Garda nisko, Wlochy blisko

Po zeszłorocznych doświadczeniach majówkowych oraz tych z lat poprzednich, kiedy na majówkę zwykle spotykały nas w górach deszcze i niejednokrotnie również śniegi po pachy, tym razem wybraliśmy sobie trochę cieplejszy kierunek – północne Włochy, a konkretnie to okolice jeziora Garda i Arco – mekki polskich (choć nie tylko) wspinaczy. Ponieważ w tym roku weekend majowy wypadał wyjątkowo korzystnie, zdecydowaliśmy się spędzić nad Gardą blisko tydzień. Część ekipy przyjechała w sobotę i wyjechała w środę, a druga część ekipy dotarła w niedzielę z planem powrotu w sobotę. W ten sposób mogliśmy wspólnie całą ekipą spędzić prawie trzy dni.

 

30.04.2017

Po przyjeździe drugiej części ekipy, w której był autor relacji, spotkaliśmy się na miejscu zaadaptowanym pod camping ( ;-) ) w okolicach Dreny, około 10 km na północny-wschód od Arco. Miejsce znaleźliśmy trochę przypadkowo. Okazało się bowiem, że natknęliśmy się na nie, szukając początku ferraty Rio Sallagoni, którą zaplanowaliśmy sobie właśnie na niedzielę. Plan ten wynikał z faktu, iż do Arco dotarliśmy popołudniową porą i nie było już możliwości pokonania żadnej dłuższej i ciekawszej ferraty, a mimo wszystko nie chcieliśmy tracić dnia.

Na starcie ferraty Rio Sallagoni.

Po dotarciu pod zamek spotkaliśmy ludzi ubranych w uprzęże i wyposażonych w lonże, co jednoznacznie wskazywało, że wracają lub idą oni na ferratę. Po krótkiej rozmowie wyjaśnili nam oni, skąd ferrat startuje. Zostawiliśmy jednak auto pod zamkiem i udaliśmy się pieszo, już oszpejeni w dół drogi do parkingu, spod którego miała startować ferrata. Szybko znaleźliśmy start i miejsce, które, jak się potem okazało, stało się naszym campingiem. Ferrata Rio Sallogoni jest wyceniona na C i czas jej przejścia szacuje się na 1h30m. Prowadzi wąwozem – klasycznym przykładem zjawisk krasowych, gdzie spadająca woda wyrzeźbiła piękne struktury. Przewyższenie pokonywane ferratą wynosi 270m i faktycznie nasz czas przejścia pokrył się z z czasem szacowanym. Ferrata jest dość łatwa. W zasadzie tylko sam początek jest dość upierdliwy, bo na dnie wąwozu bywa wilgotno i ślisko. Tam warto się wpinać i korzystać z ubezpieczeń. Im wyżej, tym ferrata jest łatwiejsza, a momentami ubezpieczenia znikają zupełnie. Gdzieś nad nami majaczyły rozciągnięte stalowe liny, które sugerowały możliwości zjazdy na tyrolkach, ale ponieważ nikt z nas nie wziął ze sobą bloczka, musieliśmy ten pomysł zarzucić.

Widokowy zachód słońca z naszego „campingu”.

Po zakończeniu wyszliśmy od tyłu zamku, w pobliżu parkingu, gdzie zostawiliśmy auto. Rozszpeiliśmy się i zjechaliśmy autem znów do miejsca, skąd startowaliśmy na ferratę, aby zabrać rzeczy i rozbić namioty. W międzyczasie dotarła druga ekipa, która tego dnia działała wspinaczkowo w rejonie Dro i na ferracie Dei Collodri (B/C). A że godzina była już późna, więc dzień zakończyliśmy kolacją na grillu przywiezionym jeszcze z Polski i prawdziwym, rzemieślniczym piwem, również przywiezionym z Polski w liczbie jednej kratki <img title=”Wink” src=”http://forum.turystyka-gorska.pl/images/smilies/icon_wink.gif” alt=”;)”

01.05.2017

Obudził nas słoneczny i rześki poranek. Pierwszy rzut oka na warunki panujące na zewnątrz namiotu zwiastowały bardzo dobrą pogodę, co chcieliśmy wykorzystać na innej ferracie. Ponieważ jednak prognozy mówiły, że po południu pogoda może się zepsuć, wybraliśmy ferratę nie bardzo długą, choć potencjalnie ciekawą – Via Atrezzatta Monte Albano, która prowadzi z miejscowości Mori na szczyt o wspomnianej już nazwie, wynoszący się na wysokość 560m. Ferrata startuje z wysokości 204m, ale nie różnica wysokości jest największym problemem tej ferraty. Jej wycena D/E nie jest przypadkowa, a najtrudniejsze fragmenty mogą uzasadniać tę wycenę. W szczególności przejście tzw. Trawersu Anioła, gdzie mamy pod sobą przynajmniej 150m lufę.

Ściana Monte Albano widziana z Mori.

Ferratę w Mori udało nam się bardzo sprawnie znaleźć. Głównie za sprawą faktu, że już z centrum miasta na ferratę prowadzą drogowskazy. Ferrata startuje pod kościółkiem, w którym akurat odbywało się jakieś nabożeństwo. Wychodzący z kościółka ludzie dziwnie patrzyli na nas, oszpejonych w żelastwo. Nikt z wychodzących jednak nie zdecydował się dołaczyć do osób planujących wejście. Ale nie byliśmy jedynymi chętnymi, którzy tego dnia postanowili zmierzyć się z jednym z gardeńskich klasyków. Dlatego musieliśmy chwilę poczekać na swoją kolej.

This slideshow requires JavaScript.

Początek ferraty jest dość wymagający. Nie ma tam jeszcze żadnych ułatwień ani poprowadzonej stalówki, do której można się wpiąć. Można powiedzieć, że początek jest weryfikatorem umiejętności tych, którzy chcą przejść ferratę. Po tym trudniejszym fragmencie kolejne etapy są już nieco łatwiejsze. Przynajmniej do osławionego, mocno eksponowanego, Trawersu Anioła. Trudności technicznych tam nie ma, ale ze względu na ekspozycję, przejście jest dość psychiczne. Potem jest jeden nieco łatwiejszy fragment, po którym następuje finalny odcinek, poprowadzony kominem, ale bardzo ostro pod górę, momentami wręcz w (nieznacznym) przewieszeniu. Wymaga to trochę siły i wytrzymałości, ale ostatecznie nie nastręcza większych problemów. Zejście z ferraty to z kolei łatwa i wygodna ścieżka na dół.

Wspin w grocie Lagola

W Lagoli byliśmy do ok. 17, skąd pojechaliśmy na Zoo camping do Arco, żeby się umyć. Za 2 eur udało nam się zażyć prysznica, skąd potem znów udaliśmy się do groty, gdzie chcieliśmy nocować (w suchym!), ale miejscówka okazała się już zajęta – oczywiście przez Polaków. Na szczęście przestało padać, więc wróciliśmy na nasz „camping” pod Dreną. Szybka kolacja i spać, bo prognozy na wtorek były bardzo optymistyczne.

Po zejściu głód dał znać o sobie, ale ponieważ w pobliżu nie było ciekawego miejsca z jedzeniem albo takiego na naszą kieszeń, trafiliśmy na „włoską” pizzę u Arabów. Trzeba przyznać, że chociaż pizza nie była droga, to ona chyba nigdy koło żadnej pizzy nawet nie leżała. Po zmęczeniu obiadu pogoda zaczęła się psuć. Musieliśmy sobie zatem jakoś zagospodarować plan na popołudnie. Ponieważ padało już dość mocno, zdecydowaliśmy się, za namową Wojtka, który najlepiej zna te rejony, pojechać do groty Lagola, położonej nieopodal Sarche. Można się tam wspinać nawet w deszczu. Część ekipy przeszła proste drogi z prawej strony groty (wycenione chyba nie więcej niż na III), podczas gdy Wojtek atakował tam nawet drogi VI.2. Dla mnie osobiście było to cenne doświadczenie, bo to był mój pierwszy wspin od czasu wyleczenia kontuzji i rehabilitacji. Pierwsze tegoroczne doświadczenia w skale pokazały, że po kontuzji chyba nie ma śladu i będzie można wrócić w skały i w panel.

02.05.2017

Podobnie jak poprzedniego poranka, tak i ten przywitał nas fantastyczną pogodą. Od samego rana świeciło słońce, choć w porównaniu do prognoz dla dnia wczorajszego, tym razem pogoda miała się utrzymać cały dzień. Dlatego też na wtorek zaplanowaliśmy przejście kolejnego gardeńskiego klasyka – Via Ferrata Che Guevara. Według opisów czas przejścia tej ferraty jest szacowany na ok 7h30m. Ferrata technicznie nie jest trudna, bo jest wyceniona zaledwie na B/C, ale prawdziwą trudnością jest przewyższenie, które należy pokonać. Ferrata ta bowiem wyprowadza na wierzchołek Monte Casale, położony na wysokości 1632m. Początek ferraty jest w miejscowości Pietramurata, zaraz za kamieniołomem. Jako wysokość startową przyjmuje się 254m, choć nie jestem pewien, czy to wysokość, na jakiej jest parking, czy też jest to wysokość, na jakiej pojawia się pierwsza stalówka. Ma to o tyle znaczenie, że podejście pod pierwsze ułatwienia jest dość mozolne. Zajmuje około 30 minut i prowadzi dość ostro pod górę. Przypuszczam, że podczas samego tego podejścia pokonuje się ok 150-200m różnicy wysokości. Tak czy siak, suma przewyższeń i tak daje około 1400m do góry, czyli mniej więcej tyle samo, co z parkingu na Palenicy na Rysy.

Podejście pod ferratę rozpoczyna się w… kamieniołomie.
Początkowy trawers

Początkowo ferrata poprowadziła nas łagodnym trawersem, która po chwili zamieniła się w wygodną ścieżkę, prowadzącą zakosami do góry. Majestat ukazującej się naszym oczom ściany naprawdę robił wrażenie, a fakt, że słońce tego dnia, jak na złość, prażyło niemiłosiernie, na pewno nie pomagał nam w zdobywaniu wysokości. Do momentu pierwszego postoju na wysokości ok 700m ferrata była bardzo łatwa – osobiście wyceniałbym ją na A/B. Potem jednak zaczęła się zabawa. Stalówka prowadziła nas przez ogromną płytę. Przy jej prowadzeniu nikt już nie przejmował się pierdołami i budowaniem trawersów, tylko ferratę poprowadzono niemal na skuśkę pod górę. Miało to swoje zaletwy, bo pozwoliło dość szybko nabrać wysokości, a w konsekwencji – przynajmniej już tak nie grzało, bo oprócz normalnego spadku temperatury związanego z wysokością, pojawił się przyjemnie chłodzący wiatr. Przejście przez płytę kończyło się lekko eksponowanym trawersem i pewnie stąd wycena ferraty B/C. Niedaleko za trawersem zrobiliśmy postój, a wysokościomierz pokazał, że jesteśmy na wysokości ok 1250m.

Wraz z nabieraniem wysokości, mamy coraz lepszy widok na okolicę oraz na kamieniołom, z którego startowaliśmy.
Ale wciąż kawał ściany przed nami…

Kafel przewyższenia dawał już znać o sobie i niektórzy byli już solidnie zmęczeni. Najgorzej, że najbliższy odcinek nie miał zbyt wiele wspólnego z ferratą. Była to raczej ścieżka, prowadząca zakosami na fajny punkt widokowy, który jednak absolutnie nie był jeszcze wierzchołkiem Monte Casale. Przez godzinę pokonaliśmy zaledwie 200m przewyższenia. Na tym punkcie widokowym zrobiliśmy znów pauzę i dopiero po dłuższej chwili przeprowadziliśmy atak szczytowy. Tu pojawiły sie dwa trudniejsze, choć ubezpieczone miejsca, które znów uzasadniały taką, a nie inną wycenę. Ostatni z ubezpieczonych fragmentów to bardzo fajny, lekko techniczny komin, z którego po wyjściu dociera się już do kopuły szczytowej, na której rozciąga się jak okiem sięgnąć zielona łąka z fantastycznym widokiem w każdym kierunku, a w szczególności na obielone śniegiem szczyty Dolomitów na północy – od Masywu Brenty na północnym zachodzie, aż po masyw Marmolady na północnym wschodzie. Wydaje mi się nawet, że dało się dostrzec wierzchołek najwyższego szczytu Dolomitów.

Ściana widziana z postoju na wysokości ok 600m, wciąż mamy sporo do zrobienia…
Z punktu widokowego na ok 1400m wysokości. Wreszcie udało się dostrzec majaczącą w oddali Gardę.

Niedaleko tejże polanki jest schronisko, do którego udaliśmy się na zasłużone piwo. Tam też spotkaliśmy turystów z Polski, z którymi wymieniliśmy się doświadczeni i którzy poczęstowali nas włoskim winem. Oni też zasugerowali nam, aby nie wracać standardową drogą do Pietramuraty, bo ta zajmuje 3h i wyprowadza bardzo daleko od parkingu, na którym zostawiliśmy auto. Polecili, aby zamiast tego zejść do miasteczka inną drogą zejściową, przez którą prowadzi ferrata Del Rampin. Jest ona nieco łatwiejsza – wyceniana na A/B, choć należy pamiętać, że zejścia ferratami są generalnie paskudne i niejednokrotnie wycena wejściowa i zejściowa tej samej ferraty może się dla wielu różnić.

Widok z polany w kierunku północnym. W oddali majaczą ośnieżone szczyty Dolomitów.
I analogiczny widok w kierunku południowym. Widać masyw Monte Baldo i Gardę.

Sama ferrata jednak nie okazała się nadzwyczaj kłopotliwa. Prowadzi znacznie krócej niż Che Guevara – zaczyna się na wysokości ok 1400, a kończy się mniej więcej na 1100m. Warto się jednak wpinać w stalówkę, bo zejście momentami jest dość kruche, a piargi lubią się osypywać spod nóg. Momentami jest też trochę eksponowana, ale przy zachowaniu minimum ostrożności nie ma prawa tam się stać żadna krzywda. Po zejściu z ferraty czekało nas jeszcze sporo dreptania. Ścieżka najpierw prowadzi delikatnie w dół, by potem przecinać poprowadzoną tam drogę i prowadząc bardziej agresywnie, pomiędzy sporymi kamieniami, gdzie nietrudno o skręcenie kostki. To zejście było prawdziwym testem dla moich kolan i trzeba przyznać, że zdały go one bez zarzutu. Po zejściu do miasteczka musieliśmy jeszcze dotrzeć na parking, ale zajęło tam to chyba nie więcej niż 10-15 minut. W efekcie całe zejście zajęło nam około 2h, a zatem godzinę mniej, niż klasyczna droga zejściowa z Monte Casale.

Widok ze szczytu w kierunku północno-zachodnim. W oddali widoczny Masyw Brenty.
Zachodzące słońce w Pietramuracie.

Wieczorem jeszcze podjechaliśmy po zakupy do marketu w Sarche. Trwały one nie więcej niż kwadrans, ale to wystarczyło, aby nad okolicę nadciągnęły ołowiane chmury znad jeziora. Niedługo później zaczęło padać, więc po prysznic na campingu za 2 euracze ruszyliśmy pod znaną nam już grotę, ale miejscówka znów była zajęta (zresztą przez tych samych ludzi, co poprzedniej nocy). Rozbiliśmy sie jednak nieopodal, bo zmęczenie skutecznie zniechęcało to szukania innych miejsc noclegowych, a udało się znaleźć kawałek płaskiego terenu pod drzewami, gdzie aż tak mocno nie padało.

03.05.2017

Środa miała być dniem pożegnania, ponieważ część ekipy około południa zawijała z powrotem do Polski. Poranek jednak zwiastował brak warunu przez cały dzień (takie też zresztą były prognozy). Po dobudzeniu się zjechaliśmy do Arco, gdzie udało nam się znaleźć ciekawe miejsce na zjedzenie śniadania. Była to wiata obok budynku klubu alpejskiego – zaraz przy miejscu, gdzie swój początek ma ferrata Del Colodri. W suchym udało nam się zjeść śniadanie. W międzyczasie dotarli gospodarze tego obiektu. Mieliśmy pewne obawy, czy nas przypadkiem nie przegonią, ale okazali się bardzo miłymi gośćmi, więc w zamian za gościnę, wręczyliśmy gospodarzom buteleczkę przywiezionego z Polski piwa. Samo wręczenie prezentu było dość zabawne. Mój niemiecki chyba nie jest wystarczający, bo na moje podziękowania za gościnę i próbę wręczenia piwa, gospodarz zapytał, czy chcę do niego otwieracz. Koniec końców jednak udało nam się dogadać i pozwolił pozostać tam tak długo jak chcemy. My jednak i tak już się zbieraliśmy. Część ekipy powoli szykowała się do wyjazdu do Polski, a my mieliśmy się udać w podróż do Werony. Pożegnaliśmy się z częścią ekipy i ruszyliśmy w drogę.

Balkon Romea i Julii. Nic szczególnego 😉
Brama prowadząca na balkon jest upstrzona tysiącami, a może i dziesiątkami tysięcy podpisów zakochanych par. Czy to ładne, czy to kicz – oceńcie sami.

Trzeba było bowiem jakoś zagospodarować ten deszczowy dzień. Do Werony z Arco jest ok 100km i 1h15m drogi. Po drodze trzeba było jeszcze zatankować, ale finalnie i tak dotarliśmy do miejsca w dobrym tempie. Zaparkowaliśmy bardzo blisko centrum i wybraliśmy się na klasyczne zwiedzanie, dotrzymując założeń, że każdy grupowy wyjazd niesie w sobie również cząstkę elementu kulturowo-poznawczego. Początkowo w Weronie panowała bardzo ładna pogoda. Świeciło słońce, choć nie było za gorąco. Obejście przez starówkę i wizyta pod słynnym balkonem Romea i Julii zajęły nam około 1h30m. Sam balkon nie jest w mojej ocenie żadną atrakcją, choć rozumiem gospodarzy miasta, którzy takową atrakcję z niego stworzyli. Wszak słynna para kochanków to znak rozpoznawczy tego miasta.

Zamek w Weronie
Widok na Weronę z tarasu pod zamkiem.

Następnie udaliśmy się do położonego na wzgórzu zamku, do którego prowadzi, jak policzyłem w drodze powrotnej, 207 schodów. Z tarasów rozciąga się fantastyczny widok na całą Weronę. Jak okiem sięgnąć widzimy miejskie zabudowania, strzelające co kawałek iglice wież kościelnych i mosty nad Adygą. Znów jednak, podobnie jak miało to miejsce poprzedniego dnia wieczorem, zauważyliśmy na niebie błyskawicznie nadciągające ciemne chmury. I znów przyszły one od północy. Zdązyliśmy tylko zbiec z zamku i udaliśmy się do upatrzonej już wcześniej pizzeri, gdzie za niewiele większą kwotę zjedliśmy o niebo lepszą pizzę od tej od Araba w Arco. Przeczekaliśmy tam deszcz, następnie wróciliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Malcesine. Okolice nabrzeża.

<

div class=”postbody”>Prawdziwą zakochaną parę znaleźliśmy nie w Weronie, ale właśnie w Malcesine ;)

Aby jednak urozmaicić sobie podróż, wróciliśmy inną drogą. Dotarliśmy mianowicie do miejscowości Peschiera Del Garda, skąd ruszyliśmy na północ, widokową drogą prowadzącą wzdłuż jeziora. W samej Peschierze zrobiliśmy sobie jeszcze krótki postój, bo niebo znów sie rozpogodziło i słońce odbijające sie od tafli jeziora na tle łódek przycumowanych do tamtejszego portu kreowało naprawdę fantastyczne krajobrazy. Stamtąd ruszyliśmy dalej na północ. W mejscowości Malcesine zrobiliśmy krótką przerwę w poszukiwaniu jakiejś jaskini, do której niby prowadziły znaki, ale które zaraz zniknęły, a my wjechaliśmy w wąskie i ślepe uliczki. Niezrażeni tym zatrzymaliśmy się tam na pyszne włoskie lody i dopiero tak pożywieni ruszyliśmy na nasz camping pod Dreną, robiąc jeszcze przystanek na zakupy w Rivie. W efekcie objazdówka zajęła nam cały dzień, a na nasze miejsce noclegowe dotarliśmy blisko godziny 20. To pokazuje, że nawet mimo niepogody nad Gardą można sobie tam skutecznie zorganizować czas.

04.05.2017

Tego dnia obudził nas Tomek, który wszczął, jak się potem okazało, słuszny alarm pogodowy. Co prawda jeszcze nie padało, ale nadciągające (od północy – a jakże) chmury zwiastowały szybkie załamanie pogody. Szczęśliwie udało nam się zawinąć manatki jeszcze przed opadem i dotarliśmy znów pod znany nam daszek w Arco, gdzie zjedliśmy śniadanie. Okazało sie zatem, że znów trzeba sobie zaplanować dzień inaczej niż mieliśmy to początkowo w planach. Zamiast ferrat, znów przyszedł czas na objazdówkę. Najpierw pojechaliśmy do Rivy, aby w biurze informacji turystycznej zorientować się, co ciekawego jest w okolicy.

Zamek (a raczej jego ruiny) w Arco widziany z miasteczka.

This slideshow requires JavaScript.

Widok z ruin na miasto. Pogoda tego dnia nie rozpieszczała 🙁

Nasz początkowy plan na zagospodarowanie tego dnia zakładał wycieczkę po lokalnych zamkach i ruinach. Po wizycie w informacji turystycznej w Rivie, wróciliśmy do Arco i udaliśmy się do tamtejszego zamku. Jego zwiedzanie nie należało do najprzyjemniejszych ze względu na siąpiący deszcz, choć z drugiej strony nawet w takich warunkach stare, średniowieczne gaje oliwne położone i podnóża zamku robiły wrażenie. Z zamku rozciągał się widok na całe położone u stóp wzgórza Arco. Po zejściu do miasteczka, zrobiliśmy zakupy, aby przygotować sobie objad, bo wciąż mieliśmy spore zapasy jedzenia, przywiezione jeszcze z Polski. Obiad zjedliśmy na parkingu, niedaleko naszego campu.

Garda widziana z Limone. Pogoda jeszcze gorsza niż w Arco…

Było dopiero południe, a zatem cały czas mieliśmy do zagospodarowania drugą część dnia. Uznaliśmy, że skoro tu nie ma pogody, ruszymy na objazdówkę po przeciwnym brzegu jeziora. Z Arco zatem wyjechaliśmy w kierunku Limone. Po drodze, za elektrownią wodną w Rivie, odkryliśmy przy okazji miejsce, z którego startuje ferrata Fausto Sussatti, którą zaplanowaliśmy sobie na piątek. W Limone zrobiliśmy przerwę na lody, które choć były pyszne, nie smakowały tak, jak mogłyby smakować, gdyby zamiast deszczu, z nieba lał się słoneczny żar tropików. Niedługo potem z Limone ruszyliśmy dalej na południe wzdłuż wybrzeża. Aż dotarliśmy do miejscowości Salo, która jest chyba największą miejscowością na tym wybrzeżu. Ku naszemu zadowoleniu pogoda się poprawiła i z przyjemnością ruszyliśmy w miasteczko. Trzeba przyznać, że ma ono swój niepowtarzalny klimat, a promenada nad brzegiem jeziora i przycumowane w pobliżu łódki budują naprawdę ciekawy krajobraz. Po drodze trafiliśmy też w wąskie miejskie uliczki oraz do największego chyba w tej miejscowości kościoła, którego wystrój jak najbardziej mógł się podobać.

A tak było kilkadziesiąt kilometrów dalej 😉 Pogoda w Salo już bardziej zachęcała do chilloutu 🙂

Ciekawostka z Arco : Tanki z oliwą, z których można sobie co nieco uszczknąć :)Z Salo ruszyliśmy w drogę powrotną do Arco. Tam zatrzymaliśmy się jeszcze w sklepie na souvenirowe zakupy i udaliśmy się na nasz camp. Znów, mimo pogodowych przeciwności losu udało nam się zagospodarować cały dzień. Jedynym minusem tego wszystkiego były nieco wyższe, niż początkowo założyłem, koszty benzyny. Wszak tego dnia zrobiliśmy nieplanowane 150km, a poprzedniego – również nieplanowane 200km.

05.05.2017

Po dwóch dniach pogodowej dupówy wreszcie los sie do nas uśmiechnął i piątkowy poranek przywitał nas pięknym słońcem. Prognozy na piątek były jednoznaczne – czekał nas cały dzień fantastycznej pogody, a ponieważ był to nasz ostatni dzień nad Gardą podczas tego wyjazdu, chcieliśmy go maksymalnie wykorzystać.

Taką pogodą wita nas jeziorko w piątek 🙂

Początkowo plan był taki, aby przejść dwie ferraty nad samym jeziorem – Fausto Sussatti i Del Amicizia. Plan był szalenie ambitny, ponieważ sumaryczny czas ich przejścia to ponad 11h. Mimo wczesnej pobudki, sprawnego śniadania i dotarcia pod pierwszą z ferrat, było pewne ryzyko, że może nam się ten plan nie powieść. Ferrata Fausto Sussatti ma swoje dobre i złe strony. Dobrą na pewno jest fakt jej położenia i to, że po drodze przy dobrej pogodzie są epickie wręcz widoki na jezioro i majaczący po drugiej stronie jeziora masyw Monte Baldo z najwyższym szczytem sięgającym 2218m. Złą stroną jednak jest fakt, że samej ferraty podczas tej wycieczki jest bardzo mało. Tak naprawdę jest to zwykły oznakowany szlak górski, który pod koniec jest ubezpieczony kawałkiem żelastwa. Według opisów szlak ten, który wyprowadza na wysokość 909m, przez 600m deniwelacji prowadzi ścieżką, a zaledwie 300m to ferrata. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że tej ferraty jest jeszcze mniej. Większa część drogi to mozolne dreptanie pod górę. Szczęśliwie ścieżka bardzo szybko skręca w las, więc idzie się w cieniu. Po drodze można jeszcze odbić do oddalonych o 5 minut drogi pozostałości po tamtejszych fortyfikacjach. Pierwsze 600m pokonuje się w około 2h i dopiero wtedy dochodzi się do miejsca, z którego startuje ferrata. Jest ona wyceniona na B/C. Nie jest zatem specjalnie trudna. Przyznam, że przy podejściu, ani razu nie wpiąłem się do stalówki, bo nie widziałem takiej potrzeby. Ferrata wyprowadza na wierzchołek Cima Capi (909m), z którego rozciąga się piękny widok na jezioro i otaczające go wzgórza i góry.

Początek drogi na Cima Capi
Panorama na jeziorko, Rivę i masyw Monte Baldo z punktu widokowego przed rozpoczęciem właściwej ferraty.
I jeszcze jedna panoramka, zrobiona kilkaset metrów wyżej 🙂

Nieco dalej, przy zejściu z wierzchołka w kierunku przeciwnym do jeziora, mogliśmy obserwować panoramę gór tej części wyspy z dominującym w okolicy wierzchołkiem Cima Sat, sięgającym 1245m i położoną w dolinie miejscowością Biacesa wraz z nieznacznie od niej oddalonym schroniskiem. Na tenże wybitny szczyt prowadzi druga z zaplanowanych przez nas ferrat, która miała trwać sześć godzin. Okazało się jednak, że zejście z Cima Capi jest wyjątkowo długie i mozolne. Co więcej, również prowadzi ferratą, bo jak się okazuje, Fausto Sussatti wcale nie kończy się na wierzchołku, ale ubezpieczenia można znaleźć również na zejściu.

Rzut oka w przeciwnym kierunku – w dolinie widoczna górska miejscowość Biacesa.
Cima Capi widoczna już ze ścieżki zejściowej

Po drodze spotkaliśmy jeszcze wycieczkę (chyba biegaczy) z Rosji, który wybrali się w przeciwnym kierunku bez uprzęży i bez lonży. O ile jeszcze wejście od tej strony bez szpeju mogę próbować zrozumieć, o tyle na pewno nie zazdroszczę tym ludziom zejścia, które czekało na nich z Cima Capi w kierunku miejsca, skąd startuje ferrata. Nieopodal zrobiliśmy sobie przerwę na drugie albo i trzecie już śniadanie, zajmując miejsce przy ławkach i stole pod czymś, co przypominało źródełko. Stamtąd już udaliśmy się na dół, pogodzeni, że drugiej ferraty zrobić nam się nie uda.

Charakterystyczny grzebień, którym opada wierzchołek Cima Capi.

I już na dole pod restauracją, do której prowadzi ta sama droga co na Cima Capi (naszą drogą zejściową).

Po zejściu do auta była godzina 14. Pierwszą ferratę przeszliśmy zgodnie z szacowanym czasem, ale gdyby druga miała nam znów zająć szacowany na nią czas sześciu godzin, oznaczałoby to, że wrócilibyśmy na camp bardzo późno, bo przecież po drodze gdzieś jeszcze trzeba było znaleźć czas na dotarcie po drugą ferratę i jeszcze jakiś obiad. Niewykluczone zatem, że drugą ferratę moglibyśmy nawet kończyć po zmierzchu, na co, pomni doświadczeń z Triglava, się nie godziliśmy. Dlatego zmieniliśmy plany i ruszyliśmy w kierunku masywu Monte Baldo.

Na jednym z punktów widokowych pod Monte Baldo.
Widoczna droga, którą pokonała Srebrna Strzała, aby dostać się na 1550m 😉
A to już widok na okolicę Brentonico – fotka zrobiona z wierzchołka na wysokości ok 1750m. Po prawej najwyższe wierzchołki Monte Baldo już na wyciągnięcie ręki 😉
Po lewej górskie okolice Brentonico, a po prawej Garda 🙂 A pomiędzy nim Maciek 😉

Z Rivy udaliśmy się do Mori, skąd potem odbiliśmy na miejscowość Besagno i dalej w kierunku miejscowości Brentonico. Podróżując autem bardzo szybko nabieraliśmy wysokości. Za miejscowością San Valentino skręciliśmy w drogę SP3 (Strada Provinciale), która już w nazwie ostrzegała, że jest drogą lokalną. Dla mnie jako kierowcy oznaczało to podwyższony poziom stresu, bo nagle wjechaliśmy na dróżkę, która nie dość, że pięła się cały czas ostro pod górę, to jeszcze był bardzo wąska i w przypadku mijanki gdybym musiał się zatrzymać, to nie wiem, czy byłbym w stanie potem ruszyć pod górę. Pomijając fakt, że i zatrzymać się, aby się wyminąć, nie było za bardzo gdzie.

Górna stacja kolejki na Monte Baldo.

Tą drogą dotarliśmy do schroniska Rifugio Bocca Di Navene położonego na wysokości 1430m. Tu zasięgnąłem języka i pan gospodarz powiedział, że jest możliwość wjechać autem jeszcze wyżej. W efekcie naszym końcowym przystankiem okazał się parking mniej więcej w połowie drogi między tamtym schroniskiem, a górną stacją kolejki. Wysokościomierz pokazał, że zaparkowałem na wysokości 1550m. Tam zrobiliśmy sobie obiad i stamtąd ruszyłem z Maćkiem na krótki spacer, na majestatycznie wznoszący się w pobliżu wierzchołek. Ten nienazwany wierzchołek znajdował się na wysokości ok 1750m, a przynajmniej taką informację uzyskałem z wysokościomierza w telefonie. Tam wykonaliśmy kilka zdjęć i udaliśmy się w kierunku górnej stacji kolejki, która swój początek ma w znanej nam już miejscowości Malcesine. Po drodze spotkaliśmy m.in. świstaka, który wcale nie bał się ludzi oraz paralotniarzy, którzy uprawiali tam w masywie swój sport. Od górnej stacji kolejki zaczynał sie teraz śnieżny, a też ze względu na późną porę, zdecydowaliśmy się na zejście. Zwłaszcza, że przy aucie czekał na nas Przecier z Tomkiem.

Ostatni rzut oka na majaczące w oddali Dolomity… 🙂

Po zejściu ruszyliśmy w drogę powrotną, która też zajęła chwilę czasu. Trzeba było bowiem rozsądnie dysponować klockami i tarczami hamulcowymi i gdy tylko się dało – hamować silnikiem. A i tak konieczny był techniczny pitstop na wystudzenie tarcz mniej więcej na wysokości miejscowości Brentonico. Trzeba jednak oddać Włochom, że mimo iż znajdowaliśmy się w trudnym, górskim terenie, górskie drogi, którymi się poruszaliśmy, choć bardzo wąskie i strome, były w idealnym stanie technicznym. Idealny asfalt, żadnej dziurki, jazda jak po stole – to naprawdę przyjemność poruszać się po tamtej okolicy.
Podobnie, jak poprzednie dni, tak i ten zagospodarowaliśmy w pełni. Na nasz camp wróciliśmy już około 20.