Pomysł wyjazdu do Snowdonii narodził się na lotnisku w Londynie podczas zeszłorocznego powrotu ze Szkocji. Ponieważ byliśmy tam wtedy z Kamą, która również robiła co w swojej mocy żeby jeszcze rozreklamować tę walijską krainę, wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać. Zwłaszcza, że wtedy na lotnisku w nasze ręce wpadło kilka egzemplarzy różnych outdoorowych gazetek i we wszystkich wręcz rozpływano się nad Snowdonią. Nad jej krajobrazami i warunkami do uprawiania trekkingu oraz scramblingu. Wtedy już wiedzieliśmy, że w 2015 roku Król Snowdon padnie u stóp Polskiego Chama!
4.06.2015
Wyjazd zaplanowaliśmy na weekend przy okazji Bożego Ciała. Bilety lotnicze ułożyły nam się tak, że rozpoczynaliśmy w czwartek rano, a kończyliśmy we wtorek wieczorem na wrocławskim lotnisku. Po przylocie do Liverpoolu w czwartek od razu załatwiliśmy formalności związane z wypożyczeniem auta, a już około 15 byliśmy w Llanberis. Stamtąd po krótkim postoju udaliśmy się do Nant Peris na pole namiotowe, które miało okazać się naszą bazą wypadową. Umiejętności nabyte w Maroku tutaj się przydały i udało się wytargować 20% rabat na noclegi 😉
Pierwszego dnia wybraliśmy się, trochę rozgrzewkowo, na Tryfan ale przez Glyder Fach i Glyder Fawr, zgodnie z opisem zawartym na http://www.walkingenglishman.com/wales02.html ale w przeciwnym kierunku. Wystartowaliśmy z przełęczy Pen-Y-Pass, nie kierując się w stronę Snowdona, ale w przeciwnym kierunku. Pogoda nie zachwycała. Od rana chmury były bardzo nisko i choć na początku wędrówki jeszcze nie padało, było dla nas jasne, że prędzej czy później wejdziemy w chmury i solidnie tego dnia zmokniemy. Już na początku drogi trochę pobłądziliśmy, ale odnaleźliśmy po chwili czerwone kropki, które w zasadzie doprowadziły nas do samego Glyder Fach (985). Tutaj dopadły nas chmury, w których padał gęsty deszcz i towarzyszył temu silny, przenikliwy wiatr, potęgujący uczucie chłodu. Natychmiast schowałem aparat fotograficzny głęboko do plecaka, bo tyle co przed wyjazdem czyściłem matrycę po zalaniu. Dlatego z tego odcinka nie mamy zbyt wielu zdjęć.
Z Glyder Fach cały czas granią docieramy w pobliże Glyder Fawr. Tutaj znów napotkaliśmy pewne trudności nawigacyjne, ale ostatecznie udało nam się przecisnąć przez te niesamowite formy skalne. Trzeba było bardzo uważać, bo skały były bardzo śliskie, gdyż cały czas padało. Udało nam się dotrzeć na słynne Kowadełko (Cantilever Stone), ale nie mamy tutaj żadnych zdjęć, a po chwili dotarliśmy do przełeczy, skąd ścieżka prowadziła ostro w dół. Po kilkunastu minutach obniżyliśmy się już na tyle, że udało się wyjść z chmur, dzieki czemu przestało padać. Korzystając z okazji zrobiliśmy przerwę na popas, a naszym oczom już ukazał się Tryfan, który od tej strony wygląda naprawdę okazale.
Po krótkiej przerwie obiadowej wyruszulismy w kierunku przełeczy pod Tryfanem. Nie robiąc już specjalnie przerw ruszyłem przodem z Wojtkiem na Tryfana. Bardzo mi się to podejście podobało. Lekkie, ale scramblingowe, gdzie miejscami należało włączyć napęd na cztery 😉 Sam scrambligowy atak szczytowy zajął nam nie więcej niż pół godziny. Trzeba pamiętać, że szczytowy odcinek nie jest już scramblingowy, a zwyczajnie trekkingowy. Na szczycie niestety bardzo mocno wiało, dlatego nie odważyłem się wykonać magicznego kroku z Adama na Ewę (albo na odwrót). Musiałem się zadowolić zdjęciem w pozycji siedzącej z jednego z kamieni. Na szczycie spotkaliśmy kilku turystów, ale ogólnie nie było wielkiego tłoku.
Na szczęście poprawiła się pogoda, dlatego zejście było już samą przyjemnością. Szkoda tylko, że zeszliśmy do miejsca, skąd było nam bardzo trudno dotrzeć do Pen-Y-Pass. Podjęliśmy zatem decyzję, aby ruszyć pieszo i spróbować złapać stopa. Szczęśliwie udało się nam dwukrotnie złapać okazję, dzięki czemu te 20km, które potencjalnie mieliśmy do przejścia, udało się pokonać w około godzinę. Po powrocie nie udaliśmy się na pole namiotowe, ale prosto do lokalnej knajpy na burgera. Trzeba przyznać, że walijskie burgery naprawdę robią robotę. Polecam każdemu! Mimo swojej ceny. Po kolacji już na spokojnie zrobiliśmy jeszcze małe zakupy w Llanberis, a potem udaliśmy się na chill na polu namiotowym. Pierwszy dzień okazał się bardzo udany. Zaliczyliśmy trzy szczyty, z czego jeden, na którym mi wyjątkowo zależało – Tryfan padł!
5.06.2015
Na następny dzień nie mieliśmy zaplanowanej konkretnej trasy, ale chcieliśmy zrobić coś lajtowego, żeby się nie zajechać przed niedzielą, kiedy zaplanowaliśmy sobie Crib Goch i Snowdona. Uznaliśmy, że możemy się wybrać w trasę opisaną tutaj: http://www.walkingenglishman.com/snowdonia2.htm ale, jak to oczywiście mamy w zwyczaju, pobłądziliśmy 🙂 Ostatecznie trafiliśmy na trasę opisaną tutaj: http://www.walkingenglishman.com/snowdonia3.htm . Na szczęście pogoda z rana dopisywała. Nie było może super ciepło i słonecznie, ale przynajmniej nie padało i raczej nie było widoków na to, aby pogoda się miała jakoś mocno popsuć.
Ruszyliśmy w kierunku góry, którą widzieliśmy już z miejsca, w którym zostawiliśmy samochód (Drwsycoed Uchaf) . Ścieżka była aż nadto widoczna, więc raczej trudno było się tu zgubić. Początkowo najwięszymi atrakcjami były wymyślne sposoby na zamykanie furtek w ogrodzeniach, zabezpieczających pastwiska. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do podnóża góry Y Garn (633). Podejście nie okazało się jakoś bardzo męczące. Momentami tylko było nieco irytujące, gdy na ścieżce zalegało błoto. W końcu jednak dotarliśmy na szczyt, na którym jednak bardzo mocno wiało. Widok na okolicę, a w szczególności na grań Nantile Ridge, rekompensowały wszelkie niedogodności. Na szczęście również i na tym szczycie jakaś dobra dusza ułozyła kamienny murek, gdzie można było się skryć przed wiatrem. Tu też zrobiliśmy sobie krótką przerwę na drugie śniadanie.
Stąd też wyruszyliśmy w jedynym słusznym kierunku – Nantile Ridge, które z wierzchołka prezentowało się naprawdę groźnie. Mieliśmy pewne obawy, czy nie jest to zbyt duże ryzyko przy tak silnym wietrze, ale zostały one rozwiane przez małżeństwo z ok. 10 letnim synem i psem, schodzące z grani. Skoro oni dali radę, to i my damy. I faktycznie, wystarczyło nie trzymać się samego ostrza grani, a lekko z lewej stronie, pozwalając grani na wytłumienie podmuchów wiatru. Wreszcie dotarliśmy na szczyt Myhydd Drw-y-coed (695), skąd udaliśmy się dalej w kierunku południowym, po drodze „zaliczając” szczyt Trum y Ddysgl (709). Stąd mogliśmy zejść już ścieżką w kierunku parkingu i auta, ale przedłużyliśmy sobie jeszcze wycieczkę o wędrówkę na Mynydd Tal-y-Mignedd (653), gdzie znajduje się ułożona z kamieni baszta, na którą ja nie odważyłem się wejść, ale wgramolił się tam Łukasz. Był to ostatni szczyt, który zdobyliśmy tego dnia. W drodze powrotnej znów musieliśmy wejść na Trum y Ddysgl, minąć wierzchołek i dopiero zacząć schodzić granią w kierunku lasu.
Zejście było już dosyć nudne. W zasadzie na całej jego długości nic ciekawego się nie działo. Zejście jest dość długie i monotonne. Ciekawszym fragmentem było wejście do lasu. Po raz pierwszy miałem okazję spacerować po brytyjskim lesie, bo ani wcześniej w Walii, ani rok wcześniej w Szkocji nie natrafiliśmy na ścieżki prowadzące lasem. Las walijski jest specyficzny – wilgotny i intensywny w zapachu.
Po drodze minęliśmy jeszcze starą kopalnię (chyba miedzi), która teraz, o zgrozo, służy za śmietnik dla miejscowej ludności. Z góry dało się zauważyć m. in. starą kanapę, pralkę, ale też telewizor. Po chwili już wyszliśmy z lasu, kierując się w zasadzie na azymut do miejsca startu, które było dobrze widoczne. Na koniec dnia pogoda się zaczęła psuć i zaczęło padać. Na szczęście było już blisko do celu, więc nie zdążyliśmy zmoknąć.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Beddgelert – pobliskiej miejscowości, gdzie znaleźliśmy dobrą knajpkę. Tutaj zjedliśmy obiad. I tu ciekawostka – właściciele pozwolili nam kupić sobie piwo w pobliskim sklepie, ale wypić normalnie w knajpie. Wszystko dlatego, że ta knajpa nie miała koncesji na spożywanie alkoholu. Już to widzę, jak taki numer przechodzi w Polsce. U nas to już wygonić z knajpy chcą za picie swojego (nawet niealkoholowego) napoju, a tymczasem są jeszcze miejsca na świecie, gdzie klienta się szanuje i proponuje mu różne udogodnienia.
6.06.2015
Niedziela, dzień trzeci. Dzień próby. Tego właśnie dnia mieliśmy się zmierzyć ze Snowdonem. Sama góra pewnie nie robiła na nikim wrażenia. O wrażenia miała zadbać droga na niego prowadząca, czyli legendarna Crib Goch. Niestety trochę nam się to źle poskładało, że Snowdon wypadł akurat w niedzielę. Oznaczało to potencjalnie potężne tłumy na szlaku, ale byliśmy dobrej myśli. Zwłaszcza, że od rana panowała fantastyczna pogoda. Chmur na niebie praktycznie nie było i nic nie zapowiadało, aby cokolwiek mogło się tego dnia w pogodzie popsuć.
Wyruszyliśmy wcześniej niż dnia poprzedniego. Już około 9 byliśmy przy Pen-Y-Pass, czyli miejscu skąd wyruszaliśmy też pierwszego dnia. Tutaj jednak tym razem poszliśmy w prawo, a nie w lewo. W kierunku Snowdona. I już tutaj widać było ogromne zagęszczenie turystów. Większość z nich jednak waliła ceprostradą, którą początkowo i my musieliśmy się bujać, aż do miejsca, w którym odchodziła droga na Crib Goch. Choć tak naprawdę trudno to nazwać drogą. Ot, kamieniste, dość strome zbocze, gdzie należało włączyć przedni napęd a każdy samodzielnie decydował, którego chwytu użyje, żeby się wspiąć wyżej i wyżej. Odcinek do wejścia na Grib Goch udało nam się przejść w miarę szybko, wyprzedzając niedzielnych turystów na nieco bardziej stromych podejściach, gdzie 90% wiary już musiało robić sobie odpoczynek.
Po wejściu na Crib Goch okazało się, że idzie z nami dwóch (chyba) lokalsów, dlatego początkowo podczepiliśmy się pod nich, ale dość szybko i tak ich wyprzedziliśmy. Początkowo droga prowadzi ostro do góry w kierunku wierzchołka z którego zaczyna się właściwa grań. Na wierzchołku spotkaliśmy kilkoro innych wspinaczy. Zrobiliśmy sobie też tutaj pierwszy krótki odpoczynek. Głównie chodziło o uzupełnienie kalorii, bo podejście było moomentami troszkę wymagające, a warto było mieć zapas kalorii, żeby na grani zachować maksymalną koncentrację.
A grań naprawdę robi wrażenie. Patrzysz w lewo – lufa, patrzysz w prawo – jeszcze większa lufa. Patrzysz na wprost i widzisz ostrze grani, szerokie na nie więcej jak pół metra. Przyznam, że byłem tam trochę posrany. Przynajmniej w początkowej fazie. Potem wziąłem się na sposób i szedłem nieco z lewej strony, mając ostrze grani po prawej i używając go jak poręczy. W ten sposób, trzymając się niemal cały czas dość kurczowo skały, powoli kulałem się na drugi koniec. Ewidentnie na tym etapie byłem hamulcowym dla ekipy, ale i tak jeszcze kilka lat temu byłoby dla mnie nie do pomyślenia, żeby tam w ogóle stanąć. A teraz jakoś udało się ten odcinek przejść. Z duszą momentami na ramieniu, ale skutecznie do celu. Pogoda się lekko popsuła i niebo się zachmurzyło, ale na szczęście nie padało, dzięki czemu skała pozostawała sucha i stabilna. Po zejściu z głównej części Crib Goch następowało ostre choć krótkie zejście w dół, przejście przez krótką przełączkę z niesamowitym widokiem lufy po drugiej stronie grani i wspinaczka znów na grań. Najpierw kominem, a potem z wykorzystaniem stopni i dobrych chwytów, przy bardzo dużej ekspozycji. Trzeba jednak przyznać, że na całej długości Crib Goch jest masa naturalnych chwytów, ale też takich wyrobionych przez ludzi. Człowiek instynktownie szuka chwytów ponad głową, nie widząc ich zupełnie bo w tym samym czasie pilnuje, żeby się nie sturlać z grani, a palce niemal natychmiast znajdują właściwe miejsca. Dlatego scrambling nie jest trudny – raczej przyjemny. Jedynie właśnie ta ekspozycja może dawać trochę popalić. Na tym eksponowanym odcinku zostaliśmy lekko przyblokowani przez grupę ciapatych, którzy trochę się tam posrali, ale po chwili udało sie ich wyprzedzić i ruszyliśmy pędęm przed siebie.
Potem, już z widokiem na Snowdona, kontynuowaliśmy wędrówkę granią, ale już nie tak ostrą i ze znacznie mniejszą ekspozycją. Na szczęście jednak co chwila spotykalismy jeszcze scramblingowe przeszkody, typu rynny, czy kominiki, które należało pokonać, aby móc kontynuować drogę. Dzięki temu mogliśmy cały czas nabierać ciekawych doświadczeń i scramblingowych umiejętności.
Wreszcie dotarliśmy do podnóża Snowdona (1085), gdzie Crib Goch znów łączy się z ceprostradą. I tu znów zrobiło się tłoczno, bo w tym miejscu dołącza też jeszcze jeden szlak – również o charakterze ceprostrady. Zów należało włączyć przedni napęd, ale tym razem nie po to, aby dłońmi chwytać kolejnych skał, ale by porozpychać się trochę łokciami. Koniec końców, na szczyt dotarliśmy około 12.30, gromadząc kolejną perłę w Koronie Gór Europy do kolekcji. Schronisko na szczycie przypomina raczej restaurację (podobnie jak np. na Śnieżce). W środku oczywiście tłumy, ale udało nam się znaleźć kawałek podłogi, gdzie zalegliśmy na przerwę obiadową. Wypiliśmy tutaj gorącą herbatę z brandy (a raczej brandy z herbatą…). Początkowo chcieliśmy pozostać na zewnątrz, ale jednak na szczycie trochę wiało. Do tego psuła się trochę pogoda, bo pułap chmur się obniżył. Przeczekaliśmy jednak najgorszą pogodę i około 13.30 wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tak naprawdę bowiem Snowdon to dopiero półmetek dumnie brzmiącej trasy Snowdon Horseshoe.
Ze Snowdona ruszyliśmy ostro w dół, tzw. trasą Watkin Path w kierunku Bwlch Ciliau, a potem przez dwa wierzchołki: Y Lliwedd i Blwch a Sathenau. Zdobycie obu nie sprawiło żadnych trudności, ani fizycznych ani technicznych. Na tym drugim wierzchołku odezwał się pod moim lewym kolanem jakiś dziwny przykurcz od łydki. Poprosiłem Wojtka o pomoc w jego rozciągnięciu i ruszyliśmy dalej na dół. Wszystko co najgorsze było już za nami. Teraz już tylko doturlać się do parkingu.
Zejście było dość długie i żmudne, ale wreszcie dotarliśmy już niemal pod całkowite wypłaszczenie, przez które prowadziła wygodna, szeroka ścieżka. Wróciliśmy na camping, a następnego dnia szybka podróż na lotnisko w Liverpoolu i powrót do Polski.