, więc znów ściągam softshell. Po około 15 minutach docieram do szczytu, gdzie jednak nie spędzam zbyt wiele czasu. Robię szybką sesję zdjęciową i rozpoczynam zejście.
Początkowo wszystko idzie wyśmienicie. Idę widoczną wydeptaną ścieżką, którą niejednokrotnie gubiłem wchodząc pod górę, wybierając jej mniej oczywste warianty. Wreszcie docieram do skalnego załomu i tu czeka mnie chwila konsternacji. Nie mogę bowiem znaleźć miejsca, w którym zawieszona jest poręczówka, a bez niej zejście będzie trudne. Błądzę po tym skalnym tarasie przez kilka minut, aż w końcu odnajduję odnogę ściezki prowadzącej do poręczówki. Schodzę po niej i następnie znów po wytartych wapiennych blokach schodzę w dół, dochodząc w końcu do ścieżki. Znów zaczyna wiać, więc ubieram z powrotem bluzę i schodzę w kierunku znakowanego szlaku. Osiągam go po około 10 minutach, ale zamiast wracać w miejsce startu, decyduję się pójść dalej tym szlakiem i obejść całą górę. Po chwili spotykam dwójkę turystów – to jedyne osoby, które tego dnia spotykam na szlaku.
Wyraźną ścieżką obchodzę górę, a w pewnym momencie ścieżka dość gwałtownie zaczyna opadać. Wreszcie docieram prawie na wysokość poziomu morza, ale tu znajduję drogowskaz prowadzący do jaskini. Wybieram zatem ten kierunek i znów czeka mnie podejście, choć już nie tak intensywne, bo raptem 100-150 metrowe. Po wyjściu na wypłaszczenie, nie mogę znaleźć rzeczonej jaskini. Wreszcie jednak je znajduję – okazuje się, że jest to korytarz wydrążony jakby w dół ziemi. Po przejściu przez niego odkrywam ze zdumieniem, że z drugiej strony jest naprawdę efektowna grota. Podobnie jednak jak w rezerwacie Zingaro, tak i ta tutaj nie jest obita, choć można by tutaj wytyczyć pewnie z kilkadziesiąt dróg wspinaczkowych, głównie w przewieszeniu, o bardzo zróżnicowanym poziomie trudności. Ruszam teraz w dół w kierunku widocznej ścieżki, czyli znanego mi już szlaku. Po dojściu do niego robię sobie krótką przerwę na popas i dopiero ruszam dalej. Odkrywam wykutą w skale kapliczkę Św. Mikołąja, a nieco dalej pozostałości po wieży ochronnej. Ruszam dalej aż dochodzę do miejsca, gdzie drogę przecina zamknięta brama. Nauczony doświadczeniem, forsuję bramę po kamieniach, umiejscowionych po lewej stronie od bramy. Kontynuując spacer ścieżką dochodzę do plaży, gdzie czekam na ekipę z Trapani, która zabiera mnie po godzinie i wracamy do San Vito.
6.11.2019 (środa)
Ostatni dzień na wyspie przywitał nas dużo gorszą pogodą. Po pięciu dniach słońca, tym razem musieliśmy się zmierzyć z deszczem. Były zatem dwa pomysły na taki stan rzeczy: albo wspinać się w grotach i jaskiniach albo wybrać się na jakiś city break. Wybrałem opcję numer dwa, organizując ekipę i wybierając się do Palermo. Miasto, oddalone od San Vito o około 1h30m drogi jest największym miastem w rejonie, więc w zasadzie nie mieliśmy zbyt wielkiego wyboru.
Dotarliśmy do Palermo jakoś przed południem. Szczęśliwie udało nam się zaparkować w zasadzie w samym centrum miasta, skąd najpierw udaliśmy się do pobliskiej knajpki, aby zgrupować się z ekipą z drugiego auta, która zaparkowała kilka minut spaceru od nas. Gdy już się spoktaliśmy, ruszyliśmy w kierunku pierwszej pobliskiej atrakcji, jaką jest katedra. Ta niewątpliwie robi wrażenie. Tak z zewnątrz, jak i wewnątrz. Chcieliśmy też wejść na szczyt wieży, ale padający deszcz sprawił, że pani w kasie nie wpuszczała nikogo na wieżę tłumacząc to względami bezpieczeństwa. Trzeba przyznać, że budowniczy katedry mieli rozmach. Dwa rzędy kolumn dzielą olbrzymie cielsko katedry na trzy nawy, z któch dwie boczne są poprzedzielane na mniejsze kapliczki. Kolumnady zaś przedstawiają rzeżby kilkunastu świętych – każdy z jakimś typowym dla siebie atrybutem.
Po wyjściu z katedry udaliśmy się na jej tyły, gdzie przechodząc przez rozległe katedralne ogrody dotarliśmy aż do pałacu królewskiego. Cena biletu wstępu w granicach 10 euro skutecznie nas jednak zniechęciła z wchodzenia do środka, więc obeszliśmy go tylko dokoła i ruszyliśmy w kierunku Katakumb Kapucynów, o których wcześniej wyczytaliśmy w internetach, jakoby były one warte odwiedzenia.
Spacer do Katakumb zajął nam dobre pół godziny. Są one bowiem oddalone o prawie kilometr od Pałacu Królewskiego, a poruszanie się po centrum Palermo do najłatwiejszych nie należy, gdy trzeba się przeciskać w wąskich uliczkach między samochodami i rozpędzonymi skuterami. Po dotarciu na miejsce od razu weszliśmy do środka, a miejsce zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Skremowane i dobrze zakonserwowane zwłoki potrafią działać na wyobraźnie. Poniewaz jednak w środku nie można było robić zdjęć, musieliśmy wrażenie z tego miejsca zostawić tylko dla siebie. Na sam koniec zatem zostawiliśmy sobie prawdziwie mocne uderzenie. Był to bowiem ostatni akcent wyjazdu, gdyż następnego dnia wcześnie rano ruszyliśmy na lotnisko.
Film o Katakumbach Kapucynów: https://www.youtube.com/watch?v=AmtRx08tKNA
Polecam mimo wszystko obejrzeć PRZED jedzeniem