Como 2025

O tym, żeby zobaczyć Jezioro Como marzyłem już od dawna, a gdy w tym roku nadarzyła się okazja, aby te marzenia zmaterializować, nie zastanawiałem się ani chwili. Skompletowaliśmy czteroosobową ekipę, wynajęliśmy apartament w miejscowości Colico i 24 maja (w sobotę) wyjechaliśmy w trasę, zabierając oczywiście ze sobą rowery.

25.05.2025 (niedziela)

Ponieważ przyjechaliśmy (z małymi przygodami 😉 ) na miejsce o 1 w nocy z soboty na niedzielę, wymagało to solidnego odespania. Ponadto nie byliśmy tego dnia w najwyższej formie po trudach podróży więc zaplanowaliśmy sobie tylko „delikatną” (w teorii) rowerową przejażdżkę. Chcieliśmy z naszej miejscowości wyjechać rowerem w górę do miejscowości Villatico, skąd ruszyć w kierunku wąwozu Torrente Perlino, którego dnem płynie okresowy potok o tej samej nazwie. Przejażdżka jednak już od pierwszych metrów pokazała, że wcale nie będzie delikatną. Nachylenie terenu, mimo że mieliśmy asfalt, sięgało 20-25%, co biorąc pod uwagę też naszą ogólnie słabą formę mordowało nas okrutnie. Po dotarciu w okolice wąwozu minęliśmy szeroką polanę i obok restauracji Posallo Trattoria skręciliśmy w prawo kierując się wąską, choć nadal momentami asfaltową, a momentami betonową drogą w górę. Po pokonaniu kilku stromych serpentyn teren nieco się wypłaszczył, ale nie na długo. W końcu dojechaliśmy do niewielkiej osady Raineda (gdzie po drodze spotkaliśmy parę Szwajcarów, z którymi zamieniliśmy słowo odnośnie tutejszych atrakcji rowerowych) i ruszyliśmy dalej.

Włoskie okienko z widokiem na okolicę 🙂

Teraz teren już zasadniczo się wypłaszczył. Wjechaliśmy na te 700m npm i teraz poruszaliśmy się grzbietem w kierunku sanktuarium della Madonna di Bondo, gdzie droga z asfaltu zamieniła się w szuter. Po jego minięciu teren zaczął delikatnie opadać, co oznaczało, że lada moment rozpoczniemy zasadniczy zjazd do miejscowości Vestreno. Niedługo też wjechaliśmy na nieco szerszy asfalt, którym wieloma (widokowymi) serpentynami zjechaliśmy do Dervio – większego miasteczka w okolicy. Tutaj zrobiliśmy sobie krótki postój na uzupełnienie płynów i cukrów i już główną drogą wzdłuż jeziora wróciliśmy do Colico.

Zaczynamy zjazd do cywilizacji

Powrót nie był zbyt przyjemny. Prowadził bowiem główną drogą, którą poruszają się setki aut na godzinę, a ścieżki rowerowej przy niej nie ma, więc jechaliśmy niemal przyklejeni do mijających nas samochodów. Powiedzieliśmy sobie wtedy – nigdy więcej jazdy na rowerze wzdłuż tej drogi.

Fotogeniczna wyrwa w murze 😉

26.05.2025 (poniedziałek)

Na następny gdzień, gdy już obudziliśmy się w znacznie lepszej formie, wymyśliliśmy sobie trekking po okolicznych górkach oznakowanymi szlakami turystycznymi. Podjechaliśmy sobie tylko autem do niewielkiej osady Vezio (gdzie zresztą znajduje się zamek udostępniony do zwiedzania turystom), tam zaparkowaliśmy i ruszyliśmy szlakiem nazwanym Sentiero del Viandante la Lierna a Vezio.

Od samego rana towarzyszyły nam super widoczki na Jezioro Como

Początkowo szlak ten prowadził odkrytym terenem, ale szybko weszliśmy do lasu, mijając pod spodem główną drogę oraz mając w świadomości, że gdzieś pod nami wydrążony jest tunel, którym biegnie tutejsza autostrada. Nasz szlak to łagodnie się wznosił, to łagodnie opadał, a przynajmniej w tej części poprowadzonej wzdłuż jeziora. Dopiero gdy lekko skręcił w lewo w kierunku przełęczy Pietfer zaczął się wyraźnie wznosić. Na krótkim dystansie przyszło nam nagle pokonać 500m przewyższeń, aż dotarliśmy do niewielkiego wąwozu, który stanowił też najwyższy punkt na tym odcinku. Tam zrobiliśmy sobie krótką przerwę na jedzenie i picie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz ostro w dół, mieliśmy bowiem dojść do miasteczka Giussana. Szlak w całości prowadził lasem, gdzie brakowało fajnych punktów widokowych, ale pozostawało mieć nadzieję, że jego druga część będzie ciekawsza.

Widoczny charakterystyczny pólwysep który rozdziela jezioro na kształt odwróconej litery V

W Giusannie znów zrobiliśmy przerwę na jedzenie i picie. Chcieliśmy tutaj też zjeść obiad, ale wszystkie knajpki były pozamykane. Ledwo udało się znaleźć kran z pitną wodą, którą napełniliśmy nasze nalgeny. Stamtąd ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się w stronę osady Genico, skąd nad autostradą weszliśmy znów w las i mozolnie pięliśmy się w górę by osiągnąć płaskowyż Alpe Mezzedo. Zanim jednak do niego dotarliśmy, znaleźliśmy efektowny punkt widokowy z krzyżem (Croce di Brentalone) na wysokości ok 650m npm.

Jeszcze raz ten półwysep ale z nieco innej perspektywy

Po dotarciu na płaskowyż znaleźliśmy fajną ławeczkę z widokiem na jezioro gdzie trochę odpoczęliśmy po czym skierowaliśmy się w stronę przełęczy Bocchetta di Ortanello (960m npm), która w zasadzie jest bardzo szerokim siodłem i kulminacją tego płaskowyżu. Znajdują się tam restauracje, które jednak były pozamykane. Obeszliśmy się zatem smakiem i skierowaliśmy się w dół do punktu startowego. Droga zejściowa była znacznie lepsza niż podejściowa. Kierowaliśmy się bowiem szerokim szutrem, który dopiero w dolinie zmienił się w nieco bardziej stromą i kamienistą pieszą ścieżkę. Nią w zasadzie dotarliśmy do samego parkingu gdzie zostawiliśmy auto.

Punkt widokowy z krzyżem 🙂

Cała trasa zamknęła się w 21km dystansu i niespełna 1500m przewyższeń, co pokazuje jak strome i agresywne są podejścia (i zejścia w górach Como).

27.05.2025 (wtorek)

Wtorek rano spędziliśmy w mieście Como, gdzie zwiedziliśmy katedrę i starówkę, przespacerowaliśmy się promenadą nad wodą oraz zjedliśmy obiad w jednej z tutejszych restauracji (drogo i średnio smacznie czyli dokładnie tak jak wyobrażałem sobie jedzenie w tym mieście 😉 ). Po południu zaś wybraliśmy się na „delikatny” (znów) rower celem lekkiego rozkręcenia nóg tak, aby w środę móc podziałać coś więcej).

Katedra w Como

Ruszyliśmy wybrzeżem na północ w kierunku jeziora Lago di Mezzola, mijając położony na wzgórzu Kościół św. Barbary (podobno ważne miejsce kultu lokalnej społeczności). Przejechaliśmy przez most na rzece Adda, która nieopodal wpada do Jeziora Como i skierowaliśmy się w stronę miasteczka Sorico. Zanim jednak do niego dotarliśmy trzeba było się przeprawić przez kolejny most. Tym razem zawieszony nad kolejną rzeką która wpada do Como –Merą. Nie dojechaliśmy jednak do tego miasteczka bo po zjechaniu z mostu skręciliśmy w prawo z głównej drogi w stronę serpentyn prowadzących do niewielkiej osady La Masina. Mieliśmy teraz do pokonania zdrowy asfaltowy podjazd (2km, 140m up), a po nim zjazd do miejscowości Dascio (tam fajny punkt widokowy z krzyżem i masztem z włoską flagą), skąd znowu mieliśmy drugi agresywny podjazd (2,3km, 160m up) w kierunku miasteczka Albonico. Tam droga zawijała i prowadziła niejako górą do drogi, z  której wcześniej zjechaliśmy. Zrobiliśmy tu zatem pętlę i niedługo potem wróciliśmy do mostu, który przekraczaliśmy.

Widok na miasto Como z perspektywy promenady nad jeziorem

W drodze powrotnej jednak nie kierowaliśmy się tą samą trasą, a za mostem skręciliśmy w lewo i ruszyliśmy w stronę miasteczka Nuova Olonio. Po przejechaniu przez nie skierowaliśmy się w stronę wzgórza na którym znajduje się klasztor Chiesetta di San Giuliano jednak nie było naszym celem wjazd na sam szczyt bo to oznaczało ok 400m przewyższeń. My zrobiliśmy tylko krótki (ale treściwy, 1,1km, 100m up) podjazd na pobliski punkt widokowy, z którego następnie skierowaliśmy się w dół do miasteczka Dubino i dalej już szerokimi szutrami i asfaltami (w podmuchach silnego wiatru w twarz) ruszyliśmy w drogę powrotną.

Popołudniowy rower wśród trzcin i z widokiem na odległe szczyty

Kilka kilometrów przed Colico zrobiliśmy sobie jeszcze postój w tutejszym beach barze na uzupełnienie kalorii oraz elektrolitów i dopiero po tym ruszyliśmy na kwaterę.

Spektakularny punkt widokowy z włoską flagą na pierwszym planie 🙂

Ostatecznie wycieczka zamknęła się w blisko 50km i prawie 600m przewyższeń. Niby niewiele, ale wszystkie one zawarły się w trzech podjazdach, z których każdy miał blisko 10%, więc w nogach zostały i to mocno.

28.05.2025 (środa)

Chłopaki na ten dzień umawiali się na rowery w górach, ale moje nogi były tak zabetonowane, że kategorycznie odrzuciłem taką formę spędzania czasu 😉 Zamiast tego wybrałem się na ferratę Corno (Grupo Alpini) Medale. Umówiliśmy się tak, że zostawię ich w miejscu startu, a nastepnie podjadę autem do Lecco, skąd startowała moja ferrata, a potem po nich podjadę z powrotem albo oni zjadą do Lecco.

Gdzieś tu w górach zostawiłem chłopaków i zjechałem do Lecco

Po dotarciu do Lecco i zaparkowaniu szybko się oszpeiłem i ruszyłem pod ścianę. Ze znalezieniem parkingu i drogi pod ferratę problemu nie było -–oznakowanie jest tutaj bardzo dobre. Widziałem z dołu, że cała ściana była w słońcu. Spodziewałem się zatem solidnej spiekoty.

Ściana Corno Medale którą biegnie ferrata. Jak widać w pełnym słońcu…

Sama ferrata zaś wyceniana jest na C. Jej czas przejścia wycenia się na 2h15m, podejście pod skałę to niby 30m, a zejście z ferraty to 1h15m. Na całej trasie pokonuje się ok 700m przewyższeń, podczas gdy sama deniwelacja w ścianie to prawie 400m. Jest więc co robić.

Podążając za drogowskazami…

W miejscu gdzie zaczyna się stalówka spotkałem dwóch Niemców, którzy mieli zaraz za mną wyruszyć w skałę. Ponieważ nie chciałem ich potencjalnie blokować, gdyby chcieli mnie po drodze wyprzedzić, ruszyłem dość żwawo, sprawnie pokonując pierwsze przepinki. Trudności subiektywne na ferracie nie są duże. Brakuje na niej co prawda sztucznych ułatwień w postaci klamer czy drabinek – dysponujemy wyłącznie stalową liną, ale naturalnych chwytów i stopni jest na tyle mnogo, że nie ma problemu z wyborem właściwej trasy. Największym wrogiem na tej ferracie jest rzecz jasna słońce, które niemiłosiernie oświetla skałę i praży wszystkich, którzy się z nią zmagają.

Prawie na szczycie…

Innym problemem może być potencjalny brak miejsc na odpoczynek. Pierwsze takie miejsce znalazłem po 45 minutach na niewielkiej półce na której rosło też niewielkie drzewo dające odrobinę życiodajnego cienia. Tam wreszcie miałem okazję zdjąć plecak i coś się napić. Nie widziałem też wchodzących poniżej Niemców. Wyglądało zatem, że albo się wycofali i zeszli albo po prostu narzuciłem takie tempo, że zostawiłem ich daleko za sobą.

Na wierzchołku znajduje się punkt widokowy z charakterystycznym krzyżem

Odpowiedź na to, który wariant okazał się być bliższy prawdy przyniosła druga część ferraty. Mianowicie po ok 15 minutach… dotarłem na jej szczyt. Czas przejścia samej ferraty zamknął mi się zatem w godzinie z szacowanych 2h15m. To w dużej mierze wynik tego, że praktycznie się na niej nie zatrzymywałem i nie odpoczywałem ze względu na palące słońce (nie umiem odpoczywać w słońcu, ono mnie kasuje nieważne czy jestem w miejscu, czy w ruchu). Na szczycie znajduje się krzyż, a wierzchołek znajduje się na wysokości 1029m npm.

Na punkcie widokowym Madonna del Carmine

Na szczycie zarządziłem sobie krótki odpoczynek, wypiłem co miałem do wypicia i zjadłem, co miałem do zjedzenia 😉 Teraz zaś przede mną była druga, wcale nie łatwiejsza część drogi, czyli ta zejściowa. Spodziewałem się stromej ścieżki zejściowej i faktycznie taką dostałem. Po drodze też zdążyłem się delikatnie zgubić przez co musiałem potem dymać 50m do góry stromym zboczem, gdzie ścieżka nagle się urwała i trzeba było wrócić do ostatniego oznakowanego miejsca.

I widok na ścianę z pomnikiem na pierwszym planie. W poszukiwaniu kawiarni w centrum Lecco…

Po drodze znalazłem jeszcze jeden fajny punkt widokowy, oddalony nieco od ścieżki zejściowej, ale taki do którego łatwo było dojść, więc zdecydowałem się delikatnie nadłożyć drogi. Punkt ten znajduje się przy niewielkiej kapliczce Capeletta della Madonna del Carmine, wybudowanej na niewielkiej półce skalnej przypominającej orle gniazdo. Widok stamtąd na Lecco, Jezioro Como i okalające je szczyty jest naprawdę spektakularny. Stamtąd już łatwą drogą ruszyłem w dół i po około pół godzinie byłem przy aucie.

W międzyczasie dostałem cynk, że chłopaki zjeżdżają do Lecco i że spotkamy się tutaj za około godzinę, więc niedługo potem wszyscy razem wróciliśmy do naszego apartamentu.

29.05.2025 (czwartek)

Czwartek był ostatnim pełnym dniem na wyjeździe. W piątek rano mieliśmy już wracać do Polski. Uznaliśmy zatem, że wykorzystamy go na relaks nad Jeziorem. Chcieliśmy ponadto skorzystać z okazji i zobaczyć przejeżdżający tego dnia przez miasteczko wyścig kolarski Giro d’Italia, co nam się udało. Sam przejazd trwał dosłownie kilka sekund. Kolarze bowiem jechali po płaskim, a może i delikatnie z góry plus był to dopiero początek etapu, więc byli jeszcze świeży i wypoczęci. Nie to co my po prawie tygodniu nad Como 😉

Na granicy włosko-szwajcarskiej