Szkockie Highlands

Szkockie Highlands chodziły mi po głowie już od dłuższego czasu, ale pomysł na wyjazd zmaterializował się podczas wyjazdu na Bałkany, gdzie poznałem osoby, które również, podobnie jak ja, bardzo chciały zobaczyć szkockie góry. Dlatego plan był następujący – przedostatni weekend sierpnia spędzamy w Szkocji, korzystając z długiego weekendu (poniedziałek, 25.08 był wolny ze względu na jakieś święto).

Plany początkowo były ambitne, wliczając w to wejście na Bena Nevisa słynną drogą przez Tower Ridge. Ja jednak, im dłużej i głebiej robiłem research w tym temacie, bym bardziej skłaniałem się ku temu, aby jednak Tower Ridge jeszcze tym razem odpuścić, a skupić się na ogólnym poznaniu okolicy. Udało mi się ostatecznie do tego pomysłu przekonać ekipę i wyjazd ze scramblingowego stał się raczej trekkingowy.

 

23.08.2014

Dojechaliśmy do Fort William w sobotę około 14. Po obiedzie i rozbiciu namiotu postanowiliśmy, że tego dnia w ramach rekonesansu, zmierzymy się z granią Aonach Eagach, której przejście zajmuje według przewodnika nie więcej niż 4 godziny. A ponieważ było już po południu, nie chcielismy planowac długiej trasy, aby uniknąć schodzenia po ciemku (zwłaszcza, że, jak się potem okazało – zostawiłem czołówkę w polu namiotowym).

Parking w Glencoe

Z parkingu prowadzącego na szczyt, na którym rozpoczyna się Aonach Eagach szybko znaleźliśmy ścieżkę, którą zaczęliśmy się wspinać pod górę. W pewnym momencie ścieżka znikła, więc próbowaliśmy wspinać się, próbując „wyznaczyć nową drogę”. W pewnym momencie rzut oka na tracker gps uświadomił nam, że tak naprawdę ani przez chwilę nie znajdowaliśmy się na właściwej ścieżce. Musieliśmy wybrać złą ścieżkę już na samym początku trasy. Teraz musieliśmy próbować zmienić kierunek i uderzyć bardziej pod górę- na południe – aby dotrzeć do szczytu i spróbować tam odnaleźć właściwą drogę. Nasza droga stawała sie jednak coraz trudniejsza. Do coraz większej stromizmy doszły pierwsze skały, które należało sforsować. Udało się nam znaleźć rynienkę, którą wyżłobił potok. W tej rynience chwyty były znacznie lepsze, a występujące co chwila niewysokie kominki pozwalały w miare sprawnie nabierać wysokości. Dotarliśmy wreszcie na niewielkie wypłaszczenie, około 20 metrów od szczytu. Tu już droga była prostsza, ale problem był inny – wiatr coraz bardziej się wzmagał i zaczynała psuć się pogoda. Do tego okazało się, że to podejście nie po ścieżce zajeło nam więcej czasu, niż planowaliśmy. To oznaczało, że choć pewnie grań udałoby się przejść w miarę za widoku, to zejście musielibyśmy wykonać już po zmroku. Ponieważ nie miałem czołówki, a dawało mi się też we znaki wyczerpanie całonocną podróżą autem z Londynu do Szkocji oraz (chyba?) zatrucie lokalnym burgerem, uznałem, że nie będę w stanie iść dalej i zaproponowałem zejście. Ekipa niechętnie, ale jednak podzieliła moje zdanie. Zejście po ciemku nie należałoby do najprzyjemniejszych, więc zdecydowaliśmy się na zejście.

Grań Aonach Eagach

Okazało się, że najgorsze jednak przez nami. Musieliśmy znaleźć sensowny sposób na zejście. Nie bardzo mogliśmy schodzić trasą, którą wchodziliśmy, bo kominki, po których się wspinaliśmy nie były zbyt wygodne do schodzenia. Powoli szukaliśmy miejsc, gdzie stok nie był najbardziej nachylony i krok po kroku obniżaliśmy wysokość. Na szczęście stok był mocno porośnięty wrzosami, których używaliśmy do utrzymywania równowagi, chwytając się ich jakby liny. Zejście okazało się bardzo męczące. A może tylko dla mnie ze względu na duże zmęczenie podróżą? W każdym razie zeszliśmy do budy z piwem około 19. To tylko potwierdziło, że decyzja o zejściu była właściwa. W przeciwnym razie kończylibyśmy drogę o zmroku, a zejście z tej grani bez czołówki na pewno nie należałoby do najprzyjemniejszych.

Sgorr nam Fiannaidh w promieniach zachodzącego słońca

This slideshow requires JavaScript.

 

24.08.2014

Na drugi dzień zaplanowaliśmy sobie przejście granią Ring of Steel. Według przewodnika była to trasa akurat na około 8 godzin, więc bez wielkiej spiny powinniśmy byli taką trasę ogarnąć. Trasa obejmowała m. in. grań Devils Ridge, wycenioną na scramblingową jedynkę, więc zapowiadała się też odrobina scramblingu.

Ranek budzi nas taką pogodą 🙂 Słynna szkocka chlupa? 🙂

Szlak zaczyna się przy najdalej wysuniętym parkingu przy Glen Nevis, skąd można udać się krótszą trasą w kierunku wodospadu. My jednak udaliśmy się w kierunku przeciwnym do większości maszerujących mas – w kierunku mniejszego wodospadu, przy którym miał się rozpoczynać nasz szlak. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, kierowaliśmy się zgodnie z GPSem, który i tak wprowadził nas w niemałe zakłopotanie, gdy okazało się, że powinniśmy iść w kierunku zagrodzonym bramką z kłódką. Po bliższych oględzinach okazało się jednak, że kłódka zamyka dużą bramę, a mała furtka nie jest zabezpieczona i można tamtędy normalnie przejść.

Niewielki wodospad niedaleko miejsca w którym zaczyna się szlak na Ring of Steel
Ring of Steel widoczne z przełęczy za Devil’s Ridge

Następnie udeptaną ścieżką maszerowaliśmy powoli naprzód. Droga była początkowo mało ciekawa, a co gorsza  – bardzo mokra i błotnista, mimo dobrej pogody. W miarę nabierania odległości wchodziliśmy coraz głębiej w wąwóz, oddzielony dwoma wysokimi graniami. Idąc cały czas udeptaną ścieżką spotkaliśmy turystę – pierwszego po ponad godzinie marszu. Ten wytłumaczył nam, że idziemy nie tą drogą, co powinniśmy. Dopiero wtedy spojrzałem na trackera i faktycznie – zboczyliśmy z właściwej drogi już dobrą godzinę temu. Przyjazny turysta wytłumaczył nam, jak powinniśmy teraz powrócić  na szlak i rzeczywiście po około godzinie byliśmy z powrotem na właściwej drodze. Dotarliśmy do przełęczy, przez którą przebiega trasa Ring of Steel.

Grań Devil’s Ridge

Przełęcz znajdowała się w dość niewygodnym dla nas miejscu. Oddzielała bowiem grań Devils Ridge od dalszej części Ring of Steel. Dlatego musieliśmy podjąć decyzję, czy skręcamy  w prawo i  idziemy dalej Ring of Steel, czy skręcamy w lewo i robimy Devils Ridge. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że Diabelska Grań wydaje się nam ciekawsza i poszliśmy tą drogą. Po drodze minęliśmy jeszcze płytkie jeziorko, a następnie musieliśmy się wdrapać na szczyt, z którego grań ta startowala.

Widok na Ben Nevis ze Sgor am Mhaim

Ta mozolna wspinaczka zajęła nam około godziny. Zameldowaliśmy się na wierzchołku około godziny 16. Stąd ścieżka prowadząca na grań była aż nadto widoczna. Początkowo Devils Ridge to klasyczna grań trekkingowa – po lewej przepaść, po prawej przepaść, ale na środku wydeptana ścieżka, którą idzie się bardzo wygodnie. Dopiero po chwili dotarliśmy do miejsca, które uzasadniało jedynkową wycenę. Nie był to scrambling trudny, ale dość ciekawy i przyjemny, bo pozwolił na bliższe zapoznanie się ze szkocką skałą. Szkoda tylko, że był taki krótki i już około 17 zameldowaliśmy się na wierzchołku, który ową grań kończył. Na nim celebrowaliśmy browara z widokiem na Ben Nevisa, który wreszcie ukazał się naszym oczom. Spotkaliśmy też tam turystę, który właśnie kończył całodniową, dwunastogodzinną, wędrówkę.  Około godziny 17.30 rozpoczęliśmy zejście, które okazało się nie mniej męczące od podejścia. Wygląda na to, że zdobyliśmy „przy okazji” munrosa – Sgur am Mhaim (1001 m npm).

Po prawej widoczny Sgorr a’Mhaim

Przy zejściu ze szczytu udało nam się ustalić miejsce, w którym „zboczyliśmy ze szlaku”. Okazało się bowiem, że ścieżka która prowadziła na szczyt, z którego schodziliśmy, była zupełnie zarośnięta i idąc z dołu mieliśmy pełne prawo jej nie dostrzec. Dopiero idąc z góry i widząc odciśnięte tu i ówdzie stopy na trawie, udało nam się bezpiecznie zejść. Zresztą schodziliśmy trochę „na azymut” widząc bramę, przez którą wchodziliśmy rano (a która sprawiła nam też mały kłopot).

Na grani Devil’s Ridge

Po zejściu chcieliśmy jeszcze zobaczyć wodospad, ale bardzo szybko zapadł zmrok i nie zdązyliśmy do niego dojść. Ring of Steel poczeka zatem do przyszłego roku, aby tę trasę zrobić w całości. Ale pierwsze wrażenia są jak najbardziej pozytywne.

 

25.08.2014

Poniedziałek miał być ostatnim dniem, jaki mieliśmy podczas tego wyjazdu spędzić w szkockich Highlandach. Ponieważ wczesnym popołudniem musieliśmy się już zwijać, zdecydowaliśmy, że spróbujemy zrobić wschód słońca na Benie Nevisie. Niestety plan się trochę przesunął, bo zamiast wstać o 3 nad ranem, wstaliśmy godzinę później.

Wczesny ranek pod Ben Nevisem

Ale o 4 udało się zwlec, a już o 5 byliśmy w punkcie, w którym rozpoczyna się  „ceprostrada”. Niestety czas nie pozwoliłby nam na zrobienie żadnej ciekawszej drogi, a poza tym chyba nie czuliśmy się na siłach, bo doświadczeniach dniach poprzednich, by atakować Bena Nevisa którąkolwiek z dróg scramblingowych.

Jezioro pod Ben Nevisem widoczne o wschodzie słońca

Początkowo szlak prowadzi fajnie. Nie bardzo stromo, ale jednak cały czas do góry. Po około godzinie warunki się nieco zmieniły, ponieważ obeszliśmy z drugiej strony zbocze, które pokonywaliśmy.  Tutaj zaczeło mocno wiać, co potęgowało poczucie chłodu. Zwłaszcza, że poranek nie był zbyt ciepły. Przy wejściu na szlak termometr w aucie pokazywał 3 stopnie Celsjusza. Po pewnym czasie wyszliśmy na wypłaszczenie, na które kierowało znakowane obejście szlaku, postawione ze względu na konieczność regeneracji oryginalnej ścieżki. Na tym wypłaszczeniu mogliśmy nieco zwolnić i podjeść kawałek śniadania (migdały). Naszym oczom ukazał się wierzchołek, który jako żywo przypominał Bena Nevisa. Co więcej, wydawał się on zupełnie nieodległy.

Na szczytowym plateau. Wchodzimy w chmury.

Ale to by było zbyt piękne. Szlak w dalszej części trawersuje bardzo szeroko widoczne zbocze. Tam na szczęście tak mocno nie wiało, bo trawers jest przyklejony do zbocza od tej „cichszej” strony. Podejście było długie i mozolne. Mniej więcej w połowie tego trawersu zrobiliśmy sobie krótki postój – była godzina 7.00. Zdjedliśmy następną porcję migdałów, a przy okazji spotkaliśmy schodzących ze szlaku. Ci powiedzieli nam, że czeka nas jeszcze ponad godzina marszu. Po około 40 minutach dotarlismy do wypłaszczenia, które musiało być plateau. Pogoda jednak się zmieniła i choć wczesnym rankiem było super pogodnie, teraz szczyt Benka spowiły chmury, dlatego trudno było nam określić, jak daleko mamy do mety.  Teraz zaczęło wiać jeszcze mocniej, bo nie byliśmy niczym osłonięci. Wędrując od skalnego kopczyka do następnego, zauważyliśmy w końcu usypany kopczyk na wierzchołku. Ostatecznie szczyt zdobyliśmy o 8.23. Oczywiście, zgodnie z tradycją rodem z Bałkanów, we mgle. Tu zrobiliśmy szybką sesję zdjęciową i rura na dół, bo czas nas naglił. A i tak udało nam się planowaną 4-godzinną trasę pokonać w 3h20m, co jest niezłym wynikiem.

Ktoś miał jaja ze stali decydując się na nocleg w takim miejscu 😉

Niestety na zejściu wcale nam się nie udało nadrobić jeszcze trasu, bo już na szlaku pojawiły się tłumy turystów. Teraz już wiem, czemu ta trasa nosi nazwę ceprostrady. Takich tłumów nie spotykałem nawet na drodze prowadzącej do Morskiego Oka, Pięciu Stawów, czy na Śnieżkę. Po prostu masy ludzi, których trzeba przepuszczać, bo nie są nauczeni, że schodzący mają pierwszeństwo. Moja aspołeczna natura w górach miała teraz używanie. A z obcokrajowców na szlaku oczywiście najwięcej Polaków 🙂

Na szczycie

Przy zejściu niebo się nieco rozjaśniło, więc udało nam się zrobić trochę fajnych zdjęć. A góra, choć niespecjalnie wysoka, to jednak jest wyzwaniem kondycyjnym, bo startuje się z poziomu ok. 60 m npm, a meta jest na 1344 m npm, co daje niespełna 1300 metrów podejścia. Naprawdę jest się gdzie zmęczyć, ale w przyszłym roku będziemy już próbować inne, ciekawsze trasy w okolicy. Benek zaliczony – plan wykonany 😉

Widok z Ben Nevisa na północne, bardzo strome zbocze