Nepal 2024

Kiedy w listopadzie 2023 roku otrzymałem propozycję, aby jechać do Nepalu, nie potraktowałem jej do końca poważnie. Nepal pozostawał dla mnie miejscem egzotycznym, nieznanym i niedostępnym. A tymczasem pojawiła się okazja pojechać tam w dobrej cenie, gdy pojawiły się tanie loty do Katmandu z Wiednia. Ostatecznie wesoła czwórka bez sternika (ale z przewodnikiem 😉 ) wyruszyła pod koniec lutego na podbój nieznanych, azjatyckich lądów.

Naszym nadrzędnym celem był trekking wokół Manaslu (8163m npm), tzw. Manaslu circuit trek. To trasa, która liczy około 160km i ponad 6km przewyższeń i prowadził właśnie wokół masywu ósmej góry świata. Najwyższym punktem na trasie jest przełęcz Larke (5106m npm). Przejście całej trasy, w zależności od formy zajmuje ok 10-13 dni i tyle też na ten trekking przeznaczyliśmy. Pozostałe dni w Nepalu chcieliśmy przeznaczyć na odrobinę chilloutu w Pokharze – mieście nie tak dużym jak Katmandu, ale chyba nieco bardziej nastawionym na turystów, skąd też są piękne widoki na okoliczne szczyty.

Jeszcze przed wyjazdem musieliśmy załatwić wszystkie formalności, począwszy od niezbędnych szczepień, przez wynajęcie przewodnika (jego obecność na szlaku jest obowiązkowa) aż po wykupienie pozwoleń na trekking w dwóch rezerwatach, przez które się przechodzi –Manaslu Consevation Area (MCAP) oraz Annapurna Conservation Area (ACAP). Chodziło o to, aby po przyjeździe na miejsce móc się niemal od razu skupić na trekkingu, a nie na biurokracji. Tę miał za nas załatwić nasz człowiek na miejscu, czyli wynajęty przewodnik.

22-23.02.2024 (czwartek /piątek)

Z Dolnego Śląska wyruszyliśmy w czwartek przed południem. Pierwszym przystankiem był Wiedeń, skąd liniami AirIndia mieliśmy dolecieć najpierw do Delhi w Indiach, a potem do Katmandu. Rychło w czas okazało się, że mój bilet zakłada lot z Delhi do Katmandu w innych (późniejszych) godzinach niż reszta ekipy. Oznaczało to, że dołączę do grupy w Katmandu pod koniec dnia w piątek. Ponieważ start i meta trekkingu znajdują się w innych miejscach oraz przez fakt, że nie planowaliśmy spędzić zbyt wiele czasu w Katmandu, musieliśmy się tak spakować, aby cały bagaż potrzebny na trekking i pozostałe dni mieć przy sobie przez cały czas. Dlatego mimo możliwości zabrania dwóch sztuk bagażu rejestrowanego, zabraliśmy po jednym plecaku, który cały czas mieliśmy nosić na plecach.

Po dotarciu do Katmandu jeszcze na lotnisku trzeba było wykupić wizę turystyczną. Następnie, zamówioną przez resztę ekipy taksówką dojechałem do hotelu, gdzie czekali na mnie pozostali i gdzie mieliśmy spędzić pierwszą nepalską noc.

24.02.2024 (sobota)

O 8 rano miał na nas czekać w hotelu przewodnik, który od razu organizował też transport do miejscowości Macchakhola, która stanowi punkt startowy trekkingu. Chociaż to tylko 150km to jednak podróż samochodem terenowym zajęla prawie 7h, wliczając przerwę na obiad i na kawę. To nam uświadomiło w jakim stanie są nepalskie drogi, których chwilami w zasadzie nie ma wcale. Właśnie dlatego musieliśmy się poruszać samochodem terenowym z napędem na cztery koła. Po drodze, blisko docelowej miejscowości, zobaczyliśmy jeszcze wodospad Nyauli, który teraz jednak nie wyglądał zbyt spektakularnie ze względu na niewielkie ilości spływającej zeń wody. Finalnie w Macchakholi zameldowaliśmy się około godziny 16. Co ciekawe, miejscowość ta wcale nie jest położona wysoko, bo na wysokości „zaledwie” (jak na nepalskie standardy) ok 900m npm. Stąd następnego dnia mieliśmy wyruszyć na trekking.

Macchakhola

Mając jeszcze chwilę wolnego czasu wybraliśmy się na spacer po miejscowości, gdzie jednak poza szkolą i lądowiskiem dla helikopterów nie było nic więcej ciekawego. Jak się miało okazać w kolejnych dniach, helikopter lądujący w Macchakholi miał nam codziennie towarzyszyć na trasie, przewożąc materiały do miejscowości w górnych partiach doliny.

W sobotę zaś pozostała nam jeszcze kolacja (która, jak się potem okazało – każdego dnia była taka sama, czyli makaron z jajkiem i warzywami) oraz (zimny) prysznic.

25.02.2024 (niedziela): Macchakhola -> Jagat

Od tego dnia każdy kolejny dzień trekkingu miał wyglądać tak samo. Pobudka ok 6.45, pakowanie, śniadanie o 7.30 i około 8.15 wymarsz na szlak. Pierwsza noc na szlaku nie okazała się dość ciepła, ale to pewnie dlatego, że byliśmy jeszcze relatywnie nisko. Każdy kolejny nocleg miał być wyżej więc i temperatur spodziewaliśmy się coraz niższych.

Na śniadanie, choć mieliśmy spory wybór, zdecydowaliśmy się na owsiankę i jajka na twardo (dzięki M.N. za sugestię! 🙂 ). Takie śniadanie, wsparte bakaliami przywiezionymi z Polski miało pozwolić nam dotrwać jakoś do pory obiadowej. Po śniadaniu zaś jeszcze przed wyjściem nastąpiło rytualne (jak się miało okazać w kolejnych dniach 😀 ) mycie zębów i w drogę!

Pierwsze spojrzenie na wyższe góry w oddali. Rozpoczynamy trekking

Pierwszego dnia trekkingu trasa wiodła szeroką, szutrową, a chwilami kamienistą drogą, którą w zasadzie mogą jeździć samochody terenowe. Idąc nią minęliśmy pierwszą miejscowość na szlaku, Khoralbesi, a po godzinie dotarliśmy do niewielkiej osady Dobhan, gdzie zjedliśmy lunch. A skoro lunch, to dalbat, czyli zupa z soczewicy z ryżem. Bo, jak mówią lokalsi: „dalbat power: 24 hour” ;). Poza tym wybranie dalbatu z dostępnego menu daje tę przewagę, że zwykle gospodarz przygotowuje go więcej, więc jest duża szansa na dokładkę 😉 W międzyczasie jeszcze w poprzedniej miejscowości nasz przewodnik zwrócił uwagę na pewne ogromne garnki, pod którymi palił się ogień, a zawartość ochoczo bulgotała. Okazuje się, że w środku jest raksi, czyli lokalny bimber z ryżu. Oczywiście nie mogliśmy przepuścić takiej okazji i chętnie skosztowaliśmy. No cóż… Chivas Regal to to nie jest…

Przy produkcji raksi…

Po lunchu minęliśmy kolejne osady (Keraunja, Bupchet). Aż dotarliśmy do wioski Yarupchat. Tutaj musieliśmy przekroczyć jedną z odnóg rzeki Budhi Gandaki, która płynie dnem doliny, której mieliśmy wędrować przez wiele dni. Trochę pobłądziliśmy, żeby znależć właściwe miejsce do przekroczenia rzeki bo wyrwaliśmy się przodem przed przewodnikiem. Gdy dotarliśmy w trudne do przekroczenia miejsce i spojrzeliśmy za siebie, okazało się, że nasz przewodnik przekroczył rzekę wcześniej, a teraz spokojnie na nas czekał na drugim brzegu… No nic, nie pozostało nic innego jak walcząc o utrzymanie suchych butów przeskakiwać z kamienia na kamień i przedostać się na drugi kraniec. Szczęśliwie się to udało, a nieco później przekroczyliśmy główną odnogę rzeki korzystając z zawieszonego nad nią mostu linowego –takich mostów podczas naszego trekkingu mieliśmy pokonywać przynajmniej kilka. Wcześniej musieliśmy na nim przepuścić karawanę mułów, których wiele chodzi i przenosi ładunki do kolejnych miejscowości. Najczęściej jest to zaopatrzenie sklepów, ale także elementy konstrukcyjne do budowy różnych obiektów. Niedługo po przekroczeniu mostu naszym oczom ukazała się większa osada – Jagat, w której mieliśmy tego dnia nocować.

Jagat

A wieczorem wszystkie rytuały: (zimny prysznic), rozpakowanko, kolacja i spanie.

Tego dnia pokonaliśmy 23 km i ponad 930m przewyższeń.

26.02.2024 (poniedziałek): Jagat -> Deng

Nocleg w Jagat był dość luksusowy, bo wszystkie pokoje w tutejszym „hotelu” są wyposażone we własną łazienkę wraz z „europejską” toaletą. Po standardowym śniadaniu i wszystkich porannych rytuałach, byliśmy gotowi do drogi.

Początkowo nasza trasa dalej prowadziła drogą, ale ta miała się niedługo skończyć. Wędrowaliśmy jednak póki co po zachodniej stronie rzeki, mijając miejscowość Sirdibas oraz niewielką osadę Ghatte Kola, by następnie przejść przez bardzo długi (ok 200m) most na drugą stronę rzeki i dalej stromym podejściem wspiąć się do miejscowości Philim. Oficjalnie to właśnie tutaj startuje Mansalu circuit trek, bo to tutaj dopiero nasz przewodnik musiał okazać wszystkie potrzebne pozwolenia odpowiednim służbom. My ten czas wykorzystaliśmy na przerwę kawową oraz drobne zakupy na pobliskim straganie, gdzie ekipa kupiła sobie czapki z daszkiem (ja nie musiałem, bo wziąlem swoją z Polski). Przerwa w tym miejscu dobrze nam zrobiła bo podejście do miejscowości wycisnęło z nas siódme poty.

Widok na dolinę po wyjściu z Jagat

Następnie przez osadę Ekle Bathi dotarliśmy do kolejnej – Thangurmu, gdzie zjedliśmy lunch i ruszyliśmy w dalszą drogę. Ścieżka stawała się momentami nieco trudniejsza, węższa i bardziej eksponowana, poprowadzona krawędzią zbocza. Wreszcie dotarliśmy do rozwidlenia szlaków. Idąc w lewo przez most prowadził nasz szlak Manaslu Circuit, podczas gdyby kontynuować wędrówkę drogą po wschodniej stronie rzeki dotarlibyśmy szlakiem do osady Mu Gumba oraz kompleksu modlitewnego Dephyudonma. Skręciliśmy zatem w lewo na efektowny długi i wysoko zawieszony most, którym kontynuowaliśmy wędrówkę, którą zakończyliśmy po kilku kilometrach i ostatniej „ściance”, podczas której pokonaliśmy 120m przewyższenia na niecały kilometrze, co biorąc pod uwagę nasze nielekkie przecież plecaki i zmęczenie z całego dnia wędrówki też dało nam w kość. Nocleg zaś mieliśmy zaplanowany w niewielkiej osadzie Deng, gdzie znajdował się drewniany szałas, mieszczący kilka pokoi dla trekkerów.

Wiszący most na trasie

Tego dnia pokonaliśmy 21 km i ponad 1130m przewyższeń.

27.02.2024 (wtorek): Deng -> Namrung

Poranek przywitał nas słoneczną, ale rześką aurą. Jednak drewniany szałas, w którym przyszło nam spać nie zapewniał wystarczającej izolacji przed wiatrem, który na tej wysokości nocami już bywa uciążliwy. Nie było jednak czasu na narzekanie – pobudka, pakowanie, śniadanie, mycie zębów i w drogę!

Początek trasy – mniej więcej pierwsze 1,7km prowadziło mniej więcej po płaskim, dlatego dość szybko pokonaliśmy ten dystans. Pokonaliśmy most, a potem teren się dość wyraźnie spionizował, mimo że cały czas wędrowaliśmy wzdłuż rzeki Budhi Gandaki. Ścieżka jednak wiła się zboczami doliny, czasem się wspinając, czasem opadając.  Na kolejnych 500m dystansu urobiliśmy 100m przewyższeń, a w dalszej części ścieżka a to opadała, a to wspinała, a rzekę mieliśmy a to po lewej, a to po prawej stronie, w zależności od tego, który aktualnie most na trasie mieliśmy do pokonania.

Wreszcie dotarliśmy do osady Bhi, w której zrobiliśmy przerwę kawową i ruszyliśmy dalej na zachód. Po niespełna dwóch godzinach spaceru a to zdobywaliśmy wysokość, a to ją traciliśmy oscylując cały czas w granicach wysokości 2050-2100m npm. Dotarliśmy w końcu do miasteczka Bhi, gdzie znajduje się dość duży hostel dla trekkerów przemierzających Manaslu circuit. Charakterystyczne tutaj są pomalowane gradientem ławeczki, z których rozpościera się piękny widok na okolicę. Tutaj też, wyprzedzając nieco fakty, zakupiłem colę, którą doniosłem do końca trekkingu, a nawet dowiozłem z powrotem do Polski 😉

Tu zatrzymaliśmy się na lunch

Po obiedzie ruszyliśmy dalej. Teraz czekała nas około półgodzinna rozgrzewka, a potem miało się rozpocząć „ostatnie podejście”, o czym oczywiście nie wiedzieliśmy. Weszliśmy niedługo potem do niezwykle klimatycznego lasu, który dawał cień ale też oferował feerię zapachów z kwitnących egzotycznych kwiatów. Cień okazał się błogosławiony, bo podejście naprawdę dawało w kość. Na dystansie nieco ponad 2km pokonaliśmy ponad 300m przewyższeń. Zziajani dotarliśmy do niewielkiej chatki, gdzie nasz przewodnik zarządził postój, a miejscowa pani zaproponowała nam kawę, do której dolaliśmy po kropelce Khukhri – nepalskiego rumu, który wraz z kawą smakuje wybornie.

Paradoksalnie, im wyżej, tym bardziej zielono

Po przerwie na kawę ruszyliśmy na ostatni odcinek dzisiejszego dnia. Czekał nas jeszcze ponad kilometr dystansu i ponad 100m przewyższeń, ale wzmocnieni kawą z wkładką i myślą, że już niedaleko do miejsca noclegu, siłą rozpędu dotarliśmy do Namrung. Tutaj zakwaterowaliśmy się w niewielkich drewnianych domkach przypominających europejskie bungalowy. Tutaj też mieliśmy okazję wziąć pierwszy ciepły przysznic od kiedy wyjechaliśmy z Katmandu! Nie muszę dodawać, jak zbawienny wpływ on na nas miał 😉

Tego dnia pokonaliśmy 21 km i ponad 1400m przewyższeń.

28.02.2024 (środa): Namrung -> Samagaon

W środę, zdaniem naszego przewodnika, mieliśmy po raz pierwszy zobaczyć wysokie góry i to od razu samo Manaslu! To jednak miało się stać dopiero w drugiej połowie dnia po lunchu. Zanim jednak do tego miało dojść, trzeba było odrobić swoją pracę i tam dotrzeć.

A rano przywitał nas taki widoczek 🙂

Po wyjściu z naszej chatki naszym oczom ukazał się w oddali Saula Himal (6235m npm), którego wczoraj wieczorem nie widzieliśmy, ponieważ ginął w chmurach. Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę, ale przy wyjściu z Namrung mieliśmy krótki postój ponieważ nasz przewodnik musiał okazać pozwolenia policjantom w miejscowym posterunku. Po sprawdzeniu formalności ruszyliśmy drogą… w dół. Początkowo towarzyszył nam widok na Pangpoche I (6620m npm), ale w końcu schował się za zakolem doliny, a my po minięciu osady Bhanjam, rozpoczęliśmy mozolne podejście do osady Lhi, w której mieliśmy wypić kawę. Zanim jednak miało to nastąpić, czekało nas 300m deniwelacji na nieco ponad 2km dystansu, co przy dość ciężkich plecakach jest już sporym wyzwaniem.  

Po przerwie na kawę gdy ruszyliśmy w kierunku osady Lho po raz pierwszy zobaczyliśmy masyw Manaslu. Początkowo dość nieśmiało przebijający się przez chmury, które okryły pierzastą kołderką jego wierzchołek. Nie mieliśmy jednak wątpliwości – to była ona, Góra Ducha. To tylko dodało nam werwy, żeby jak najszybciej dotrzeć do wsi Lhi, w której mieliśmy zjeść lunch i skąd widok na Manaslu miał nam już towarzyszyć niemal nieustannie. Tam dotarliśmy po nieco ponad godzinie. Zamówiliśmy jedzenie i w oczekiwaniu aż zostanie przygotowane podziwialiśmy wielką, białą górę w oddali, która, okryta chmurami, zdawała się być zupełnie niedostępna.

Tu zobaczyliśmy Manaslu po raz pierwszy. Póki co jeszcze dość daleko

Zaraz po obiedzie czekało nas dość długie, ponad kilometrowe podejście, na którym urobiliśmy ponad 100m, by zaraz potem musieć strawersować zbocze i stracić niemal całą wysokość, którą właśnie urobiliśmy. Trawers był nieprzyjemny, bo w zacienionym miejscu, co oznaczało, że był zaśnieżony i nieco zalodzony. A że raczki były gdzieś głęboko w plecaku, trzeba było zaufać butom, kijkom i własnym umiejętnościom. Oczywiście dwa razy na tym trawersie się wyglebiłem, ale na szczęście szybko się pozbierałem i nie poleciałem w dół zbocza. Po zejściu do mostka zrobiliśmy krótką przerwę na picie. Teraz bowiem przed nami był ostatni akt tego dnia, który miał mnie umordować.

Nepalka przy krośnie
Ekipa, a w tle Manaslu

Ruszyliśmy w górę ścieżką poprowadzoną w lesie. Od samego początku nachylenie terenu sprawiało, że oddech był szybszy. Do tego zmęczenie z całego dnia i chyba już też powoli wysokość (ponad 3200m npm) sprawiały, że podejście stawało się nieznośne. Minęliśmy osadę Shya i dotarliśmy do mostku wiszącego. Za nim, po drugiej stronie rzeki już w oddali majaczyły sylwetki budynków – miasteczko Samagaon. Tam mieliśmy zaplanowany nocleg.

Manaslu widziane z osady Shya

Puściliśmy się tam niemal biegiem. Po drodze minęliśmy sporą grupę z Belgii – nie dali rady przejść przez przełęcz i musieli zawrócić, co sugerowało, że i my możemy mieć z tym problem. Ponieważ słońce chowało się za Manaslu z sekundy na sekundę robiło się coraz zimniej, dlatego przyspieszyliśmy kroku. Choć do Samagaon dotarliśmy nieco po 16, a więc wcale nie jakoś bardzo późno, to jednak brak słońca sprawiał, że wszyscy odczuwaliśmy przeszywający chłód. Zwłaszcza, że ubrani byliśmy raczej na lekko, bo jeszcze godzinę temu zlewał nas pot na podejściu. W Samagaon natknęliśmy się już na pierwsze płaty śniegu. Wyżej raczej nie mogło być lepiej. Nasza wyprawa stanęla pod znakiem zapytania, ale ostateczną decyzję, co do ataku na przełęcz mieliśmy podjąć następnego dnia wieczorem po wyjściu aklimatyzacyjnym do miejscowóści Samdo.

Jak na tle Manaslu

Tego dnia pokonaliśmy 19 km i ponad 1350m przewyższeń.

29.02.2024 (czwartek): Samagaon -> Samdo -> Samagaon

Niestety mróz spowodował, że zamarzł nie tylko prysznic, ale też odpływ z toalety, więc nie dość, że tego dnia nie mogliśmy się umyć (choćby pod zimną wodą) to jeszcze nie było jak spłukać po sobie w toalecie 🙁 No coż, takie już uroki gór wysokich.  Wszak nocowaliśmy na wysokości ponad 3500m npm.

Wierzchołek od rana prezentował się efektownie na tle bezchmurnego nieba

Po porannych rytuałach zebraliśmy się do wyjścia. Od rana pogoda była świetna, ani jednej chmurki na niebie, dlatego mogliśmy obfotografować Manaslu (które stąd wydawało się być na wyciągnięcie ręki) do porzygu. Ruszyliśmy ścieżką w kierunku Samdo, początkowo wygodną po dość rozegłym płaskowyżu. Dopiero po minięciu muru z rytami modlitewnymi teren zacząl się nieco pionizować i też pojawiło się coraz więcej śniegu. Choć początkowo plan zakładał, że w ramach aklimatyzacji podejdziemy też do base campu pod Mansalu, teraz gdy z bliska zobaczyliśmy drogę do niego – a w zasadzie jej brak –musieliśmy zmienić plany. Stawało się już pewne, że nie uda nam się nie tylko przekroczyć przełęczy, ale w ogóle choćby dojść do miejscowości Dharmasala, która stanowi ostatnią bazę noclegową przed atakiem na przełęcz.

Szliśmy cały czas lewą stroną doliny, mając rzekę po prawej. W pewnym momencie musieliśmy zejść kawałek po śniegu, ponieważ przejście na wprost było niemożliwe. Po zejściu wspięliśmy się ponownie na galerię, którym prowadziła nasza ścieżka. Tej nie było widać, jedynie sugerowaliśmy się śladami stóp odciśniętymi w śniegu. Im bliżej jednak miejscowości Samdo tym poważniejsze stawało się podejście, któremu mieliśmy stawić czoła przed wejściem do miejscowości. I faktycznie na ostatnim kilometrze urobiliśmy dobrze ponad 100m do góry, co na tej wysokości już potrafi zmęczyć 😉 Po dotarciu do Samdo odnaleźliśmy jedyny hotel, który serwował dania trekkerom, ale nie było nawet szans, żeby tu przenocować. Tylko zjeść i zejść na dół. To też nam uświadomiło, że w Dharmasali to już nawet nie zjemy, nie mówiąc o noclegu. Oznaczało to dla nas konieczność zmiany planów i powrót tą samą drogą.

Po obiedzie rozpoczęliśmy zejście. Początkowo dość strome, ale potem z minuty na minutę łatwiejsze. Chcieliśmy jeszcze po południu zahaczyć o jezioro Birendra, ale zbyt późno dotarliśmy do Samagaon. Nad jezioro dotarlibyśmy już gdy słońce schowałoby się za górą, co oznaczało znów spadek temperatury pewnie o kilkanaście stopni do wartości poniżej zera. Dlatego pozostał nam już tylko odpoczynek w naszej jadalni i pokojach. Następnego dnia mieliśmy rozpocząć zejście do Macchakholi.

Tego dnia pokonaliśmy 16 km i ponad 500m przewyższeń.

01.03.2024 (piątek): Samagaon -> Namrung

W piątek rano przywitał nas harmider w naszej noclegowni. Otóż w jadalni przygotowywano ucztę – posiłek dla lokalsów zmierzających do Samagaon z dołu. Otóż w Nepalu właśnie teraz następowały celebracje związane z nadejściem nowego roku – tam bowiem ludzie posługją się innym kalendarzem niż nasz gregoriański. Nam jednak nie miało być dane skorzystać z przygotowanych przysmaków. Zjedliśmy standardowe śniadanie i ruszyliśmy w znaną nam już drogę w dół.

Manaslu o wschodzie słońca

Od rana towarzyszyła nam znakomita pogoda, dlatego zanim jeszcze przyszła pora na śniadanie, wstałem wcześniej, aby sfotografować Manaslu o wschodzie słońca, kiedy pierwsze promienie oświetlają słynną wschodnią turnię (Mansalu East Pinnacle, 7992m npm). Nadal przy pełnym słońcu rozpoczęliśmy zejście. Początkowo szeroką łaką z Samagaon aż do wiszącego mostku, który pamiętałem z podejścia. Po przejściu mostku teren zaczął szybciej opadać. Minęliśmy też osadę Shiya oraz pamiętny oblodzony i zaśnieżony trawers. Co chwila zatrzymywaliśmy się, aby nacieszyć oko masywem Manaslu, który lśnił w promieniach słońca. A zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że im dalej, tym mniej będziemy mieli okazji, aby móc do Góry Ducha wzdychać.

Za tym mostkiem, nieco w dolinie znajduje się Samagaon
Jeszcze raz Manaslu widziany z Shya, tym razem przy lepszej widoczności

Za miejscowością Shiya puściliśmy się w dól aż do mostku, przy którym w drodze do góry przypinałem raczki „żeby mieć je pod ręką” (koniec końców nie ubrałem ich ani na moment). Za mostkiem kontynuowaliśmy zejście do osady Lho, w której jedliśmy lunch na podejściu. Tym razem również się tutaj zatrzymaliśmy, choć tym razem nie na jedzenie, a tylko na kawę.

Cierpliwie czekamy na swoją kolej 🙂

Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej w dół, a w kolejnej osadzie (Lhi) zatrzymaliśmy się na jedzenie. Przez cały ten dzień towarzyszyła nam niemal zupełnie bezchmurna pogoda, co wykorzystywaliśmy na focenie na lewo i prawo, bo w kolejnych dniach już szanse na zobaczenie ośmio- i siedmiotysięczników raczej miały się nie powtórzyć. Po minięciu Bhanjam niedługo potem dotarliśmy do znanej nam już osady Namrung, gdzie zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu, gdzie nocowaliśmy raptem trzy dni temu. Choć teoretycznie był jeszcze czas, aby nadrobić trochę dystansu, podjęta została decyzja, aby pozostać tutaj. Wszak mieliśmy tu do dyspozycji ciepły prysznic – rarytas niespotykany w innych noclegach na trasie.

 Tego dnia pokonaliśmy 19 km i ponad 410m przewyższeń.

02.03.2024 (sobota): Namrung -> Pewa

Poranek wyjątkowo tym razem przywitał nas nie tak bezchmurnym niebem do jakiego się przyzwyczailiśmy z poprzednich dni trekkingu. Być może zwiastowało to zmianę pogody, która według prognoz faktycznie miała nastąpić w okolicach niedzieli. Zmiana miała być dość krótka, choć zapowiadane były opady.

Po śniadaniu ruszyliśmy w dół szybko gubiąc wysokość aż dotarliśmy do długiego, zawieszonego nad brzegami rzeki mostu. Teraz mieliśmy przed sobą odcinek krótkich podejść i zejść, kiedy mijaliśmy niewielkie osady (Ghap, Prok) aż dotarliśmy do miejsca, o którym nie wspominałem opisując dzień podejścia na tym fragmencie. Był to trawers sypkiego zbocza, z którego cały czas coś się z góry sypało. Przypominało to przejście słynnego rolling stones pod Mont Blanc, choć tutaj na szczęście rozmiary lecących z góry kamieni nie były tak słuszne jak te pod najwyższą górą Europy. Tak czy siak warto było przejść ten fragment możliwie szybko i sprawnie, aby uniknąć niepotrzebnego ryzyka.

Tutejsze rolling stones

Po przejściu tego odcinka zatrzymaliśmy się na kawę, a dosłownie po godzinie czy półtorej na obiad w miejscu, które gdy podchodziliśmy było jeszcze zamknięte. Tu na postoju spotkaliśmy parę Niemców, którzy szli do góry. Przekazaliśmy im złe wieści o tym, że przejście przez przełęcz jest niemożliwe, ale mimo to kontynuowali wędrówkę chcąc zobaczyć Manaslu. Po chwili w to miejsce przyszła też para z Belgii. Oni, podobnie jak my, zatrzymali się w tym miejscu na obiad. Chwilę porozmawialiśmy, a potem oni poszli do góry, a my na dół 😉

Niemal tropikalny las, pełen zapachów

Tego dnia zrobiliśmy jednak pewien wyjątek. Mianowicie nie nocowaliśmy w tym samym miejscu, w którym spaliśmy idąc pod górę. Gdy dotarliśmy do baraku, w którym spaliśmy kilka dni temu zatrzymaliśmy się tam tylko na szybką popołudniową kawę i ruszyliśmy dalej w dół. Nasz przewodnik chyba czuł pismo nosem i zbliżające się opady, dlatego prawdopodobnie chciał tego dnia urobić jak najwięcej. Koniec końców zatrzymaliśmy się w następnej osadzie, około godziny później. I praktycznie niemal natychmiast po zakwaterowaniu zaczęło padać tak, że gdy braliśmy prysznic to już padało i to całkiem rzęsiście. Ta meta była znacznie lepsza niż poprzednia, ponieważ tu również był prysznic z ciepłą wodą.

Tego dnia pokonaliśmy 22 km i 710m przewyższeń.

03.03.2024 (niedziela): Pewa -> Jagat

Niestety deszcz wcale się w nocy nie wypadał więc gdy rano wstaliśmy usłyszeliśmy jego krople bębniące o blaszany dach naszego „apartamentu”. Zeszliśmy na śniadanie w minorowych nastrojach widząc jak regularnie pada. Nasz przewodnik jednak zdawał się być niewzruszony i nie było mowy o próbie przeczekania opadu. Zjedliśmy zatem śniadanie i ruszyliśmy na szlak w strugach padającego deszczu.

Chyba najważniejszym z  mojego punktu widzenia było przyjąć postawę obojętności / względnej akceptacji wobec padającego deszczu. I tego, że za chwilę wszystko będzie mokre i ciężkie. Dreptając zatem krok za krokiem pilnowałem tylko, żeby się gdzieś nie wywalić na śliskich kamieniach, których nie brakowało. Tego dnia też mieliśmy do przejścia fragmencik odsłoniętego trawersu przypominającego rolling stones spod Mont Blanc, ale paradoksalnie w deszczu szło się tam łatwiej, bo woda kleiła pył i pod nogami było jakby stabilniej. Mijaliśmy zatem krok za krokiem kolejne osady takie jak Nyak, czy Thangurmu, aż wreszcie dotarliśmy do miejscowości Ekle Bhati, gdzie jedliśmy lunch drugiego dnia trekkingu. Solidnie już zmoczeni usiedliśmy tutaj na dłuższą przerwę. Tutaj wypiliśmy kawę.

W międzyczasie przestało padać i niebo zaczęło się rozpogadzać. To był dobry znak przed dalszą częścią trekkingu, dlatego (zwłaszcza po kawie i obiedzie) wstąpiły w nas nowe siły i nowa nadzieja 😉 Pożegnaliśmy tutejsze gospodynie i ruszyliśmy znanym nam szlakiem, docierając niedługo potem do miejscowości Philim – tej samej, w której nasz przewodnik musiał okazywać nasze pozwolenia lokalnym władzom. Tym razem policjanci tylko zapytali, czy na pewno idziemy z przewodnikiem, bo nieco go wyprzedzaliśmy. Przyznał się on nam, że boli go noga i właśnie w Philim zażył leki przeciwbólowe, które miały mu pomóc dokończyć trekking. W Philim nie zabawiliśmy jednak długo i ruszyliśmy najpierw ostro w dół, potem przez najdłuższy most wiszący na całej trasie i z powrotem do góry, by niedługo potem dotrzeć do miasteczka Sirdibas. Tutaj wróciliśmy na znaną nam już drogę, przy budowie której pracuje wielu lokalsów. Wędrowaliśmy tą drogą aż dotarliśmy do osady Salleri, za którą mieliśmy przekroczyć rzekę. Tym razem jednak, po całodniowych opadach jej poziom nie pozwalał na bezpieczne jej przekroczenie. Musieliśmy zatem kawałeczek zawrócić i skręcić w prawo, podejść ostrym choć krótkim podejściem na most wiszący i tymże mostem przejść na drugą stronę. Potem czekało nas jeszcze strome i niewygodne zejście. Tym gorsze, że znów zaczynało padać i kamienie znów stawały się śliskie. Ja już w tym momencie odczuwałem dość silne bóle w nogach (trudno powiedzieć, czy w mięśniach, czy w stawach –raczej takie ogólne, wynikające ze skumulowanego zmęczenia), więc do miasteczka Jagat dotarłem bardziej siłą woli niż siłą mięśni. Padłem tutaj na ławeczce hostelu, w którym spaliśmy podczas podejścia, a teraz zatrzymaliśmy się na obiad. Na pewno też fakt, że obiad mieliśmy jeść dwie godziny później niż zwykle wpłynąl na nasze (w szczególności moje 😉 ) samopoczucie.

Nasz przewodnik zakomunikował nam, że nie musimy iść aż do Macchakholi, żeby wrócić dżipem. Kierowca miał na nas czekać w miejscowości Dobhan, dosłownie kilka kilometrów stąd (około półtorej godziny marszu), co oznaczało, że jeśli się sprężymy to tego dnia skończymy nasz trekking. Wstępnie się na to zgodziliśmy, ale ponieważ deszcz z minuty na minutę się nasilał, po obiedzie porzuciliśmy ten pomysł i pozostaliśmy w Jagat. Nasz trekking zaś mieliśmy zakończyć następnego dnia.

Tego dnia pokonaliśmy 20 km i 650m przewyższeń.

04.03.2024 (poniedziałek): Jagat -> Dobhan

Naładowani pozytwną energią, że już wieczorem będziemy w Pokharze (poprzedniego wieczora zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu Elite tamże na kolejne trzy noce) oraz faktem, że przestało padać, chętnie wyruszyliśmy po śniadaniu na ostatni fragment trekkingu. Zwłaszcza, że nasza trasa na ten dzień nie była jakaś specjalnie długa. Szliśmy cały czas znaną nam szeroką drogą, tylko od czasu do czasu odsuwając się od skalnej ściany, żeby w razie gdyby coś się od niej oderwało, nie oberwać rykoszetem.

Ostatnią przeszkodą do pokonania na trasie naszego trekkingu był fragment zerwanej drogi, nad którym pracowali miejscowi robotnicy, aby ją udrożnić. Obryw, jaki tutaj nastąpił zupełnie uniemożliwił przejazd tędy, a idąc w przeciwnym kierunku nie widzieliśmy tego miejsca, ponieważ wówczas nasza trasa prowadziła nieco inaczej – ścieżką prowadzącą po drugiej stronie rzeki, która z naszą drogą łączyła się mostem wiszącym przed miejscowością Jagat, w której spaliśmy. Dlatego tym razem też nie musieliśmy przekraczać rzeki, która sprawiła nam tyle przygód pierwszego dnia trekkingu. Zamiast tego mieliśmy do przejścia skalne gruzowisko. Niedługie i nieskomplikowane, ale wymagające czujności, bo ostre jak brzytwa krawędzie skał mogły zranić.

Po przejściu tego obrywu okazało się, że kierowca wraz z samochodem już na nas czekali. Zapakowaliśmy się do terenówki ściśnięci jak sardynki (w czwórkę na tylnej kanapie), podczas, gdy nasze plecaki trafiły na pakę. Tak skompresowani jechaliśmy wiele godzin aż dotarliśmy do miasta Abu khaireni Bazar, gdzie rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem, serdecznie dziękując mu za jego usługi. On stąd miał się udać do swojego domu w Katmandu, podczas gdy my rozpoczynaliśmy drugą część naszej wyprawy do Nepalu – tę bardziej chillową w Pokharze.

Ale najpierw musieliśmy do niej dojechać. A to oznaczało kolejnych kilka godzin w samochodzie. W efekcie do Pokhary do naszego hotelu dotarliśmy już po zmroku. Cała podróż zajęła nam około 10 godzin, gdzie dystans to było niespełna 200km. Mam wrażenie, że ta podróż samochodem wymęczyła mnie bardziej niż całe poprzednie dziesięć dni trekkingu…

05.03.2024 (wtorek) – Pokhara, dzień 1

Pierwszy dzień po przyjeździe do Pokhary spędziliśmy na szwędaniu się po mieście, kosztowaniu okolicznych smaków, odwiedzaniu sklepów i bazarów i targowaniu się z miejscowymi. Po śniadaniu przeszliśmy się promenadą wzdłuż plaży nad jeziorem, skąd trafiliśmy do kawiarni gdzie zrobiliśmy przerwę na kawę.

Później zaś ruszyliśmy w kierunku głównej alei, wzdłuż której znajdują się największe i najpopularniejsze sklepy i stragany. Tutaj solidnie się obkupiliśmy, między innymi w odzież outdoorową, pamiątki oraz gadżety z Nepalu. Słońce jednak prażyło niemiłosiernie, dlatego zdecydowaliśmy się na obiad w jakimś lekko zacienionym miejscu.

Deptak i plaża nad jeziorem w Pokharze

Podczas obiadu w jednej z chyba bardziej eksluzywnych restauracji w okolicy usłyszeliśmy też znajomy język – okazało się, że natrafiliśmy na polską wycieczkę, ale nie dążyliśmy do integracji. Oni mieli swoje plany na popołudnie, a my swoje.

Sklep z nepalską odzieżą outdoorową

A to minęło nam w dalszej części na odwiedzaniu lokalnych straganów, gdzie miejscowi sprzedawali swoje produkty. Zmęczeni jednak zakupami z pierwszej połowy dnia, w drugiej skupiliśmy się raczej tylko na oglądaniu, aniżeli na negocjowaniu cen.

06.03.2024 (środa) – Pokhara, dzień 2

Po wtorkowych spacerach po mieście w środę mieliśmy już tego dość serdecznie i chcieliśmy się gdzieś ruszyć. Naszym celem była zatem japońska świątynia znana jako Pagoda Światowego Pokoju. Znajduje się ona na wzgórzu na przeciwległym brzegu jeziora Phewa. Żeby się tam dostać, można albo zamówić taksówkę i kazać się zawieźć okrężną drogą, ale można też zastosować nieco mniej konwencjonalny środek transportu. Tak też postanowiliśmy i na drugą stronę jeziora przetransportowaliśmy się… łodzią. Zwykłą, najprostszą łodzią napędzaną wiosłami 😉 Tak się niekorzystnie złożyło, że całą drogę z jednego brzegu na drugi to mi przyszło w obowiązku wiosłować, a było gdzie się zgrzać, bo to ponad 1700m dystansu, który pokonaliśmy w nieco ponad pół godziny.

Widok ze wzgórza na schowane w chmurach Macchapuchre W dole jezioro Phewa

Po dotarciu na drugi brzeg, właściciel łodzi (i drugi z wiosłujących 😉 ) powiedział nam, że czeka tu na przystani na nas przez dwie godziny. W tym czasie powinniśmy wejść na górę, obejść cały kompleks świątynny i zejść na dół. Nie tracąc zatem czasu rozpoczęliśmy podejście. A okazało się, że jest co dymać. Znajdowaliśmy się bowiem na wysokości ok 800m npm, podczas gdy kompleks znajduje się na wysokości 1100m npm. Mieliśmy zatem do pokonania 300m deniwelacji na krótkim dystansie (jak się potem okazało, było to zaledwie nieco ponad kilometr, co pokazuje z jakim nachyleniem musieliśmy się zmierzyć). Byliśmy jednak dobrze zaklimatyzowani i wytrenowani po spacerze w okolicach Manaslu, więc wczołganie się na górę poszło nam całkiem sprawnie 😉

Pagoda światowego pokoju

Na szczycie wzgórza znajduje się wspomniana Pagoda, a z placu na którym jest zbudowana na pewno przy dobrej pogodzie musi się rozpościerać fantastyczna panorama na jezioro i górujący nad nim szczyt Macchapuchre (6993m npm) – święta góra Nepalczyków, na którą nie wolno się wspinać. W oddali zaś majaczą szczyty Annapurny, wraz z wierzchołkiem tej najwyższej, Annapurny I (8091m npm). Przy bardzo dobrej widoczności można też dostrzec inny z ośmiotysięczników w tym rejonie, a więc Dhaulagiri (8167m npm). My jednak nie mieliśmy tyle szczęścia. Przez duże parowanie szczyty były bowiem schowane w chmurach, ale mimo to miejsce robiło niesamowite wrażenie. Nie tylko widoki z okolicy, ale też sama świątynia.

Niedaleko świątyni znajduje się też posąg bogini Shivy, jednej z najważniejszych, jeśli nie najważniejszej bogini hinduizmu, co tylko pokazuje, że całe to wzgórze łączy w sobie symbole wielu religii. Tam jednak nie dotarliśmy. Nie mieliśmy bowiem na to czasu, jeśli chcieliśmy wrócić z panem czekającym w wynajętej przez nas łódce.

Drugą część dnia spędziliśmy na szwędaniu się po okolicy.

07.03.2024 (czwartek): Pokhara, dzień 3

Następny dzień przyniósł nam kolejny pomysł na miejsce warte zobaczenia. Tym razem padło na wzgórze Sarangkot, z którego ponoć rozpościera się jeszcze lepsza panorama niż ze wzgórza z japońską świątynią. Żeby tam dostać są dwie możliwości – wjazd kolejką (która jednak aktualnie była z nieznanych nam przyczyn nieczynna) lub wjazd samochodem. Wynajęliśmy zatem taksówkę, która miała nas zawieźć na miejsce.

Pan taksówkarz okazał się wyjątkowo miły, ale też gadatliwy 😉 Przedstawił się zachodnio brzmiącym imieniem Mike, ale niespecjalnie nam to przeszkadzało 😉 Dojazd na miejsce miał nam zająć około pół godziny, ale okazało się w pewnym momencie, że dalej nie pojedziemy, bo droga była zamknięta. Dowiedzieliśmy się jednak, że możemy iść dalej pieszo – tak powinniśmy dotrzeć na szczyt.

Nie wiedzieliśmy jeszcze czemu droga jest zamknięta, ale dowiedzieliśmy się o tym niedługo później, gdy dotarliśmy do miejscowości o tej samej nazwie co wzgórze – Sarangkot. Otóż remontowana była tutaj droga. Zastawiona ona była maszynami budowlanymi różnej maści, więc przejazd samochodu osobowego był niemożliwy. Już samo przejście między tymi maszynami wymagało od nas nie lada umiejętności kluczenia między przeszkodami. Dotarliśmy wreszcie do miejsca, w którym musieliśmy zejść z głównej drogi i wąską stromą ścieżką wspiąć się na szczyt. Nie trwało to długo, ale wyssało to z nas wszystkie soki, tak że na szczyt wzgórza dotarliśmy wymordowani.

Niestety podobnie jak dzień wcześniej na wzgórzu po drugiej stronie jeziora, tak i tutaj widoki nie były tak spektakularne ze względu na niski pułap chmur i lekką mgiełkę. Można było nawet zaryzykować tezę, że takie warunki zwiastują zmianę pogody i możliwy opad po południu. Posiedzieliśmy tam chwile obserwując okolicę, ale ponieważ infrastruktura tam też nie zachęcała do zbyt długiego pobytu (jest tylko wieża widokowa, z której jednak widok jest taki sam jak z jej podstawy), ruszyliśmy na dół.

Po zejściu do miejscowości usiedliśmy na chwilę w przydrożnym sklepiku, gdzie pani poratowała nas zimnym piwem. To dodało nam sił, więc rozpoczęliśmy zejście do Pokhary. Niestety nasz taksówkarz na nas nie czekał, więc czekało nas teraz mozolne zejście do miasteczka. Na szczęście jednak po drodze udało nam się złapać stopa. Pan podwiózł nas pod sam hotel, za co rzecz jasna podziękowaliśmy skromnym napiwkiem.

Zachód słońca nad jeziorem Phewa

Na wizytę na wzgórzu zeszło nam praktycznie pół dnia, dlatego drugie pół po obiedzie spędziliśmy na szwędaniu się po okolicy. Musieliśmy jednak biegiem wracać do hotelu późnym popołudniem, ponieważ nadciągnęly ciemne chmury, z których faktycznie puściła się solidna ulewa.

08-09.03.2024 (piątek / sobota) – powrót

 Ponieważ w nocy z piątku na sobotę mieliśmy lot z Katmandu do Delhi musieliśmy zdecydować w jaki sposób chcemy się dostać do stolicy Nepalu. Jedną z opcji była podróż autobusem rejsowym, ale taka podróż zajęłaby najprawdopodobniej minimum osiem godzin. Drugą z opcji był lot samolotem, ponieważ w Pokharze również znajduje się lotnisko. I właśnie bramkę numer dwa wybraliśmy. Na lotnisko rano zawiózł nas taksówkarz zapoznany poprzedniego dnia, bo z rozmowy wówczas doszliśmy do porozumienia, że mógłby nam zapewnić transport również na lotnisko.

Po dotarciu na lotnisko, nadaniu bagażu i przejściu wymaganych kontroli udaliśmy się na poczekalnię, która przypominała bardziej poczekalnię w ośrodku zdrowia niż na lotnisku 😉 Posiada ono bowiem całe trzy bramki, z których odlatują samoloty, ale choć małe, to lotnisko jest bardzo nowoczesne. Widać, że zostało wybudowane zupełnie niedawno.

Co natomiast najpiękniejsze w tym lotnisku to widok sprzed terminala. Tego dnia w końcu mieliśmy okazję zobaczyć piękną panoramę okolicy na bezchmurnym niebie. Zobaczyliśmy zatem Annapurny, Macchapuchre i Dhaulagiri.

Sam lot zaś był szybki i komfortowy, mimo że lecieliśmy samolotem z napędem turbośmigłowym. Po niespełna godzinie byliśmy już w Katmandu. Odebraliśmy bagaże, które na szczęście doleciały razem z nami i zostawiliśmy je na przechowanie w niewielkim hoteliku przed lotniskiem, a sami udaliśmy się na spacer po stolicy.

Niczym specjalnym jednak ona mnie nie urzekła. Podobnie sam Thamel reklamowany jako dzielnica dla turystów. Na pewno z obu tych największych nepalskich miast, większe i lepsze wrażenie zrobiła na mnie Pokhara. Na domiar złego do centrum Katmandu wybraliśmy się taksówką, która musiała się przebić przez tłumy Nepalczyków zmierzające do głównego parku, gdzie miały się odbywać uroczystości związane z nadejściem nowego roku. Miał tam też się zjawić sam premier Nepalu, więc z każdej strony do parku płynęła rzeka ludzi, motorów i samochodów, a my z naszym kierowcą taksówki między nimi. Dlatego podróż do centrum zajęła nieco więcej czasu niż początkowo zakładaliśmy.

Tam poszwędaliśmy się po okolicy, wypiliśmy piwo lub dwa tu i ówdzie, żeby zabić czas, jaki mieliśmy jeszcze do odlotu. Finalnie na lotnisko trafiliśmy z powrotem około godziny 18. Do odlotu wciąż mieliśmy dużo czasu, bo nasz samolot do Delhi odlatywał około 21. Sam lot też odbył się bez większych komplikacji, choć mieliśmy małe opóźnienie przez jednego z pasażerów, który miał jakiś problem ze swoim biletem lub dokumentami i ostatecznie na pokład samolotu wpuszczony nie został.

My zaś spokojnie dotarliśmy do Delhi, gdzie mieliśmy bardzo dużo czasu na kolejny samolot, bowiem lot do Wiednia mieliśmy dopiero o 14.45 a na zegarach nie było jeszcze północy. Po przejściu wszystkich kontroli bezpieczeństwa, które tym razem poszły sprawniej niż te w tamtą stronę na tym lotnisku, udało nam się znaleźć cichy kącik, gdzie nawet udało się w miarę przespać noc, tak że przyzwoicie wypoczęci obudziliśmy się o 8 rano. Z 14 godzin oczekiwania na samolot zostało już tylko 6 😉

A czas na lotnisku w Delhi zleciał dość szybko. Tu jakieś śniadanie, tu ogarnięcie wifi, tu jakieś szybkie zakupy, potem chwila przerwy, jeszcze obiad przed odlotem i ani się obejrzeliśmy, a już trzeba było wsiadać na pokład samolotu do Wiednia.

Podróż do stolicy Austrii przebiegła bez większych problemów, choć piloci chyba chcieli nas zamrozić klimatyzacją. Prawdopodobnie przez jednego z pasażerów, który zasłabł w czasie lotu i być może w trosce o jego zdrowie lekarze będący na pokładzie zalecili obniżenie temperatury w kabinie. Wylądowaliśmy jednak planowo, a po odebraniu bagaży przed nami był już ostatni etap podróży, a więc powrót do Polski.