Rokroczną DGN-ową tradycją są jesienne wyjazdy w cieplejsze rejony Europy, gdzie moglibyśmy złapać jeszcze trochę słońca oraz ciepła i zabezpieczyć się tym samym przed jesienno-zimową chandrą. W tym roku podjęliśmy decyzję o wylocie na Majorkę, ale traf chciał, że w ostatniej chwili zmieniliśmy zdanie i zamiast Majorki wybraliśmy inną wyspę połozoną na Morzu Śródziemnym – trochę większą i odrobinę chłodniejszą – Sardynię. Ostatecznie w terminie 4-11 wesoła, pięcioosobowa ekipa DeGeNeratów (czy, jak kto woli – Mistrzów Youtube’a) trafiła na wyspę słynącą z fantastycznych plaż z niezliczonymi grotami i masą ciekawych miejsc do uprawiania wspinaczki.
Przed wyjazdem zarezerwowaliśmy auto i wynajęliśmy domek, dlatego po przylocie do Cagliari szybko pobraliśmy auto i jeszcze w sobotę wieczorem urządzaliśmy się już w wynajętym domku, w którym mieliśmy spędzić najbliższy tydzień. W planach na tenże tydzień była wspinaczka i ferraty, a w przypadku złej pogody braliśmy pod uwagę również możliwość nieco bardziej statycznego spędzania wolnego czasu.
Trzeba wiedzieć, że listopad na Sardynii (podobnie jak na Korsyce to już okres poza sezonem. Ma to swoje plusy i minusy. Plusami są oczywiście niższe ceny wynajmu mieszkań, czy np łodzi, ale minusem fakt, że wiele turystycznych atrakcji jest już nieczynnych, co może rzutować na plan wyjazdu. W naszym przypadku, jak się potem okazało, oznaczało to brak możliwości wynajęcia łodzi, choć wiemy, że było to możliwe jeszcze dwa tygodnie przed naszym przyjazdem.
Ponieważ do Santa Maria Navarrese – miejscowości, w której mieliśmy swoją bazę, przyjechaliśmy już w zupełnych ciemnościach, nie pozostało nam nic innego, jak tylko zrobić zakupy na wieczór i następny dzień i spędzić wieczór na aklimatyzacji. Pomagał w tym widok z mieszkania na morze i majaczącą w oddali, w miejscowości Abratax, latarnię morską, oświetlającą tamtejszy port.
5.11.2017
Pierwszy pełny dzień na Sardyni chcieliśmy zagospodarować, spędzając jego pierwszą połowę na ferracie Via Ferrata Di Badde Pentumas, zlokalizowanej niedaleko miejscowości Oliena, położonej ok 100km drogi od naszej bazy. Drugą część dnia chcieliśmy spędzić na wspinaczce w rejonie Cala Gonone, gdzie, jak wcześniej zasięgnąłęm języka, znajdować się miało bardo dużo wspinaczkowych rejonów.
Poranek przywitał nas piękną pogodą, aczkolwiek ciężko było się zebrać. Prawdopodobnie ze względu na niewystarczającą aklimatyzację dnia poprzedniego. A może nadmiarową? Trudno powiedzieć. Faktem jest, że dokuczała nam odrobinę choroba wysokościowa, choć znajdowalismy się na wysokości poziomu morza. Jakimś sposobem zebraliśmy się w końcu w sobie i wyruszyliśmy w drogę, która prowadziłą przez położoną w górach miejscowość Mamoiada, a później przez Nuoro – które jest stolicą prowincji o tej samej nazwie. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że Santa Maria Navarrese znajduje się w prowincji Ogliastra.
Niestety niedługo po wyjeździe i wraz z nabieraniem wysokości pogoda zaczynała się psuć. W efekcie jeszcze zanim dojechaliśmy do Mamoiady pogoda zmieniła się diametralnie. W dalszej części towarzyszył nam ciągły i obfity opad deszczu. Nie przeszkodziło to jednak rzece turystów wylać się na ulice w Mamoiadzie. Początkowo nie wiedzieliśmy o co w ogóle tutaj chodzi i skąd taka masa ludzi w tej niewielkiej, bądź co bądź miejscowości. Dopiero po powrocie udało nam się ustalić, że trafiliśmy na festiwal „Jesień w Barbagia”, podczas którego odbywały się festiwale misek, wina i regionalnych tańców. W efekcie miejscowość licząca 2600 mieszkańców została zalana falą turystów, którą trudno było zliczyć. Trochę nas to spowolniło, ale ostatecznie udało nam się wydostać z Mamoiady bez szwanku. Po dojeździe do Nuoro i dalej do Olieny pogoda jednak wcale nie chciała się zmienić. Oznaczało to konieczność rezygnacji z przejścia ferraty.
Niezadowoleni, że nie uda się zrealizować pierwszego z postawionych celów, udaliśmy się do Cala Gonone, gdzie najpierw udaliśmy się do jedynej otwartej o tej porze roku restauracji nad samą mariną. Wybór dań nie był największy, a i zamówiona pizza nie okazała się jakoś rewelacyjna. Tak czy siak, po godzinie 15 byliśmy gotowi sprawdzić, gdzie można się tutaj powspinać. Ponieważ jednak pogoda cały czas była dość niepewna, uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie udać się albo do groty albo w rejony pod dużym okapem. W efekcie trafiliśmy do rejonu Biddiriscottai – półgroty przy samej plaży, oddalonej o około 20 minut spaceru brzegiem morza od parkingu, gdzie mogliśmy zostawić auto.
Na miejscu okazało się, że, jak można było przypuszczać, nie jesteśmy tu sami. Spotkaliśmy trzy inne rejony wspinaczkowe, ale udało nam się i tak znaleźć miejsce dla siebie. Na rozgrzewkę pokonaliśmy kilka łatwych czwórek i… zrobiło się ciemno. No tak, mamy przecież listopad i najkrótsze dni w roku. Już przed 17 musieliśmy rozpocząć powrót. W efekcie do auta dotarliśmy już po zmroku. Wiedzieliśmy jednak, że jest to pewna miejscówka, nawet w przypadku deszczu, przed którym chroni tamtejszy naprawdę sporych rozmiarów okap, gdzie zresztą jest obitych sporo dróg.
W drodze powrotnej ogarnęliśmy jeszcze jakieś szybkie zakupy i składniki na kolację. Naszym celem było bowiem przygotowywać sobie obiadokolację we własnym zakresie, aby po pierwsze oszczędzić trochę środków, a po drugie i chyba najważniejsze – dobrze się przy tym bawić 🙂 Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego i tego poranka – ograniczyliśmy zakupy wina. Chcieliśmy bowiem następnego dnia wstać trochę wcześniej.
6.11.2017
Chociaż pogoda rano nie była jeszcze najgorsza, widać było już nadciągające z gór nad morze chmury. Zwiastowało to podobny scenariusz jak dnia poprzedniego. Dlatego nie namyślając się długo postanowiliśmy, że tego dnia zaatakujemy Cala Luna – jaskinię położoną niedaleko Cala Gonone, czyli miejsca, gdzie byliśmy dnia poprzedniego. Zastanawiały nas tylko wskazania google maps, które mówiły, że mamy do pokonaia ok 45 km przy czym ma nam to zająć prawie dwie godziny. Niczym niezrażeni jednak ruszyliśmy w drogę przez Baunei.
Po wyjeździe z miejscowości Baunei, która swoją drogą również oferuje ogrom miejsc wspinaczkowych, Cebul, któremu przypadła rola pilota, krzyknął: „Ej stary, miałeś przed chwilą skręcić w prawo!”. Zupełnie zbił mnie tym komunikatem z tropu bo od dobrych kilkunastu kilometrów nie widziałem żadnego skrzyżowania. Potulnie jednak zawróciłem i dojechałem do miejsca, w którym według mapy mieliśmy skręcić. Widząc „skrzyżowanie” nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Nawigacja chciała nas poprowadzić jakąś polną, górską drogą, której już początek zwiastował, że czekać nas na niej będzie masa atrakcji i raczej nie dysponujemy właściwym autem na takie przygody. Tu należałoby wjechać jakimś defenderem, czy przynajmniej discovery, a nie fiatem tipo w kombi… No nic, skoro już spory kawałek ujechaliśmy, podjęliśmy ryzyko.
Po około godzinie gdy okazało się, że przejechaliśmy może z pięć kilometrów, podejmujemy decyzję o odwrocie. Droga jest trudna, wystają z niej kamienie i w każdej chwili możemy urwać miskę olejową. Do tego stan paliwa zwiększa ryzyko utknięcia gdzieś w górskiej dziczy Sardynii. Niezadowoleni znów musimy zawrócić, znów tracimy cenny czas i znów do południa nic nam się nie udaje zdziałać.
Żeby jednak zupełnie nie zmarnować tego dnia, po powrocie do Baunei znajdujemy nieodległe rejony wspinaczkowe, pod które podjeżdżamy i decydujemy się tu pozostać do wieczora, próbując wspinu w nieco innej skale. To wciąż wapień, ale inny, bardziej chropowaty, przypominający piaskowiec. Jakby mniej zerodowany przez wodę, a podatny na działanie wiatrów. W efekcie popołudnie spędzamy w rejonie nazwanym Villagio Gallico & Creuza de Ma. Auto zostawiamy na poboczu rzadko używanej drogi, a o tym, że jesteśmy blisko miejsc wspinaczkowych świadczą też metaliczne odgłosy wpin oraz głosy wspinaczy. Znajdujemy w pobliżu jeden działający zespół wspinaczkowy, ale my wybieramy skały oddalone kilkadziesiąt metrów od nich. Tam znajdujemy kilka nietrudnych piątek, ale po przejściu trzech, czy czterech dróg zaczyna się robić zimno. Nic dziwnego. Wszak zbliża się zachód słońca, a do tego jesteśmy na wysokości ok 600m npm, co obniża temperaturę o ok 4-5 st. Pakujemy zatem szpej i wracamy do auta. Pewnie jeszcze z pół godzinki dałoby się powspinać, ale od chłodu grabieją palce, a do tego zaczyna znowu kropić.
Po zejściu nie wracamy jednak od razu do Santa Maria Navaresse, a podjeżdżamy jeszcze tą drogą w dół do morza, gdzie znajdują się (nieczynne o tej porze roku) dwa bary i restauracja. Znajdujemy się nad samym morzem, z któreo przy brzegu wyrasta wysoka na około 20 metrów turnia. Jak się okazuje, jest na niej poprowadzona droga wspinaczkowa, a rejon nazwany jest Pedra Longa. Zastanawiamy się przez chwilę, jak można ją przejść, skoro turnia jest odseparowana od lądu. Dopiero rzut oka od drugiej strony uświadamia nam, że jednak przejście tam jest! Jest jednak zbyt zimno i zbyt późno – słońce powoli chowa się za horyzont – żeby podjąć próbę wejścia. Są tam dwie drogi – jedna klasyczna wspinaczkowa z wyceną 7a i druga niby łatwa wejściowa na wierzchołek turni. Ale łatwa wciąż oznacza konieczność wspinaczki po drodze o trójkowych trudnościach, o czym zresztą dowiadujemy sie dopiero po powrocie.
Jak się okazuje, znów wracamy po ciemku o co nietrudno, skoro zachód słońca następuje około 17. Choć nie udało się w pełni zrealizować planu na ten dzień, cieszymy się, że przynajmniej dzień nie został w zupełności zmarnowany.
7.11.2017
We wtorek próbujemy podjąć jeszcze jedną próbę dotarcia do Cala Luna – wybrzeża z najsłynniejszą chyba grotą na Sardynii. Poprzedniego dnia się nie udało ze względu na wybór drogi, więc tym razem wybieramy inną. Nieco dłuższą. Mimo to nawigacja pokazuje, że powinniśmy tam dotrzeć w niespełna półtorej godziny. Sytuacja na niebie powtarza się jak w poprzednich dniach. Mimo nienajgorszej pogody z samego rana, ta szybko się zmienia, gdy chmury od gór zstępują nad wybrzeże. Za każdym razem gdy wjezdżamy w rejony górskie w okolicach Nuoro, czy Baunei, natychmiast pogoda się psuje, niebo zasnuwają chmury, z których zawsze pada deszcz. Wygląda na to, że w sardyńskich górach zawsze pada deszcz. A przynajmniej zawsze w listopadzie.
Mniej więcej w połowie drogi pilot konstatuje, że droga, którą jedziemy jest zamknięta, a przynajmniej tak wskazuje nawigacja. Początkowo nie znajdujemy żadnych znaków, które by to potwierdzały, ale jednak po chwili faktycznie znajdujemy informację drogą ostrzegającą przed ślepą drogą za około 20 km. Szybki rzut oka na mapę pokazuje nam, że być może uda nam się dojechać do miejscowości oddalonej o ok 15 km od nas. Po dotarciu do niej moglibyśmy odbić w inną drogę i trochę naokoło, ale jednak potem znów włączyć się do drogi prowadzącej do jaskini. Decydujemy się zaryzykować, bo teoretycznie, miejscowość ta powinna być wcześniej na naszej drodze, niż blokady. Niestety tak się nie dzieje i po około 12 km docieramy do miejsca, w którym droga jest zamknięta. Znajdujemy się na jakimś wzgórzu, z którego rozpościera się przepiękny widok na okolicę. Wskazanie wysokościomierza pokazuje ok 850m npm, co znajduje też odzwierciedlenie w temperaturze jaka panuje na zewnątrz. Zaledwie 8-9 stopni i silny wiatr zdecydowanie nie nastrajają do dłuższych spacerów. Okazuje się jednak, że z tego miejsca prowadzi przynajmniej kilka szlaków trekkingowych, które na pewno są bardzo widokowe, ale w innych okolicznościach przyrody. Przez chwilę jeszcze debatujemy, czy by nie ominąć blokady i nie zaryzykować, jadąc dalej, ale jednak odpuszczamy. Znów, trzeci dzień z rzędu okazuje się, że musimy weryfikować swoje plany, bo pokonuje nas tutejsza topografia, mapy i drogi.
W drodze powrotnej mijamy jeszcze mejsce, z którego prowadzi… pieszy szlak do Cala Luna. Z tego miejsca jest to około 10km i dwie godziny marszu. Jesteśmy jednak na wysokości ok 700m, co oznacza najpierw zejście do wysokości poziomu morza. To nie jest najgorsze. Trochę bardziej martwi konieczność potem powrotu do auta. Kolejne 10km i ok 700m przewyższenia z dość cieżkim, obwieszonym szpejem, plecakiem. Poza tym jest już dość późno – około południa. Rezygnujemy z tego pomysłu i wracamy do Santa Maria Navarrese.
Zrezygnowani nie decydujemy się na poszukiwanie wspinaczkowej miejscówki, zwłaszcza, że nad morze znów nadciągają chmury znad gór. Udajemy się zatem (wreszcie!) na plażę, oddaloną dosłownie kilkaset metrów od naszego apartamentu. Tam co odważniejsi próbują zamoczyć nogi (o kąpaniu się nie ma mowy!), pozostali odpoczywają na plażę. Ja jednak nie lubię tak statycznego sposobu spędzania wolnego czasu, dlatego informuję ekipę, że wybieram się na spacer wdłuż plaży z planem dojścia aż do latarni w Arbatax. Mapy pokazują, że to około 6km spaceru i prawie dwie godziny drogi. Pozostali nie podzielają mojego entuzjazmu i w tę wycieczkę udaję się samotnie. Po drodze spotyka mnie krótka ulewa, ale akurat znajduję pobliską wiatę pod którą udaje sie przeczekać największy deszcz. Gdy tylko kończy padać, kontynuuję spacer. Niestety do samej latarni ani do portu nie docieram. Odległość jest jednak zbyt duża. Poza tym mam cały czas na względzie, że będę musiał tą samą drogą wrócić, a nie chciałbym iść tędy sam po ciemku. Po drodze spotykam dosłownie pojedynczych turystów i jednego wędkarza. Niebo się wypogodziło i widoki zapierają dech w piersiach. Widzę z daleka Santa Maria Navarrese i potężne klify opadające za miejscowością prosto do morza. Gdzieś tam jest Cala Gonone i Cala Luna. Widzę też masywy Monte Oro (ok 1374m npm) i Monte Scoine (694m npm). W Santa Maria Navarrese jestem około 16.30. Po drodze jeszcze udaję się do mariny w poszukiwaniu kapitana i łódki do wynajęcia. Niestety jest już poza sezonem. Wszystko pozamykane. Gdzieniegdzie znajduję informacje o wynajmie w okresie od maja do października. W listopadzie nic i nikt już nie pływa.
Wracam zatem do apartamentu. Tu okazuje sie, że z całej ekipy tylko Jagódka jest na nogach. Reszta śpi. Budzimy ekipę i idziemy na zakupy na kolację. Wieczór mija jak wszystkie pozostałe, na gotowaniu, rozmowach, jedzeniu i smakowaniu wina. Może następnego dnia uda sie coś w końcu podziałać?
8.11.2017
Prognozy pogody na ten dzień obiecywały, że będzie to dzień najlepszej pogody na wyspie przez cały nasz pobyt. Dlatego decydujemy się, widząc bardzo pogodny poranek, że zrobimy sobie tego dnia wycieczkę na drugi koniec wyspy – przylądek Capo Caccia, słynący ze strzelistych, wapiennych klifów, opadających wprosto do morza. Ponadto jest tam zlokalizowana niezwykle widokowa i chyba najładniejsza ferrata na całej wyspie – Via Ferrata Del Cabirol.
Aby dojechać do ferraty, musieliśmy jednak pokonać aż 240km w jedną stronę i przebić się na zupełnie przeciwległy brzeg wyspy. Po drodze mijamy m. in. Sassari – jedno z większych miast na wyspie. Mapy google’a twierdziły, że czeka nas 3 godziny jazdy w jedną stronę i faktycznie tyle nam zajął dojazd. Na miejscu meldujemy się około 11. Pierwsze wrażenie po wyjściu z auta – ale wieje! Od razu ubieramy się w uprzęże i zaopatrujemy w lonże i kaski. Po drugim śniadaniu i krótkim poszukiwaniu, odnajdujemy drogowskazy, które kierują nas na początek ferraty. W międzyczasie stajemy się atrakcją turystyczną dla wycieczki Włochów, którzy widząc nasze wyposażenie, pytają o nasz cel. Słysząc, że planujemy przejście via ferraty, odpowiadają tylko coś jakby „kurażio”, co chyba oznacza podziw 😉
Ogólny schemat ferraty jest taki, że prowadzi ona korytarzem wydrążonym w skale, której kilkusetmetrowe ściany opadają do samego morza. Następnie z korytarza ferrata wyprowadza ostro pod górę w sporej ekspozycji, by następnie zawrócić i zakończyć swój bieg niedaleko miejsca, z którego się startuje. Chociaż informacje w internecie mówiły o wycenie B, na tutejszej tablicy informacyjnej odczytujemy, że ferrata jest wyceniona na C.
Początek jest łatwy. Nieprzyjemne początkowe zejście wymaga przypięcia się do stalówki, ale po wejściu do wspomnianego korytarza nie wpinamy się do stalowej liny, a po chwili nawet i ona znika, a ferrata prowadzi wygodną, szeroką ścieżką, choć z miejscami, gdzie warto trzymać się ściany, bo na zdradliwym żwirze można się poślizgnąć i wpaść do wody. Po około pół godzinie dochodzimy do pierwszego trudniejszego miejsca. Ferrata wyprowadza nagle ostro pod górę, przy pełnej ekspozycji. Skała jedynie przed nosem, a po lewej, po prawej i w szczególności za nami – potężna lufa. Do tego silny wiatr, potęgujący emocje. Jagódka ma pewne opory, ale przekonujemy ją, że skoro doszła już tutaj, to teraz nie ma odwrotu. Na tym odcinku nie patrzymy w dół i dzięki temu pokonujemy go dość sprawnie. Po wyjściu z tego pionowego odcinka czekamy na resztę ekipy i kontynuujemy spacer.
Ferrata teraz prowadzi jakby z powrotem, choć około 20-30 metrów wyżej od korytarza, którym szliśmy w przeciwnym kierunku. Po chwili dochodzimy do nieprzyjemnego miejsca, które wymaga zejścia około 5-6 metrów. Pod nogami mamy wyłącznie sztuczne, metalowe stopnie i przynajmniej z 200 metrów lufy, kończącej się wburzonymi wodami Morza Śródziemnego. Krystalicznie czysta woda nie zachęca mimo wszystko do kąpieli, po uprzednim upadku, dlatego ostrożnie, krok za krokiem pokonujemy kolejne metry. Po zejściu z tej rynny musimy pokonać bardzo eksponowany trawers, gdzie jak najbardziej warto się przypiąć do stalówki, choć udaje się przejść ten fragment bez chwytania się dłońmi stalowej liny. Trawers kończy się miejscem, w którym znajduje się skrzynka z zeszytem na pamiętkowe wpisy. Rysujemy logo DGNu, wpisujemy się i odpoczywamy tam chwilę. Nigdzie nam się nie spieszy. To jedyna atrakcja jaką mamy zaplanowaną na ten dzień. Ponadto miejsce jest bardzo urokliwe. Kontemplujemy zatem widoki morskich fal uderzających o wapienne urwiska pobliskich wysp jak i samej Sardynii. Do tego miejsce to jest nieco osłonięte, dzięki czemu tak nie wieje.
Wydaje się, że skoro docieramy do skrzynki, to już koniec ferraty. Nic bardziej mylnego. Czeka nas jeszcze około 400 metrów przejścia ubezpieczonym odcinkiem. Prowadzi on eksponowanym, choć już nie aż tak fragmentem. Jak najbardziej wymaga asekuracji w postaci wpięcia się do stalówki, ale znów udaje się uniknąć łapania liny. Po około 15 minutach docieramy do końca ferraty. Sama końcówka prowadzi rynną mocno pod górę, a po chwili znajdujemy niedaleko poniżej miejsce, z którego startowaliśmy. Gratulujemy sobie bezpiecznego przejścia i wydeptanymi ścieżkami schodzimy do parkingu, przy którym zostawiliśmy auto. Tu na miejscu wyjaśniamy napotkanym Hiszpanom, skąd startuje ferrata.
Po zejściu z ferraty chcemy jeszcze spędzic trochę czasu w tym rejonie wyspy. Najpierw poszukujemy miejsca, gdzie można coś zjeść. Pierwsze podejście jest nieudane – w napotkanej restauracij trwa remont i jedyne, co możemy tam zjeść to gruz. Przyjmną knajpkę znajdujemy jednak w miejscowości Fertillia, która chyba została już wchłonięta przez największe miasteczko w okolicy – Alghero. Na obiad jemy pieczone bagietki, a przed wyjazdem na wschód, spędzamy jeszcze pół godzinki na plaży, skąd możemy obserować zatokę wrzynającą się w centrum Alghero, wraz z portem. Pogoda jest doskonała, ale robi się powoli późno. Na zegarku wybija 16, więc powoli zawijamy się z powrotem. W efekcie w Santa Maria Navarrese jesteśmy ok 20, w międzyczasie robimy jeszcze zakupy w markecie w Nuoro.
9.11.2017
Zmotywowani dobrze spędzonym dniem poprzednim, tego dnia chcemy zrobić jeszcze jedno podejście do ferraty. Znów przymierzamy się do Olieny, ale znów pogoda się zaczyna psuć jeszcze zanim na dobre wyjedziemy z apartamentu. W tej sytuacji decydujemy się na sprawdzone rozwiązanie, czyli podróż do Cala Gonone, ale na około – przez Nuoro. Niestety tego dnia w wycieczce nie towarzyszy nam Krzychu, który rano zgłasza jakąś przeziębieniową niedyspozycję i zostaje w Santa Maria Navarrese.
W efekcie około godziny 11 jesteśmy w Cala Gonone. Tutaj zostawiam ekipę na parkingu, z którego uderza się do groty Biddiriscotai. Ja obiecuję dotrzeć nieco później. Chcę bowiem podjechać kilka kilometrów dalej na wybrzeże Cala Fuili. Wszystko dlatego, że aplikacja której używam do sprawdzania topo wspinaczkowych rejonów sugeruje, że w Cala Fuili jest bardzo dużo wspinania na różnym poziomie. Docieram tam dosłownie w kilka minut. Znajduję miejsce na zostawienie auta, docieram do końca asfaltu, skąd po schodkach schodzę na plażę.
Plaża jest niewielka. Rozciąga się na dosłownie kilkadziesiąt, może sto kilkadziesiąt metrów. Używając aplikacji z zapisanymi offline rejonami wspinaczkowymi w tej okolicy, analizuję pobliskie skały i znajduję przynajmniej dwa bardzo ciekawe miejsca wspinaczkowe. Jedno to skała, która rozciąga się od plaży do wysokości parkingu, gdzie zostawiłem auto. Jest tam dużo obitych dróg wspinaczkowych na poziomie V-VI. Niedaleko jest kolejna ciekawa skała, która opada niemal do samego morza, jednak obite tam drogi są nieco trudniejsze. Po drugiej stronie plaży również odnajuję kilka ciekawych miejsc wspinaczkowych, wraz z obfitującymi w drogi pozwalające na przejścia deep-water-solo. Wracam do schodków i odkrywam, że stąd prowadzi jeszcze ścieżka w głąb wąwozu. Decyduję się zatem na krótki spacer.
Po drodze co chwila znajduję obite skały oraz groty. Niektóre drogi są opisane, niektóre nie, ale można próbować lokalizować te miejsca na mapie w aplikacji i uzyskiwać w ten sposób topo i wyceny. W okolicy nie słychać żywej duszy. Dopiero po chwili słyszę metaliczny odgłos ekspresów, w które wpina się linę i niedługo potem znajduję jeden wspinający się zespół. Nieco dalej mijam parę emerytowanych (jak sądzę) piechurów, chyba lokalsów, którzy wracają z głębi wąwozu. Patrzę na mapę, a ta mówi, że ścieżką, którą idę, mógłbym dojść daleko w głąb wyspy. Taki spacer jednak oznaczałby pewnie całodniową wędrówkę, a gdzie jeszcze czas na powrót do ekipy? Dlatego po przebytych około dwóch kilometrach, decyduję się na powrót.
W drodze powrotnej znów znajduję wspomniany zespół wspinaczkowy, a niedługo potem wyprzedzam również spotkaną wcześniej parę piechurów. Wracam do schodów, ale nie wracam nimi na górę, a obchodzę tę skałę i znajduję inną ścieżkę wyprowadzającą na parking. Wsiadam do auta i po niespełna 10 minutach jestem na parkingu pod Biddiriscotai, a pół godziny później już się ubieram w uprząż i rozgrzewam. Jak się okazuje, ekipa nie zasypywała gruszek w popiele i już sporo dróg tutaj przewspinała. W tym rejonie oprócz nas działa tylko jeden trzyosobowy francuski zespół, więc jest spokojniej i łatwiej wstawić się w drogę. Mi przypadają teraz w udziale ostatnie przejścia poszczególnych dróg, więc po każdym wejściu przewiązuję się i ściągam szpej. Ostatnie drogi, które robimy, pokonujemy już niemal w całkowitej ciemności tak, że muszę wspinać się w czołówce, żeby podczas ściągania karabinków i ekspresów niczego nie pominąć.
W międzyczasie jesteśmy jeszcze świadkami dość zabawnej sytuacji. Otóż nasi francuscy koledzy pytają nas, czy nie będzie nam przeszkadzać, jeśli puszczą muzykę z przenośnego głośnika. Oczywiście godzimy się, dzięki czemu po chwili do naszych uszu docierają bardzo przyjemne dźwięki zespołu Pink Floyd. Z drugiej jednak strony, bez pytania nas o zdanie chłopaki odpalają wielkiego jointa, którego spalają w trójkę. Wiadomy zapach roznosi się po całej okolicy, ale żaden z nich nie wpadł na to, aby zapytać nas, czy nam to nie przeszkadza. Chłopaki palą, co mają do wypalenia i wracają do wspinania, a niedługo potem opuszczają plażę, tak że można powiedzieć, że tego dnia „zamykamy” rejon. W naszym apartamencie, wliczając czas potrzebny na zakupy, znów jesteśmy dobrze po 20.
10.11.2017
Piątek to w zasadzie ostatni dzień, jaki pozostał nam do podziałania na wyspie, bo następnego dnia będziemy musieli bardzo wcześnie wyjechać z naszej lokalizacji, aby zdążyć na samolot. Nie chcąc tracić czasu na niepewne lokacje, oferuję transport w to samo miejsce co wczoraj, ale wspin nie w Biddiriscottai, a na Cala Fuili, które rozeznałem poprzedniego dnia. Ekipa chętnie przystaje na propozycję i niedługo potem już jesteśmy w drodze, a około 11 znajdujemy się już na parkingu.
Na początek wybieramy skałę, która jako pierwsza rzuciła mi się w oczy – pod zejściem z parkingu na plażę. Działamy na dwie liny, żeby nie tracić czasu i szybko prowadzimy dwie najłatwiejsze drogi, które zostały wytyczone akurat po przeciwległych skrajach ściany. Pogoda jest znakomita, choć z każdą chwilą się pogarsza. Pierwsze przejście „prawej piątki” robię na szybko, ale potem je powtarzam, bo nie wziąłem sobie telefonu, żeby z góry cyknąć fotkę. Jest tak ciepło, że wspinam się bez koszulki, ale jak wspomniałem – pogoda się zmienia. Kończąc drugie przejście tej drogi, niebo już jest zachmurzone, a silny i wilgotny wiatr od morza potęguje uczucie chłodu. Trzeba się ubrać, ale na szczęście na razie nie pada. Zamieniamy sie zespołami – my idziemy na „lewą piątkę”, a drugi zespół na drogę, którą wcześniej wyposażyliśmy w ekspresy.
Zupełnym przypadkiem synchronizuję się z Cebulem w taki sposób, że obaj w tym samym momencie meldujemy się pod stanowiskiem na tych skrajnych drogach. Widzący to z dołu Dyzio krzyczy, zebyśmy nie schodzili, to zrobi nam zdjęcie, jak obaj atakujemy ścianę po przeciwnych flankach. Trochę to trwa, ale już po chwili jesteśmy oboje na dole. Tu napotykam się na pękającą z dumy Jagódkę, która poprowadziła swoją pierwszą piątkę, odkąd skończyła kurs skałkowy. Znajdujemy w pobliżu ciekawą szóstkową drogę, z którą mierzymy się wszyscy po kolei z różnym skutkiem. Niektórzy poprowadzili całą, inni na wędkę, a innym zabrakło mniej lub więcej do przejścia. Było to jednak bardzo ciekawe doświadczenie. Próby walki z drogą sprawiły, że mocno zgłodnieliśmy, a że na zegarze wybiła już 15, zabraliśmy szpej i udaliśmy się do auta. Na pożegnanie z Sardynią, pojechalismy do restauracji, w której jedliśmy pierwszego dnia po naszym przyjeździe. Tym razem zamiast pizzy weszło spaghetti lub lasagne, a na deser jeszcze zamówiliśmy jedną porcję ośmiorniczek i kalmarów na nas wszystkich – o tak, dla celebracji chwili.