Los pomidoros y los bananos – segundo vez

Tak się złożyło, że na kończące się właśnie ferie zimowe znów wybrałem się na Teneryfę (z tą samą ekipą, co we wrześniu w salzburskie ferraty). Tym razem jednak wyjazd był znacznie lepiej przygotowany. Nauczeni doświadczeniami z poprzedniego razu, wyciągnęliśmy wnioski i tym razem:

  • Wiedzieliśmy dokładnie, gdzie chcemy się udać zaraz po przylocie na wyspę – nasza osoba kontaktowa czekała na nas, odkąd dzień przed naszym przylotem sama wróciła z Polski, gdzie była na „urlopie” – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi.
  • Wiedzieliśmy jak zabrać się za rezerwację auta i tym razem samochód czekał na nas już na lotnisku. Oszczędziło nam to sporo czasu i nerwów.

 

Na Teneryfie zameldowaliśmy się we wtorek, 29. Stycznia pod wieczór. Tego dnia tylko rozbiliśmy namiot, a wieczór spędziliśmy na gawędach o duszy Marynii z jedyną Polką na campingu 😉

 

30.01.2013

Dzień rozruchowy zaplanowaliśmy w górach Teno, a konkretnie na trasie wąwozu, który zaczyna się w Masce, a kończy na wysokości poziomu morza, niedaleko Los Gigantes. Aby jednak nie wracać do góry tą samą drogą (nie ma możliwości zrobienia pętli), zdecydowaliśmy się na zostawienie auta w Los Gigantes, podróż do Maski taksówką, zejście wąwozem do przystani i powrót do Los Gigantes wynajętą taksówką wodną. Wybrane firmy dostarczają kompleksowe usługi, które wiozą najpierw taksówką do Maski, a potem zabierają z powrotem do Los Gigantes. Koszt takiej zabawy to 10e za  każdą osobę zabieraną na łódkę w drogę powrotną plus stała opłata 23 euro za taksówkę wiozącą z Los Gigantes w góry – maksymalnie taksówka może zabrać osiem osób.

Rejony miejscowości Masca

Już pierwszy dzień zapowiadał patelnię i tak faktycznie było. Na szczęście jednak szlak prowadzi wąwozem ,więc przez większą jego część szliśmy w cieniu. Największą chyba wadą tego miejsca jest jego popularność, przez co ściągają tutaj rzesze turystów, włącznie z tymi najstarszymi, ponieważ szlak nie jest wymagający kondycyjnie, ani tym bardziej technicznie.  Dlatego wielokrotnie trzeba było przedzierać się przez grupki turystów z Niemiec, Francji i Bóg sam wie skąd jeszcze .

Widok na Los Gigantes.

Na trasie spotkała nas jeszcze jedna dość ciekawa sytuacja. Mianowicie przy wyjściu z Maski spotkaliśmy grupę ratowników, która, jak się wydawało, udawała się na ćwiczenia. Jak się jednak potem okazało, brali oni udział w prawdziwej akcji ratowniczej. Gdy znajdowaliśmy się już wewnątrz wąwozu, słyszeliśmy śmigłowiec ratowniczy, który usiłował odnaleźć ratowników i ranną turystkę i wydostać ją z wąwozu.

Fragment szlaku już na dnie wąwozu.

Powrót łódką też dostarczył nam sporo wrażeń, ale jeszcze zanim na nią wsiedliśmy. Okazało się bowiem, że rejs, na który mieliśmy wykupiony bilet okazał się zapełniony przez inną grupę i musieliśmy czekać, az łódka zabierze tamtych turystów i wróci po nas. Tym samym wrócilismy do Los Gigantes godzinę później niż było to zaplanowane. Widoki z łódki na ogromne klify Los Gigantes robią jednak niesamowite wrażenie i warto było poczekać tę godzinę, aby je zobaczyć. Szkoda tylko, że w ramach tej trasy powrotnej nie mozna było podpłynąć pod miejsca występowania delfinów, które podobno są niedaleko. Takie wycieczki też są organizowane z Los Gigantes, ale tym zajmują się inne firmy, które nie odbierają ludzi z przystani przy wyjściu z wąwozu.

Los Gigantes widziane z łódki.

Warto jeszcze odnotować, że na przystani przy wyjściu z wąwozu możliwe jest zażywanie oceanicznej kąpieli. Do wyciosanych bloków skalnych przymocowana jest drabinka, która umożliwia bezpieczne wchodzenie i wychodzenie do wody. A ta, mimo pory, bądź co bądź, zimowej, jest zaskakująco ciepła (bo, że idealnie czysta i przejrzysta to nikogo nie dziwi). Można w tym miejscu również nurkować i podziwiać miejscową faunę, która jest naprawdę bardzo bogata – jej elementy widać nawet z brzegu.

Los Gigantes -> Masca -> Los Gigantes

Czas: 20 minut podrózy taksówką w góry + 3 godziny zejścia + 10 minut rejsu łódką

 

31.01.2013

Na drugi dzień mieliśmy zaplanowaną wizytę w górach Anaga na północnym-wschodzie wyspy. Tego miejsca nie odwiedziliśmy podczas poprzedniego wyjazdu, więc stanowiło ono dla nas zupełną nowość. I niestety generowało również pewne problemy z dotarciem do celu. Po wykonaniu jednak kilku okrążeń dokoła Santa Cruz i La Laguny, udało nam się trafić na właściwą droge, która zaprowadziła nas do miejscowośći, z której mieliśmy rozpocząć trasę, czyli Cruz de Carmen.

Widok z trasy do Anagi na Las Mercedes, La Lagunę i Teide.

Celem było przejście z Cruz de Carmen, miejscowości położonej, bądź co bądź, w górach, do Punta de Hidalgo – miejscowości nad brzegiem Oceanu, gdzie znajdowała się przystań dla niedużych łódek, a skąd można było również wybrzeżem dojechać od Tegueste i stamtąd do La Laguny. Ponieważ jednak szlak prowadzi tylko w jedną stronę i nie ma możliwości wykonania pętli, zdecydowaliśmy początkowo, że zejdziemy na dół, a potem wrócimy do Cruz de Carmen tą samą drogą.

Punta de Hidalgo

Szlak poprowadzony w górach Anaga okazał się fantastyczny, głównie ze względu na roślinność, której nie spotka się w innych rejonach wyspy. Otoczeni drzewami laurowymi, figowcami i innymi roślinami niespotykanymi w naszym środkowoeuropejskim klimacie, dreptaliśmy z wolna w kierunku Oceanu. Szlak był tak wyprofilowany, że równomiernie opadał do wysokości poziomu morza. Gwarantowało to, iż powrót, choć mozolny, będzie w miarę jednostajny.

Góry Anaga w całej swojej okazałości

Szlak przechodził przez miejscowość Chinamada, dokąd dojeżdżała jeszcze szosa z gór, ale dalej droga się kończyła i dlatego nie było możliwości przedostania się autem z gór w okolice Punta de Hidalgo inaczej niż przez Tegueste. Z drogi mieliśmy widok na „kanaryjskiego Matterhorna” – Cruz de Taborno – najwyższy szczyt Anagi (1024 m n.p.m.). Według lokalnej informacji turystycznej (o tym dowiedzieliśmy się znacznie później), można podejść na wzniesienie, z którego wyrasta skała, ale wspinaczka na nią jest możliwa tylko z własną asekuracją.

Monte de Taborno

Za Chinamadą szlak coraz intensywniej schodził do poziomu morza, co oznaczało, że w przypadku dojścia na dół, początkowy odcinek powrotny były bardzo wymagający. A ponieważ było już dość późno, a w Punta de Hidalgo i tak nie było obiektów wartych zobaczenia z bliska, zdecydowaliśmy się zawrócić już za Chinamadą. W okolicy sa jeszcze dwa punkty widokowe z atrakcyjnymi widokami na Anagę oraz północne wybrzeże Teneryfy.

Sztucznie utworzone tarasy do uprawy (najczęściej winorośli).

Ostatecznie okazało się, że decyzja o szybszym powrocie okazała się trafiona. Gdybyśmy zdecydowali się na kontynuowanie trasy i zejście aż do Punta de Hidalgo, z pewnością wracalibyśmy po ciemku, co nie miało żadnego sensu (w końcu jesteśmy na wakacjach, nie pojechaliśmy tam się zarzynać).

Cruz de Carmen -> Chinamada -> Cruz de Carmen

Czas: ok. 4 godzin

 

01.02.2013

Na dzień trzeci mieliśmy zaplanowany chillout w Siam Parku. Na zakończenie natomiast udaliśmy się do lokalnej restauracji w okolicach Las Galletas (przy zjeździe z południowej austrady). Jest to gospodarstwo agroturystyczne, gdzie rozlewają również swoje wino. Ponieważ jednak nie można go normalnie sprzedawać, gospodarze otworzyli restaurację i do posiłków serwują właśnie to swoje wino.

Specjalnością zakładu są chuletas, czyli różne mięsne porcje (żeberka, kiełbasy, kotlety), przygotowane według indywidualnych przepisów konkretnych gospodarzy. Restauracja  ma ponadto niesamowity klimat, a zamawianie posiłków tam to prawdziwa przygoda. Jakkolwiek by się człowiek nie starał i jakich by języków nie znał, w efekcie i tak nie wie, co zostanie mu podane.

 

02.02.2013

Dzień 2. lutego był najważniejszym punktem wycieczki, ponieważ na taką datę mieliśmy wyznaczony permit na wejście na Pico de Teide (3718 m n.p.m.). Ponieważ jednak permit mieliśmy na godziny przedpołudniowe (9-11), wariant z pieszym wejściem do górnej stacji kolejki w ogóle nie wchodził w grę. Dlatego wjechaliśmy tam kolejką i dopiero ostatnie dwieście metrów pokonaliśmy pieszo. Widoki z Teide są faktycznie kapitalne. Panorama rozciąga się nie tylko na Teneryfę, ale przy dobrej pogodzie (na jaką na szczęście trafiliśmy) można również dostrzec pozostałe wyspy: Fuerteventurę, La Gomerę oraz Gran Canarię.

Widok z Teide na północne wybrzeże wyspy (Puerto de la Cruz)

Sam Teide choć niby wygasły, wydziela siarkowodór, dlatego trzeba się przygotować na mały smrodek na szczycie. No i trzeba pamiętać, że na górze jest zimno. Tego dnia na Teneryfie było około 24 stopni, natomiast na Teide – 2 stopnie Celsjusza. Kurtka, czapka i rękawiczki – pozycje obowiązkowe. Nie mówiąc oczywiście o okularach przeciwsłonecznych.

Wulkan niby wygasły, ale jednak dymi…

Ponieważ mieliśmy dużo czasu po wejściu na Teide, zdecydowaliśmy się na realizację wariantu dłuższego i ciekawszego tegodniowej wycieczki. Udaliśmy się w kierunku drugiego wulkanu – Pico Viejo (3134 m n.p.m.) i dopiero stamtąd mieliśmy zejść w okolice Roques de Garcia – zespołu skalnego będącego celem turystycznych pielgrzymek.

Rzut oka na Pico Viejo ze szlaku prowadzącego z Teide

Początkowo szlak wiódł spokojnie i równomiernie w dół. Od pewnego momentu jednak wytyczona trasa zmieniała się w regularne gruzowisko, z którego należało się w miarę bezpiecznie stoczyć. Ponieważ tego dnia mieliśmy totalną lampę, bardzo szybko zbrązowieliśmy na twarzy, choć nie byliśmy jeszcze nawet w połowie drogi. Po zejściu z gruzowiska szlak się wypłaszczył i bez kłopotów dotarliśmy do Pico Viejo, podziwiając księżycowo-pustynny krajobraz.

Ten sam szlak. To samo miejsce wykonania zdjęcia, co poprzedniego. Tylko, że operator obrócony o 180 stopni 😉 Widok na Teide.

Sam Pico Viejo zrobił, przynajmniej na mnie, dużo większe wrażenie niż Teide. Nie ma z niego, co prawda, tak fantastycznej panoramy, ale za to krater jest znacznie większy i dlatego wulkan ten prezentuje się znacznie groźniej. Kilka fotek w okolicach wulkanu i zejście na dół. Również początkowo łagodne, zmieniające się w mniej lub bardziej regularne gruzowisko. Miejscami szlak robi się trudniejszy (osypujący się spod nóg żwir), dlatego przez cały czas trwania zejścia (około trzech godzin) trzeba zachować koncentrację. Spokojnie robi się dopiero na dole, w okolicach Roques de Garcia.

Jeszcze rzut oka na krater Pico Viejo.

Pico de Teide -> Pico Viejo -> Parador

Czas: ok. 6 godzin od górnej stacji kolejki pod Teide

 

03.02.2013

Poniewaz trasa na Teide i Pico Viejo okazała się dosyć męcząca, na następny dzień zaplanowaliśmy sobie spokojną i efektowną widokowo trasę Diabelskim Wąwozem, której nie udało nam się zrealizować dwa lata wcześniej ze względu na ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem na szlaku – osypującymi się kamieniami. Tym razem wejście było otwarte. A szlak okazał się niezwykle popularny. Ludzie walili drzwiami i oknami, korzystając z doskonałej pogody.

Widok na Diabelski Wąwóz, a na dalszym planie widoczna miejscowość Adeje.

Szlak wiedzie najpierw zboczem, docierając aż do dna wąwozu. Dno samo w sobie nie jest jednak punktem końcowym szlaku. Ten biegnie aż do wodospadu. W pierwszej części szlak jest dość mocno nasłoneczniony, ale przy zejściu na dno wąwozu, dociera tam niewiele słońca, dlatego należy pamiętać o cieplejszym ubraniu. Szlak również jest niezwykle ciekawy krajoznawczo, głównie ze względu na niespotykaną gdzie indziej roślinność.

Końcowy odcinek szlaku w wąwozie, widoczny spod wodospadu.

Ponieważ trasa była wyjątkowo krótka i byliśmy na campingu bardzo szybko, udaliśmy się jeszcze na plażę, a następnie na Czerwoną Górę. Niestety pogoda tego dnia na chodzenie typowo w góry była fatalna, ponieważ bardzo mocno wiało. Pocieszeniem w tym wszystkim był fakt, że kierunek wiatru „wpychał” nas pod górę, przez co samo wejście było znacznie ułatwione. Przy zejściu natomiast trzeba było uważać, że nie dać się zdmuchnąć ze szlaku.

A oto i sam wodospad. Szału ni ma, ale zawsze coś 😉

Po zejściu z Montana Roja udaliśmy za tę górę, gdzie z ziemi wystawał zespół niewysokich skał, na których rozpryskiwały się fale. Tu również można było zauwazyć ciekawie wyrzeźbione przez wiatr i wodę otwory w skałach. Dokładnie takie, jak dziurki spotykane w pumeksie, tylko, że znacznie większe. Teraz już wiem, skąd Gaudi czerpał inspirację, projektując Sagradę Familię w Barcelonie 😉

Taką roślinność można spotkać chyba tylko w Diabelskim Wąwozie.

Jeszcze na zakończenie udaliśmy się na drugą, niewysoką górkę – Montana Bocinegra (ok 30 m n.p.m.), skąd rozciąga się fantastyczny widok na El Medano i plażę, obleganą tego dnia tłumnie przez wind- i kite-surferów. Pogoda tego dnia faktycznie była wyśmienita do surfowania.

Jeszcze rzut oka na szlak dnem wąwozu.

Adeje -> Barranco de Infierno -> Adeje

Czas: ok 3,5 godziny (w obie strony)

Los Abrigos -> Montana Roja -> Montana Bocinegra -> Los Abrigos

Czas: ok 2 godzin

 

04.02.2013

Szóstego dnia wycieczki udaliśmy się znów w gory Anaga. Tym razem mieliśmy w planach przejście szlaku zlokalizowanego nieco dalej na wschód od Cruz de Carmen i Chinamady. Trasa rozpoczyna się w małej miejscowości Los Casas de la Cumbre i wiedzie, podobnie jak poprzednia, zboczem w kierunku oceanu. Po drodze przechodzi sie przez miejscowość Taganana. Nawiasem mówiąc – niezwykle klimatyczną, gdzie rzeczywiście można poczuć tubylczy klimat, którego tak brakuje w mejscowościach typowo turystycznych położonych na południowym wybrzeżu i w Santa Cruz.

Początkowy odcinek szlaku z Los Casas de la Cumbre

Szlak jest generalnie bardzo podobny do tego, którym wędrowaliśmy kilka dni wcześniej. Podobna roślinność, podobne otoczenie, tylko panorama nieco inna. Tak przynajmniej było na drodze do Taganany. Potem widoki się zmieniły zasadniczo, ponieważ dalsza część szlaku wiedzie zboczem, które opada wprost do oceanu. W zboczu tym wycięta jest wąska dróżka, którą prowadzi szlak. Widoki z tej dróżki są niesamowite. Zwłaszcza widoki na skały, które pozostawia się za sobą, a które „towarzyszą” wędrówce przez niemal od samego początku jeszcze w Los Casad de la Cumbre.

Góry Anaga widoczne ze szlaku prowadzącego do Taganany. Już po wyjściu z lasu.

Szlak biegnie aż do niewielkiej plaży, do której można się dostać tylko z niego. Dalej szlak biegnie wąwozem wyrzeżbionym przez rzekę wiele lat temu. Ponieważ zaś wrócić trzeba do tego samego miejsca, oznacza to długotrwałą i mozolną wspinaczkę. Ale za to widoki są nieustająco fantastyczne. Podejście powrotne przecina wielokrotnie szosę, która biegnie z Taganany do Los Casas de la Cumbre, by wreszcie w szczytowym fragmencie wejść do lasu, dającego cień i schronienie przed słońcem.

Północne wybrzeże Teneryfy z ostro opadającymi do oceanu zboczami Anagi. Charakterystyczny czubek w centralnej części zdjęcia to Roque de Animo.

Wracając z Anagi zastanawiał nas fakt, skąd nagle taka dziwna, jakby ciemnobrunatna mgła nad wyspą. Okazuje się, że to tzw. Calima – wschodni wiatr, wiejący aż znad Sahary, przywiewa na Wyspy drobny saharyjski piasek i pył, który unosząc się w powietrzu, powoduje znaczące pogorszenie widoczności. Podobno po Calimie jednak zawsze wiatr się uspokaja, a temperatura rośnie o kilka stopni (http://en.wikipedia.org/wiki/Saharan_Air_Layer).

Jeszcze jedno ujęcie na Anagę. Tym razem pokazujące z bliska okoliczności przyrody, którymi prowadzi szlak. Zbocze momentami było naprawdę strome. Osobom nieprzyzwyczajonym do ekspozycji mogło się zrobić cieplej 😉
Drugi z kandydatów do nazwania go Kanaryjskim Matterhornem 😉

Los Casas de la Cumbre -> Taganana -> plaża 😛 -> Taganana -> Los Casas de la Cumbre

Czas: ok. 6 godzin

 

05.02.2013

Na następny dzień zaplanowaliśmy wycieczkę do Paisaje de Lunar – ciekawego zespołu skalnego położonego na szlaku z Vilaflor na Guajarę. Szlak ten, o czym dowiedziałem się dopiero na miejscu, jest fragmentem szlaku przecinającego wyspę z południowego zachodu (zaczyna się w Aronie, niedaleko Adeje)  na północny wschód (kończy się w La Esperanzy, niedaleko La Laguny). Początkowo zakładaliśmy możliwość przejścia z Paisaje de Lunar aż na Guajarę. Taki wariant okazałby sie jednak wyjątkowo wymagający kondycyjnie, dlatego postanowiliśmy, odłożyć sobie wejście na Guajarę na inny dzień.

Na odcinku szlaku przecinającego całą wyspę.

W efekcie zrobiliśmy sobie krótką trasę z Vilaflor do Paisaje de Lunar i z powrotem, tę samą trasą (robiąc tylko nienaczną pętlę przy samym zespole skalnym). Chociaż szlak nie jest długi, ani męczący, może chwili nużyć. Znaczna jego część prowadzi  bowiem szutrową drogą, z której nie ma ciekawych widoków.

Paisaje Lunar.

Samo Paisaje de Lunar to naprawdę wyjątkowo miejsce. Drugich tak wyrzeźbionych przez wiatr i wodę skał chyba nie ma nigdzie na świecie. Szkoda tylko, że nie można podejść bliżej i chcąc dokładniej przyjrzeć się temu miejscu, trzeba się posiłkować zoomem w aparacie lub lunetą. A i to nie jest proste, bo miejsce jest częściowo zasłonięte przez las z sosen kanaryjskich, które w tej okolicy rosną bardzo gęsto.

Największa sosna na wyspie. Ok 2,5m średnicy, ok. 9m obwodu i ponad 50m wysokości.

A skoro o sosnach mowa. Warto wspomnieć o gigantycznym pożarze, który spustoszył znaczą część drzewostanu sosen kanaryjskich. Pożar ten miał miejsce przed rokiem. Jego przyczyna nie jest do końca jasna, ale uważa się, że głównym powodem jest katastrofalna wręcz susza w tym regionie Teneryfy. Na południowych zboczach Parku Teide i generalnie na południu wyspy deszcz nie padał od półtora roku.

Charakterystyczna cecha sosen kanaryjskich – bardzo długie igły.

Vilaflor to miasteczko, podobnie jak Taganana, posiadający swój nieskażony jeszcze komercją, urok. Warto odwiedzić je zwłaszcza w takim okresie (luty), ponieważ wówczas kwitną migdałowce, upiększając okoliczny krajobraz odcieniami różu.

Kwitnące drzewo migdałowe

Vilaflor -> Paisaje de Lunar -> Vilaflor

Czas: ok. 3,5 godziny

 

06.02.2013

W dniu moich urodzin mieliśmy zaplanowaną luźniejszą wycieczkę. Tak, aby nabrać sił na wyjście w góry Teno, które zaplanowaliśmy na następny dzień. Dlatego 6 lutego przeznaczyliśmy na oglądanie miast, miasteczek, zabytków i tego, co pozostawił tu po sobie człowiek, a nie przyroda.

Charakterystyczne dziedzińce w średniowiecznych budynkach mieszkalnych w La Lagunie.

Zaczęliśmy od wizyty w La Lagunie, pierwszej i najstarszej stolicy Teneryfy. Stare miasto wyraźnie nawiązuje do czasów świetności tego miejsca, które przypada gdzieś na wiek XVI, może przełom XVI-XVII. Zwarta zabudowa, dziedzińce wewnątrz budynków mieszkalnych, drewniane podłogi, misterne wykończenia framug, poręczy i podobnych elementów. W centrum starego miasta znajduje się katedra z wieżą widokową, na którą można wejść (bile wstępu kosztuje 3 euro) i stamtąd podziwiać miasto, w szczególności tą najstarszą część. Tak po prawdzie bowiem, poza starówką nie ma w La Lagunie nic wartego zobaczenia.

Oryginalna bryła opery w Santa Cruz.

Z La Laguny udaliśmy się do Santa Cruz. Tu chcieliśmy wejść na chwilę do basenu położonego przy samej operze, ale bardzo wietrzna pogoda skutecznie do tego zniechęcała. Zamiast tego obejrzeliśmy niesamowitą konstrukcję opery, skąd udaliśmy na brzeg, aby przyjrzeć się tutejszemu portowi. Akurat trafiliśmy na moment, kiedy w morze wypływał brytyjski statek.

Widok na centrum Santa Cruz i baseny w pobliżu wybrzeża.

Ciekawostką jest sposób „zagospodarowania” betonowych, sześciennych falochronów. Na każdej takiej betonowej kostce namalowane są sprayem wizerunki muzycznych gwiazd. W ten sposób chyba lokalna młodzież może się powyżywać grafficiarsko, ale przy okazji nie szpeci całego miasta swoimi farbkami. Na falochronach można spotkać wizerunki m. in. Bono, Michaela Jacksona, Keitha Richardsa, Madonny, Placido Domingo, czy Elvisa Presleya.

Najbardziej oryginalny falochron jaki kiedykolwiek widziałem 🙂

Będąc niedaleko, podjechaliśmy jeszcze na plażę San Andres. To chyba najładniejsza plaża, jaką kiedykolwiek w życiu widziałem. Spokojna, cicha, a jednocześnie czysta. Woda wyjątkowo ciepła dzięki postawionym falochronom, tworzącym coś na kształt zatoki przy plaży.

Plaża w San Andres. W tle widoczne góry Anaga.

Z San Andres pojechaliśmy do Candelarii, odwiedzić miejsca już na znane – pomniki Mencey’ów niedaleko kościoła pw. Św. Candelarii. Tym razem udało się wejść do środka. A wnętrze naprawę może się podobać. Bardzo bogato ozdobiony kościół ze świetną akustyką. W Candelarii tez znajdują się bardzo fajne sklepy z pamiątkami, gdzie można naprawdę uniknąć chińskiej tandety (czego np. nie można powiedzieć o Los Cristianos). Dlatego właśnie w Candelarii zakupiliśmy większość souvenirów.

 

07.02.2013

  1. lutego był ostatnim dniem, który mieliśmy przeznaczony na górskie wycieczki. Bo chociaż wyjeżdżaliśmy dopiero 9. nad ranem, 8. lutego był dniem, który przeznaczyliśmy na wypoczynek bardziej statyczny na plażach Los Cristianos i Playa de la Americas.
Widok na trasę prowadzącą w kierunku Paisaje Lunar od strony Guajary.

Początkowo w planach był wyjaz w góry Teno, do Erjos, skąd mieliśmy przejść szlakiem w okolice Las Lagunetas lub El Palmar. Niestety okazało się, że w górach Teno zastał nas deszcz! Nie był to może opad bardzo intensywny, a bardziej wynikał z niskiego poziomu chmur, w których się znaleźlismy. Ponieważ nie byliśmy przygotowani na tak złą pogodę, podjęliśmy decyzję o zmianie celu wycieczki i podjęciu ataku na Guajarę (2718 m n.p.m.).

Formacje skalne na szlaku prowadzącym na Guajarę.

Udaliśmy się zatem z Erjos, przez Santiago de Teide, do Paradoru, skąd rozpoczęliśmy trasę. Czekało nas około pięciusetmetrowe podejście, ale na szczęście, nie okazało się ono wyjątkowo ciężkie. Guajara od strony parku Teide wygląda naprawdę groźnie, opadając kaskadowym urwiskiem, ale podejście okazało się wyjątkowo spokojne. Łatwiejsze i lżejsze nawet niż to na Pico Viejo czy Teide. Po drodze mogliśmy zaobserwować, jak w okolicach Vilafloru i Paisaje de Lunar osiada morze chmur. Przez znaczną część trasy szliśmy bowiem tym samym szlakiem, który prowadził z Vilafloru na Guajarę, który mieliśmy podjąć kilka dni wcześniej.

Widok ze szczytu Guajary na Pico Viejo, Teide i Montana Blanca.

Szczytowe podejście na Guajarę, już po wyjściu z czerwonego szlaku, prowadzącego do Vilafloru, jest nieco monotonne, ale warto się na szczyt wdrapać. Widoki są bowiem fantastyczne. Teide zupełnie inaczej prezentuje się z tej wysokości, ale najpiękniejsze widoki są na południowo-zachodnie wybrzeże wyspy. Gdy momentami morze chmur się rozrzedza, widać porastające te zbocza sosny kanaryjskie, a niżej tarasy, na których uprawia się winorośle. Udało nam się nawet dostrzec Czerwoną Górę, niedaleko naszego campingu.

Taki tak miś z okienka 🙂

Niestety jest to trasa jednokierunkowa, dlatego zejście musiało się odbyć tym samym szlakiem. No chyba, że chcielibyśmy zejść do Vilafloru, ale wtedy musielibyśmy jakoś przedostać się z tej miejscowości do Parku Teide. Lepiej było zawrócić.

A na zakończenie – chuletas w Las Galletas!

Parador -> Guajara -> Parador

Czas: ok 5 godzin

 

08.02.2013

Ostatni dzień spędziliśmy, jak już wspominałem w Los Cristianos, na Playa de Las Americas. Niestety to miejsce nas mocno rozczarowało. Reklamowane jako super hiper miejscowość wypoczynkowa, okazała się jednym deptakiem i kawałkiem plaży. Być może gdyby pogoda była inna, bardziej zachęcająca do leżenia na plaży. I gdybyśmy byli tam wieczorem, kiedy budzi się życie nocne, to byłoby inaczej.

A tak Los Cristianos pozostawiło wrażenie kurortu spokojnej startości. Miejscowość ta powinna się raczej nazywać Los Geriatros. Średnia wieku tutejszych turystów to powyżej 60. Ale pewnie młodzi odsypiali imprezę do białego rana. Nam zaś nie było dane zobaczyć, jak bawi się Los Cristianos nocą, ponieważ następnego dnia, bardzo wcześnie rano musieliśmy już wracać na lotnisko. A żeby jeszcze uniknąć pakowania się po ciemku, należało, co się dało, spakować jeszcze za widoku dnia poprzedniego.