30.10.2018
Jak wielu z was już wie, jesienne wyjazdy grupy Do Góry Nogami w ciepłe kraje, gdzie można jeszcze naładować akumulatory i nabrać trochę słońca przed zimą, są już stałym punktem w corocznym kalendarzu DGNu. Nie inaczej było i w tym roku. Choć początkowe plany zakładały wyjazd na wspin na wyspę Karpathos w Grecji, problemy logisytczne sprawiły, że zamieniliśmy wspin w rytmie Zorby na wspin w rytmie flamenco w rejonie El Chorro niedaleko Malagi.
Do Malagi polecieliśmy samolotem we wtorek, 30. października w 9 osób, a dwie kolejne miały dolecieć w sobotę i zostać tam z nami do końca wyjazdu. Powrót zaś był zaplanowany na następny wtorek, 6. listopada.
Andaluzja przywitała nas beznadziejnie paskudną pogodą z ulewnym deszczem, towarzyszącym nam tego dnia do samego wieczora. Po przylocie spotkała nas pierwsza niemiła niespodzianka. Otóż nasze bagaże były kompletnie przemoczone, bo nikt nie wpadł na to, żeby zabepieczyć plecaki pokrowcami ochronnymi. Oznaczało to konieczność wysuszenia całego sprzetu po przyjeździe na miejsce.
A skoro o przyjeździe mowa. Mieliśmy dwa wynajęte auta, którymi dotarliśmy w nieco ponad godzinę do miejscowości Bermejo, gdzie mieliśmy wynajęty domek, w którym mieliśmy spędzić najbliższy tydzień. Pani oprowadziła nas po domu, gdzie były trzy sypialnie, duża kuchnia, salon, gabinet oraz dwie łazienki – po jednej na każdym piętrze. Ponadto na tarasie był murowany grill oraz basen napełniony wodą. Zapewne deszczówką z padających tu od kilku tygodni deszczy. Pamiętać musimy bowiem, że wybraliśmy się do El Chorro w nienajlepszym okresie. Andaluzja w ostatnich tygodniach zmagała się z powodziami, których skutki mieliśmy obserwować w następnych dniach. Doszło do tego, że na dwa dni przed wylotem jeszcze weryfikowaliśmy u właścicielki, czy na pewno pobyt w Bermejo jest bezpieczny. Ta przekonywała nas, że nic nam tu nie grozi i, jak się potem okazało, miała rację.
Po przyjeździe na miejsce mieliśmy chwilę czasu w oczekiwaniu na grupę z drugiego auta, więc znaleźliśmy nieopodal przyjemną knajpkę Meson Carrion, wnętrza do której strzegł stary wóz drabiniasty. W środku podano nam „Dish from the mountains”, jak przystało na ludzi gór, a wszystkiego doprawiało rzemieślnicze piwo o wdzięcznej nazwie Caminito del Rey. Jak wiemy bowiem, Ścieżka Króla (hiszp. El camino del Rey) to główna atrakcja El Chorro.
W międzyczasie dotarła druga grupa, która również przybyła na obiad do tejże knajpki. Po posileniu się, udaliśmy się na zakupy do marketu w sąsiednim miasteczka Alora, który miał być naszym głównym punktem zaopatrzeniowym na następne dni. Ponieważ pogoda nie zachęcała do przebywania na zewnątrz, listę zakupów zdominowały produkty rozgrzewające. Zwłaszcza, że następny dzień również miał być deszczowy.
31.10.2018
Obudzeni bez specjalnego pośpiechu, w wyniku skutków poczynionych w dniu poprzednim zakupów, postanowiliśmy że środę spędzimy na typowo turystycznej objazdowej wycieczce do Sewilli. Zwłaszcza, że prognozy pogody nie pozostawiały żadnych złudzeń – po wględnie suchym poranku, około południa pogoda miała się pogorszyć. Rano skały po takiej ilości opadów i tak na pewno byłyby mokre, więc nie pozostało nic innego, jak szukać innych form spędzania czasu. Po grupowym śniadaniu podzieliliśmy się na dwa auta i udaliśmy się w dwugodzinną podróż do stolicy Andaluzji. Zaraz po przyjeździe pogoda się popsuła i faktycznie zaczęło padać.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od najwiekszej atrakcji tego miasta, czyli katedry, która rywalizuje (według różnych metodologii pomiarów) z tą mediolańską o miano największej gotyckiej katedry na świecie. Obeszliśmy budynek dookoła, ale zniechęceni ogromną kolejką turystów do wejścia, odpuściliśmy sobie zwiedzanie od środka. Następnym punktem zwiedzania były fragmenty starych murów obronnych oraz Park Marii Luizy o powierzchni 34 hektarów, położony w większości na obszarach dawnych ogrodów pałacowych San Telmo, w których mieszkała księżna Maria Luiza. Sam park to przede wszystkim siedlisko ogromnych egzotycznych drzew, zamieszkanych przez kolorowe (i niestety krzykliwe) papugi, a także wielu fontann i pomników, w tym m. in. ciekawego pomnika Krzysztofa Kolumba.
W centrum parku znajduje się też największa chyba jego atrakcja, czyli Park Hiszpański (hiszp. Placa Espana), gdzie architektura, za którą odopowiadał Anibal Gonzalez, onieśmiela ogromem i przepychem. Zbudowany na planie półokręgu, stanowi system wież połączonych tarasami, u których stóp znajdują się sekcje poświęconej każdej z 48 hiszpańskich prowincji. Każda sekcja zawiera wymalowane godło prowincji oraz mozaikę przedstawiającą istotny fakt historyczny, który jej dotyczy. Ponadto znajduje się tam mozaika przedstawiająca umiejscowienie geograficzno-polityczne prowincji w otoczeniu jej bezpośrednich sąsiadów. Fragment tarasów jest ponadto udostępniony do zwiedzania. Wewnątrz placu płynie zaś sztuczna rzeka, nad którą umiejscowiono cztery mosty, prowadzące na tarasy. Dlatego też zwiedzanie Placu Hiszpańskiego możliwe jest również z łódki. Pośrodku zaś znajduje się też duża fontanna.
Po wyjściu z Placu Hiszpańskiego udaliśmy się do jednej z wielu tutejszych knajpek na obiad, a potem wyruszyliśmy w drogę powrotną do Bermejo. Cały czas przy padającym deszczu, dlatego też wieczór minął nam w podobny sposób, jak dnia poprzedniego. Z tą różnicą, że następny dzień miał przynieść zdecydowaną poprawę pogody, co braliśmy pod uwagę podczas zakupów na wieczór.
1.11.2018
Dzień Wszystkich Świętych przywitał nas piękną pogodą, którą chcieliśmy w końcu wykorzystać na zaznajomienie się z tutejszą skałą. Dlatego też podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna trzyosobowa udała się w rejon Frontales w El Chorro na wspin, podczas gdy reszta, sześć osób, udała się na via ferratę El Chorro.
Wspomniana via ferrata to dość świeży temat. Została ona bowiem oddana do użytku dopiero w maju zeszłego roku. Jest ona dość urozmaicona, bo prowadzi początkowo ostro pod górę po klamrach, skąd po krótkim wypłaszczeniu prowadzi do 30-metrowej tyrolki. Po jej pokonaniu mamy przed sobą jeszcze krótkie podejście, mostek, a za chwilę również i drugi mostek. Następnie schodzimy już wydeptaną ścieżką do miejsca nieopodal kościółka i wiaduktu – charakterystycznych punktów w El Chorro. Wycena ferraty to K3, czyli średnio-trudno. Andaluzyjski system wycen opiera się na skali od K1 do K6, gdzie im wyższy numer, tym trudniejsza ferrata. K1 odpowiada alpejskiemu A, podczas gdy K6 to alpejskie F. Czas potrzebny na przejście ferraty to około 2h30m, a czas potrzebny na zejście to kolejne pół godziny. Czasu podejścia się w zasadzie nie liczy, bo startuje się niemal z parkingu.
Początek prowadzi faktycznie ostro pod górę z krótkim fragmentem w mini przewieszeniu, skąd potem również w górę, ale mniej stromym terenem dotarliśmy do tyrolki. Przejazd nią to dla większości ekipy było zupełne nowum, a tyrolka zaś pokazała nam różnice w sprawności bloczków. Dwóm z sześciu osób bowiem nie udało się dojechać tyrolką do końca i musieli na rękach dotrzeć do końca liny. Po przejściu tyrolki wyszliśmy ostro pod górę, gdzie czekał nas pierwszy z mostków. Zabawa była jednak dopiero na drugim, ponieważ był on rozwieszony między dwoma turniami, pomiędzy którymi był okropny przeciąg. Cały czas z góry mieliśmy widok na sztuczne jeziorko Tajo de la Encantada oraz zbudowaną na nim elektrownię szczytowo-pompową. Po przejściu drugiego mostka już łatwym terenem nabraliśmy jeszcze nieco wysokości, a po dotarciu na przełęcz rozpoczęliśmy zejście wygodną ścieżką w kierunku kościółka.
Po zejściu z ferraty skontaktowaliśmy się z resztą ekipy i okazało się, że sektor, w którym się oni wspinają jest bardzo niedaleko, więc szybko do nich dotarliśmy. Tam wstawiłem się w swoją pierwszą drogę Luna (hiszp. Księżyc, 6a), ale zmęczenie po ferracie nie pozwoliło mi jej urobić. Zresztą nikomu ta droga jeszcze tego dnia nie weszła i koniec końców w trójkę razem z Bobem i Kurkiem ugraliśmy w sumie 12 wpinek. Pierwsze cztery założył Kurek, ale zjechał z powodu bólu w opuchniętych stopach. Drugi poszedłem ja, ale zmęczenie po ferracie pozwoliło mi dołożyć tylko trzy eksy. Ostatni poszedł Bob i dołożył kolejne cztery, ale nie dał rady skończyć. Zabrakło jednej wpiny i dojścia do stanowiska. Tak właśnie wygląda u nas praca zespołowa 😉
W międzyczasie inni popróbowali sobie co nieco na łatwiejszej drodze Vas pisando huevos (hiszp. zbliżasz się do jajka, IV). Po chwili zaś słońce schowało się za grzbiet i zrobiło się chłodno, co oznaczało konieczność zawijania się z powrotem.
Choć pogoda tego dnia była dobra, po zachodzie słońca zrobiło się natychmiast bardzo zimno, więc nie było opcji, aby wieczór spędzić na tarasie przy grillu.
2.11.2018
Następnego dnia znów prognozy się sprawdziły i na niebie od samego rana była prawdziwa lampa. Tego dnia część ekipy wybrała się na wycieczkę w rejon Malagi na tamtejsze ferraty, podczas gdy większa, siedmioosobowa grupa udała się na wspin w rejon miejscowości Valle de Abdalajis, położonej 10km od El Chorro. Podróż do Valle de Abdalajis dostarczyła nam sporo emocji, ponieważ droga prowadziła przez częściowo zniszczone i zalane fragmenty dróg, gdzie niejednokrotnie trzeba było autem pokonywać wartkie nurty powstałych potoków. Po dotarciu na miejsce i zrobieniu szybkich zakupów udaliśmy się pod skałę w rejonie Las Fisuras (hiszp. Szczeliny) i naszym oczom ukazała się zupełnie niespotykana, jak na wapienne standardy ogromna połoga płyta poprzecinana mniej lub bardziej głębokimi rysami. Formacja bardziej przypominała te znane z granitowych Rudaw, niż typowe dla wspinania w wapieniu przewieszki, klamy czy dziurki.
Zaczęliśmy się wspinać w trzech zespołach. Kurek z Przecierem wybrali linię Fisura devoradora (hiszp. Pożerająca rysa, IV+), ja z Bobem wstawiliśmy się w Artelo martelo (V), zaś Łukasz z Pawłem walczyli na Mas limpia imposible (hiszp. Najczystsza niemożliwość, IV+), które w przewodniku widnieje jako droga tradowa, ale znaleźliśmy na niej obicie, powstałe pewnie później niż rok powstania przewodnika, którym się posługiwaliśmy (Javier Romero Rubiols, El Chorro, edycja 16, 2013). Kurek znów przegrał walkę z opuchniętymi stopami i ugrał na swojej drodze prowadzącej kominem ledwie pięć czy sześć ekspresów. Ja wcale nie spisałem się lepiej i zszedłem po trzech wpinkach, docierając do miejsca, gdzie kompletnie nie miałem pomysłu, co należy zrobić, nie wchodząc jeszcze nawet w rysę, którą potem droga prowadzi. Chłopaki po prawej stronie radzili sobie lepiej z tamtejszymi krótkimi drogami i po krótkim czasie oprócz wspomnianej Mas limpia imposible, padły też Poderio vertical (hiszp. Pionowa moc, V) oraz El asesino (hiszp. Zabójca, IV).
Tymczasem my powymienialiśmy się trochę na lewej stronie skały. Po chwili zmienił mnie Bob na Artelo martelo, ale skończył tak samo jak ja. Dopiero w trzeciej próbie droga poddała się Kurkowi, który znalazł na nią patent. Zostawił na niej wędkę, na której udało się urobić tę drogę zarówno mi jak i Bobowi. Potem zaś przenieśliśmy się na sąsiednią drogę La babaresa (V+), którą Kurek urobił za drugą próbą. Potem Bob poszedł tam na wędkę i po chwili również i ja się tam wstawiłem. Droga okazała się bardzo ciekawa. Prowadziła bowiem początkowo połogiem z wąskimi rysami i małymi krawądkami. Mniej więcej w połowie wysokości docierało się do dużej i głębokiej dziupli, gdzie można było odpocząć, a potem wykorzystując wąską rysę systemem odciągów trzeba było pokonać trzy ostatnie, najbardziej psychiczne przeloty. Odrobina techniki plus mocna głowa okazały się kluczowe na tej drodze. Bob z dołem pokonał ją za drugą próbą, mi zaś udało się za pierwszym podejściem. Jak się potem okazało, miał to być mój największy sukces podczas pobytu w El Chorro. Wspólnie jednak uznaliśmy, że zarówno wycena Artelo martelo, jak i La babaresy była w naszym odczuciu nieco zaniżona i spokojnie obu tym drogom można by dołożyć po plusiku. La babaresa zaś była dla mnie znacznie trudniejsza niż moje życiówki z Frankenjury wyceniane na 6+.
Potem przeniosłem się jeszcze na niedokończoną pierwszą drogę Kurka, Fisura devoradora, którą w międzyczasie zdążył skończyć Łukasz oraz Przecier. Wspinanie w kominie było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem i muszę przyznać, że nawet mi się to spodobało. Na koniec zaś jeszcze zrobiłem El asesino i to był mój fajrant na ten dzień. Niedługo też pozostali pokończyli swoje projekty, a że zrobiła się na zegarze godzina 16 i słońce zaszło za chmury, zrobiło się chłodniej, więc trzeba było się zawijać.
3.11.2018
Po dwóch dniach wspinu uznaliśmy, że to dobry moment na dzień restowy. Ranek przywitał nas bardzo gorącym powietrzem, a słońce prażyło niemiłosiernie. Czterosoobowa grupa wyruszyła tego dnia wcześnie rano z zamiarem zdobycia Mulhacena (3479m npm). Góra nie jest trudna, ale w listopadzie na wysokości 3000m na pewno należało się spodziewać srogich, zimowych warunków, a ja nie miałem już miejsca w bagażu, żeby spakować też rzeczy na zimową akcję górską, dlatego w ogóle nie brałem pod uwagę możliwości wejścia na najwyższy szczyt Hiszpanii. Została nas piątka i wspólnie wybraliśmy się na plażę w miejscowości Torremolinos, która jest znanym i dość sporym kurortem, ale na szczęście nie jest Malagą, więc w miarę bez trudności dotarliśmy do miasta i znaleźliśmy miejsce na parkingu. Udało się nawet wykąpać w morzu, choć woda nie była najcieplejsza. Atrakcją zaś były nurkujące niedaleko nas delfiny, które udało się wychwycić na filmie. Na plaży spędziliśmy kilka godzin po czym udaliśmy się jeszcze na obiad do pobliskiej knajpki, skąd wróciliśmy do Bermejo.
W międzyczasie dotarła jeszcze ekipa zdobywców Mulhacena. Z czterech osób dwie weszły na szczyt, a dwie musiały zadowolić się dotarciem pod zbocze Małego Mulhacena (3360m) i odwrotem z wysokości ok 3200m. Na zdjęciach i filmach, które przywieźli zobaczyłem dokładnie to, czego się spodziewałem, a zatem bardzo trudnych, zimowych warunków z zalodzonym szlakiem, silnym i nieprzyjemnym wiatrem zasypującym ślady oraz potęgującym uczucie chłodu i ogólnie bardzo niesprzyjającą aurą.
4.11.2018
Część ekipy z Mulhacena zrobiła sobie w sobotę dzień restowy, podczas gdy reszta udała się w znany nam już sektor Castrojo w rejonie Frontales w El Chorro aby znów trochę się powspinać. Zwłaszcza, że mieliśmy tam niewyrównane rachunki, głównie z Luną. Niestety ja tego dnia nie czułem się najlepiej ze względu na bąbelki zawarte w cavie, wypitej poprzedniego wieczora. Dlatego też nie poczułem zbytniego sprężu.
Na rozgrzewkę poszła droga Los lunis (V+), ale ogólny brak formy sprawił, że umęczyłem to ledwie na wędkę. Bob z Kurkiem potem wstawili się w Lunę i po chwili droga padła ich łupem. Ja widząc, że za wiele tego dnia nie podziałam, poszedłem na ilość zamiast na jakość i w krótkim czasie poprowadziłem jakąś nienazwaną czwórkową drogę, a potem również i sąsiednią Via acceso Canada (hiszp. Przez Kanadę, IV+). W międzyczasie chłopaki wstawili się w kolejną bardzo ładną linię Un monton de chatarra (hiszp. Dużo złomu, 6a+) i nawet padła ona ich łupem już w pierwszych próbach, co na pewno obaj mogą uznać za duży sukces.
Ja tymczasem nadal walcząc ze swoją niedyspozycją skupiałem się na drogach krótkich i nietrudnych. W efekcie na sam koniec urobiłem jeszcze dwie nienazwane czwórkowe drogi oraz linię Lluvia dorada (hiszp. Złoty prysznic, IV+).
Dopiero po tej ostatniej drodze poczułem, że wraca mi werwa i animusz i że w zasadzie to teraz mógłbym się zacząć normalnie wspinać. Tyle tylko, że to już był czas powrotu…
5.11.2018
Poniedziałek przywitał nas, zgodnie z prognozami, paskudną pogodą. Poranek był mocno deszczowy, ale ponieważ wiedzieliśmy o tym, poprzedniego wieczora ekipa pozwoliła sobie na nieco więcej. Dlatego wcale nie spieszyliśmy się z wczesną pobudką. Ponieważ jednak około 10 pogoda zaczęła się poprawiać, uznaliśmy, że szkoda by było zmarnować ostatni dzień i w sześcioosobowej grupie udaliśmy się na objazdówkę po ferratach w okolicy miejscowości Ronda i parku Los Arconocales.
Początkowo chcieliśmy pojechać najszybszą drogą do Rondy, ale ta okazała się zamknięta w związku z usuwaniem zwałów ziemi naniesionych przez powódź w poprzednich dniach. Ponadto już na starcie na tej drodze napotkaliśmy niespodziankę w postaci czegoś na kształt andaluzyjskiego redyku, gdzie ogromne, liczące na pewno kilkaset sztuk owiec i kóz stado zablokowało drogę i musieliśmy po prostu ciepliwie poczekać, aż stado prowadzone przez dwóch pasterzy w samochodach terenowych i towarzyszące im psy pasterskie przejdzie na ulicę.
W związku z zamknięciem ulic musieliśmy wybrać inny, znacznie dłuższy wariant. W efekcie w samej Rondzie byliśmy dopiero około godziny 13.30, co oznaczało, że nie będziemy mieć zbyt wiele czasu na ferraty po południu. Szukaliśmy zatem ferrat ciekawych, ale nie bardzo długich. Naszym pierwszym celem została via ferrata w miejscowości Jimera de Libar, do której dotarliśmy około 14.30. Zostawiliśmy auto i szybko znaleźliśmy początek ferraty, ale ani się nie obejrzyliśmy, a ferrata się skończyła. Poza jednym krótkim podejściem pod górę po klarmach, jedną krótką tyrolką i jednym mostkiem, nie było na niej nic więcej ciekawego. Dlatego już o 15.30 byliśmy z powrotem przy aucie. Miała ona zaledwie 50m przewyższenia i 100m długości, a jej trudność to było zaledwie K1. Idealna dla dzieci, dla których to pierwszy kontakt z żelastwem, ale chyba nie do końca dla nas, dlatego pozostawiła ona po sobie uczucie rozczarowania.
Naszym następnym celem miały być ferraty w Benadalid oraz Benalaurii – miejscowościach położonych bardzo blisko siebie. Tym razem jednak jeszcze przed dotarciem na ferratę poczytaliśmy o planowanych drogach i dobrze, że to zrobiliśmy, bo znów wbilibyśmy się w krótkie i łatwe ferraty, które pewnie nie dałyby nam zbyt wiele przyjemności. Dlatego zamiast tego wybraliśmy się na ferratę w miejscowości Atajate, oddalonej od miejscowości Jimera de Libar o zaledwie 6 km. Tamtejsza ferrata była chyba nieco ciekawsza, choć też krótka. Początek to pionowe podejście z przewieszonym fragmentem i dość niewygodnym trawersem. Potem był most linowy i kolejne wyjście pionowo w górę, choć tym razem bez trawersu i bez przewieszenia. I na tym koniec. Znów uwinęliśmy się w godzinę i znów pozostało w nas pewne uczucie niedosytu, choć ferrata ta była wyceniona już na K2 i w istocie była nieco trudniejsza.
Mieliśmy jeszcze chwilę czasu, więc udaliśmy się do miejscowości Gaucin, oddalonej o 19km na południe od Atajate, gdzie znajdowała się ferrata o wycenie K3, czyli najtrudniejsza z wszystkich trzech tego popołudnia. Dość sprawnie dotarliśmy do Gaucin, ale po przyjeździe do miejscowości nie mogliśmy znaleźć punktu startu ferraty. Wiedzieliśmy tylko tyle, że prowadzi ona zboczami wzgórza, na którym znajduje się Castillo del Aguilla (hiszp. Zamek Orła). Początkowo dotarliśmy pod zamek, ale weszliśmy na niego od drugiej strony. Stąd mieliśmy też kapitalny widok na okolicę. Widać stąd było między innymi pasmo Sierra Crestellina z charakterystyczną granią, której najwyższy punkt – Monte del Duque, osiąga wysokość 926m npm, a także, a może przede wszystkim – w oddali widzieliśmy charakterystyczną skałę na Gibraltarze, dokąd, gdybyśmy się uparli, moglibyśmy się wybrać. Odległość z Gaucin na Gibraltar wynosi bowiem zaledwie 60km i dzieliło nas od tego miejsca około godziny drogi. Nie braliśmy jednak pod uwagę wycieczki na Gibraltar ze względu na raczej rozczarowujące opinie, jakie o Gibraltarze jako atrakcji turystycznej się znajduje, a także ze względu na bardzo długie kolejki na brytyjsko-hiszpańskiej granicy, ponieważ Gibraltar, mimo że jest brytyjską kolonią, nie leży w strefie Schengen, a zatem prowadzona jest tam drobiazgowa kontrola graniczna.
Wreszcie udało nam się znaleźć początek ferraty. Ja jednak z Przecierem i Moniką nie zdecydowaliśmy się na jej przejście bo i bez tego było nam tam dostatecznie zimno. Na ferratę ruszyli Damian, Łukasz oraz Paweł. My zaś z Przecierem udaliśmy się na poszukiwanie bankomatu, a Monia została pod osłoniętą skałą, skąd miała widok na chłopaków na ferracie. Przejście ferraty zajęło im około 50 minut i już ok 17.45 byliśmy wszyscy w aucie i rozpoczęliśmy podróż powrotną. Żeby jednak nie musieć wracać po ciemku po wąskich, górskich drogach, zjechaliśmy drogą poprowadzoną zboczami pasma Sierra Crestellina do miejscowości Casares, a stamtąd do Estrepony, gdzie wjechaliśmy na Autostradę Śródziemnomorską, którą dotarliśmy do Malagi, a stamtąd już znaną nam trasą do Bermejo. Tym samym ostatni dzień naszego pobytu w Andaluzji dobiegł końca, a następnego dnia rano już byliśmy na lotnisku i żegnaliśmy się ze słonecznymi wzgórzami południa Hiszpanii.