… czyli Peru 2025
Nową świecką tradycją powoli stają się wyjazdy w bardziej egzotyczne miejsca, które organizujemy sobie na początku roku. W poprzednim był to wyjazd do Nepalu, którego celem było przejście trasy Manaslu Circuit, podczas gdy w tym roku zdecydowaliśmy się na Peru. Kraj, który zawsze chciałem odwiedzić, głównie ze względu na pasmo górskie Cordilliera Blanca, które chciałem zobaczyć. Pech jednak chciał, że bilety które kupiliśmy, dawały nam możliwość pojechania do Peru podczas tamtejszego lata, kiedy trwa tam pora deszczowa. To automatycznie wykluczyło możliwość trekkingu w wyższych partiach Peru ze względu na brak infrastruktury tamże. Oznaczałoby to konieczność trekkingu z pełnym wyposażeniem na plecach, wliczając w to namioty, śpiwory, sprzęt do gotowania itp. Uznaliśmy zatem, że Cordilliera Blanca będzie musiało poczekać, ale zamiast tego spróbujemy zobaczyć pozostałe atrakcje Kraju Inków.
23.01.2025 (Berlin -> Lima)
Udało się znaleźć relatywnie tanie loty z Berlina, które jest stosunkową dobrą (bo bliską) bazą startową. Lecieliśmy francuskimi liniami Air France. Najpierw z Berlina do Paryża, a następnie po krótkim czasie na przesiadkę, z Paryża do Limy. W stolicy Peru mieliśmy być jeszcze w czwartek wieczorem mimo że podróż z Paryża miała trwać aż 11 godzin. Wszystko za sprawą różnicy czasu. W Peru bowiem obowiązuje strefa czasowa GMT-5 podczas gdy w Warszawie mamy GMT+1. W efekcie połamani po długiej podróży wylądowaliśmy w Limie o 19 lokalnego czasu. Nasz plan na pierwszy wieczór zakładał zakwaterowanie na jedną noc w pobliskim hostelu i kolację gdzieś w pobliskim barze. Następnego dnia bowiem mieliśmy lecieć na południowy wschód – do miasta Juliaca nad Jeziorem Titicaca.
24.01.2025 (Lima -> Juliaca -> Puno)
Pierwszy nocleg na peruwiańskiej ziemi był wyjątkowo spokojny. Co prawda wieczorem pod oknami naszego hostelu odbywała się regularna impreza, ale byliśmy chyba tak wymordowani podróżą, że wcale nam to nie przeszkadzało. Rano jednak obudził nas wszechogarniający zaduch i gorąc. Wszak w Limie teraz był środek lata.
Wymeldowaliśmy się z hostelu i z bagażami ruszyliśmy na poszukiwanie lokalu, w którym moglibyśmy zjeść śniadanie. Wzdłuż główniej ulicy biegnącej równolegle do granic lotniska znaleźliśmy masę knajpek i w jednej z nich zjedliśmy śniadanie po czym uberem zawieźliśmy bagaże na lotnisko podczas gdy część grupy wybrała się na terminal pieszo. Wszak mieszkaliśmy niespełna kilometr dalej.

Na lotnisku ostretchowaliśmy bagaże i nadaliśmy je do Juliaca – miasteczka na południowym wschodzie Peru, będącego lotniczą bazą wypadową nad Jezioro Titicaca. Sama podróż trwała niespełna godzinę i minęla w dość komfortowych warunkach. Po wyjściu z samolotu na docelowym lotnisku musieliśmy się zmierzyć ze znaczną różnicą wysokości. Wszak Lima leży nad morzem (a żeby być precyzyjnym – nad oceanem), a Juliaca na wysokości ok 3500m npm. Na lotnisku jednak czekał na nas już transport do Puno – docelowego miasteczka, które miało być naszą bazą na czas pobytu nad jeziorem. Dotarliśmy tam po niespełna dwóch godzinach, prosto do hotelu, w którym mieliśmy już zarezerwowany nocleg.

Popołudnie i wieczór spędziliśmy na obiadokolacji i krótkim spacerze po Puno. Na więcej zabrakło sił, bo jednak wciąż odczuwaliśmy trudy podróży z Europy, a do tego wysokość też pewnie dokładała swoje. Musieliśmy się zregenerować, bo już następnego dnia czekała nas pierwsza z wykupionych wycieczek – dwudniowa eskapada po wyspach jeziora.

25.01.2025 (Wyspy Uros -> Amantani)
Po śniadaniu zebraliśmy swoje bagaże i zeszliśmy przed hotel, skąd miał nas odebrać lider wykupionej przez nas wycieczki. Przyszło nam czekać o kwadrans dłużej niż planowany był czas odbioru, ale wreszcie siedzieliśmy w busie, którym dowieziono nas do przystani i następnie zapakowano na turystyczną łódkę. Niebawem ruszyliśmy, a nasz przewodnik umilał nam czas podróży na wyspy Uros opowiadaniem o jeziorze, wyspach na nim i całym otoczeniu.

Pierwszym punktem na mapie wycieczki były wyspy Uros. To sztuczne wyspy stworzone przez indian, którzy budują je używając… trzciny. Ta, gnijąc, buduje warstwę przypominającą poduszkę. Po takiej warstwie ułożonej na tafli jeziora można normalnie chodzić. Takich wysp na jeziorze są dziesiątki. Na każdej mieszka inna rodzina, ponieważ wyspy te są bardzo małe – mają po kilkanaście, góra kilkadziesiąt metrów średnicy. Można się na nie dostać, rzecz jasna, tylko łodzią.

Po dotarciu na jedną z takich wysp lokalsi przedstawiali nam sposób budowania wyspy, chat na niej a także oferowali swoje rękodzieło. Cała wizyta trwała około dwóch godzin. W tym czasie zostaliśmy również zabrani na krótką wycieczkę łodzią zbudowaną z trzciny. Po wszystkim zostaliśmy zapakowani na naszą łódź motorową i ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz naszym celem była już większa, naturalna wyspa, Amantani.

Po dotarciu na wyspę wszyscy uczestnicy wycieczki zostali podzieli na grupy, w ramach których mieli zamieszkać u różnych rodzin na wyspie. My, całą naszą szóstką, zostaliśmy przydzieleni niejakiej Mary, która wraz z córką były dla nas gospodyniami. Po zakwaterowaniu w dwóch pokojach, zostaliśmy zaproszeni na obiad, a po nim mieliśmy się udać na boisko sportowe na wyspie, które stanowi centrum życia kulturalnego. Tam spotkaliśmy się z pozostałymi grupami i wspólnie z przewodnikiem ruszyliśmy w kierunku drugiego najwyższego punktu na wyspie – szczytu Pachatata (4085m). Nazwa ta oznacza jednego z inkaskich bogów, w którego lokalsi nadal wierzą. Obok wznosi się wyższy o 35m bliźniaczy wierzchołek Pachamama (4120m).

Po dotarciu na szczyt mieliśmy obejść centralny placyk trzykrotnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, a potem pod wybrane trzy kamienie w okolicy włożyć po jednym liściu koki skierowanym w kierunku zachodnim. Ten obrzęd miał nam zapewnić szczęście oraz spełnienie marzeń i życzenia, które sobie tutaj wymyślimy. Po całej ceremonii mieliśmy jeszcze chwilę dla siebie zanim przyszedł zachód słońca. W tych warunkach świetlnych okolica prezentowała się naprawdę zjawiskowo, więc wszyscy wyjęli telefony i aparaty. Po sesji ruszyliśmy z wolna na dół do baru przy boisku.

Po krótkiej integracji w barze z innymi uczestnikami wycieczki zeszliśmy do naszej chaty gdzie Mary przygotowała nam kolację. Po niej zostaliśmy ubrani w lokalne inkaskie stroje i zaproszeni do odległego o kilka minut drogi domu kultury, gdzie miała się odbyć wieczora impreza. Tam w akompaniamencie peruwiańskiej orkiestry pokazano nam kilka lokalnych tańców, ale balety na wysokości czterech kilometrów nad poziomem morza były dość męczące. Dlatego nie zabawiliśmy tam zbyt długo.

Nasz przewodnik wieczorem poinformował nas, że nazajutrz, nasza podgrupka nie będzie już pod jego opieką ponieważ on zabiera resztę na wyspę Taquile podczas, gdy wykupiona przez nas wycieczka obejmowała wycieczkę po półwyspie Llachon. Ale mieliśmy się o nic martwić, bo nasza gospodyni ma na nas pomysł na pierwszą część dnia.
26.01.2025 (Amantani -> Puno)
Po śniadaniu zauważyliśmy, że Mary szykuje różne narzędzia ogrodowe, takie jak motyki, kilofy, grabki. Po przygotowaniu „wyprawki” zabrała nas na „spacer”. Okazało się, że mieliśmy jej pomóc w… podsypywaniu ziemniaków. Innymi słowy – jechałem 12 tysięcy kilometrów na urlop po to, żeby hakać w ogródku. No świetnie…
Ale trzeba przyznać, że pomoc naszej indiańskiej gospodyni przy ziemniakach dała nam dużo radości i frajdy. Mieliśmy do obrobienia jedno niewielkie poletko, więc w zasadzie uwinęliśmy się z tym w dwie godziny. Zwłaszcza, że była nas szóstka, a większość miała jakichś „wiejski” background, więc praca w polu nie była nam obca. Po zakończeniu pracy zeszliśmy na dół z powrotem do naszej osady. Tam Mary podała nam obiad a potem ruszyliśmy do miasteczka, skąd miała nas odebrać druga grupa. Mary upierała się, że pójdzie z nami, ale wyjaśniliśmy jej na migi, że damy sobie radę i trafimy na miejsce.

Spacer do miasteczka Amantani (nazwanego tak samo jak nazwa wyspy) okazał się jednak dość wyczerpujący, ponieważ musieliśmy przejść przez rejon kopuły szczytowej Pachataty – miejsca, gdzie byliśmy dzień wcześniej. Ciężkie plecaki, palące słońce, 300m podejścia i wysokość –wszystko do kupy sprawiło, że dotarcie na miejsce było dość męczące. Tam jednak znaleźliśmy bar, w którym napoiliśmy się piwem, a niedługo potem przyjechała wycieczka, która miała nas przejąć.

Z drugą wycieczką zostaliśmy wsadzeni na podobną łódkę jak tę, którą płynęliśmy dzień wcześniej i ruszyliśmy w kierunku półwyspu Llachon. Tam jednak nie spędziliśmy wiele czasu. W zasadzie zatrzymaliśmy się tam tylko na obiad, po którym zeszliśmy z powrotem na łódź i wróciliśmy do Puno.

Godzina była jeszcze w miarę wczesna, więc po ponownym zakwaterowaniu się w hotelu ruszyliśmy w miasto. Poszliśmy na kolację do restauracji, w której zjedliśmy steka z alpaki (smakuje dość zwyczajnie, nic szczególnego), a potem wybraliśmy się do jednego z klubów w centrum miasta, żeby posmakować najbardziej charakterystycznego drinka w Peru – Pisco. To drink, w którym bazę stanowi alkohol o tej samej nazwie – to destylat z winogron (niczym brandy), do którego dodaje się sok z marakui (i czasem ananasa), a wierzchnią warstwę drinka stanowi pianka z białka, posypana cynamonem. Drink niezły, ale niczego nie urwał. To co mieszaliśmy w nalgenach niejednokrotnie smakowało lepiej 😉

Po wizycie w barze wróciliśmy do hotelu. Chcieliśmy się trochę zregenerować, bo następnego dnia czekała nas dość długa i wyczerpująca podróż.

27.01.2025 (Puno -> Cabanaconde)
Na ten dzień mieliśmy zaplanowany w zasadzie tylko przejazd do Cabanaconde. Miasteczka położonego na płaskowyżu nad Kanionem Colca. Dystans 350km miał nam zająć około sześciu godzin. Trasa wiodła w większości przez wysokogórskie płaskowyże z widokami na okoliczne sześciotysięczniki. Przez większą część trasy podróżowaliśmy na wysokościach grubo powyżej 3000m, a długimi fragmentami nawet powyżej 4000m. W najwyższym zaś punkcie, który przy okazji stanowi punkt widokowy na okoliczne wulkany wysokościomierz w zegarku pokazał 4870m, choć informacja namalowana na kamieniu wskazywała, że wysokość w tym miejscu wynosi nawet 4910m czyli o stówkę wyżej niż Mont Blanc.

Po dotarciu na miejsce zameldowaliśmy się w wynajętym hostelu i ruszyliśmy na obiadokolację. Ponieważ jednak była pora siesty (w Peru?!) to pozostała nam tylko jedna knajpka do wyboru. Nie prezentowała się nad wyraz okazale, ale jedzenie okazało się nawet nienajgorsze i, co najważniejsze, bezpieczne.


Wieczór spędziliśmy na nocnych Polaków rozmowach, bo na zewnątrz padało, a nas następnego dnia czekał ponad 20 kilometrowy trekking po Kanionie Colca.
28.01.205 (Kanion Colca)
Ponieważ prognozy na ten dzień były optymistyczne, ale tylko do południa, musieliśmy wstać wcześnie rano i wyjść na szlak bez hotelowego śniadania. To zjedliśmy dopiero pod przydrożną wiatą w miejscu, w którym kończył się asfalt i rozpoczynał właściwy szlak. Wcześniej mieliśmy do przejścia około 2,5 kilometra asfaltową drogą. Pogoda jednak rano dopisywała i mogliśmy się nacieszyć widokami na ściany i pięciotysięczne szczyty po przeciwległej stronie kanionu (przede wszystkim Sepregina – 5432m, Sillane – 5286m oraz Nevado Bomboya – 5234m).

Na początku przypałętał się do nas pies, który, wydawało się, że będzie szedł z nami przez cały dzień. Jednak dość szybko się od nas oddalił (gdy tylko się zorientował, że wcale nie zamierzamy go co chwilę karmić). Szlak ten, prowadził trochę na opak w stosunku do tego jak zwykle chodzi się po górach. Zwykle bowiem zaczyna się nisko, by nabrać wysokości, wejść na szczyt i potem z niego zejść. My zaś musieliśmy na początku zejść do dna kanionu (ok 1000m deniwelacji) i dopiero z poziomu rzeki wspinać się znów z powrotem. Zanim doszliśmy do mostu przecinającego rzekę już byliśmy solidnie zmęczeni. Głównie palącym słońcem. Ale w międzyczasie udało nam się zaobserwować szybujące nad nami w górze kanionu kondory – ptaki – symbole tych gór jak i całego Peru.

Po przejściu przez most szlak zaczął się wspinać pod górę. Skręciliśmy w lewo w kierunku osady San Juan de Chuccho, gdzie dotarliśmy po kilkunastu minutach spaceru ścieżką w cieniu drzew… awokado. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku miejscowości Cosnirhua, ale zanim mieliśmy do niej dotrzeć, czekać nas miało przekroczenie rzeki oraz krótkie choć intensywne podejście (120m deniwelacji na 600m dystansu). Przekroczenie rzeki na szczęście okazało się łatwe. Znajdował się bowiem tam mostek, który akurat poprawiali miejscowi pracownicy, ale wyraźnym ruchem ręki zaprosili nas do przejścia. Następujące po nim podejście do wspomnianej wcześniej osady wycisnęło z nas siódme poty, ale tam znaleźliśmy mini bar, gdzie udało się kupić kawę, soki, piwo czy na co kto miał ochotę. Oprócz nas była też tam trzyosobowa grupa turystów (chyba z Francji) którzy zamawiali świeżo tłoczony sok.

Po odpoczynku ruszyliśmy w kierunku osady Sangalle, gdzie początkowo chcieliśmy zjeść obiad, ale po drodze zmieniliśmy plany. Zjedliśmy wcześniej – w restauracji w osadzie Malata. Wszystko po to, żeby bezpośrednio po jedzeniu nie być zmuszonym do mozolnej wspinaczki na płaskowyż zamykający kanion. Obiad był dość skromny, bo restauracja była jeszcze nieczynna bo było poza sezonem, ale wyjątkowo nas tam przyjęto. Trudno się dziwić, sześć osób do nakarmienia w okresie poza sezonem to dla gospodarzy żyła złota.
Po obiedzie najpierw czekało nas zejście znów do rzeki Colca, czyli niespełna 3km marszu i ok 400m deniwelacji. Podczas tego zejścia zauważyliśmy, że pogoda zaczyna się zmieniać. Zgodnie z prognozami zanosiło się na deszcz po południu. Przyspieszyliśmy zatem kroku, aby jak najszybciej zejść do osady Sangalle. Stamtąd czekało nas jeszcze mordercze wyjście z kanionu.

Po dotarciu do Sangalle kupiliśmy tam wodę i słodkie napoje, które miały nas utrzymać przy życiu podczas czekającego nas podejścia. A to było niebagatelne. Kilometr przewyższenia na dystansie pięciu kilometrów marszu. Na szczęście (albo nieszczęście?) pogoda się zmieniła i powoli zaczynał kropić deszcz. Mieliśmy tylko nadzieję, żeby to nie przekształciło się w jakąś burzę bo przesłanki ku temu były. W okolicy grzmiało i się błyskało. W takich okolicznościach przyrody ruszyliśmy pod górę. Dość szybko nasza grupa się rozdzieliła i w zasadzie każdy wchodził swoim tempem. Ja obrałem sobie strategię, aby robić przerwy co 250m podejścia, co powinno dać trzy pitstopy przed wyjściem z kanionu. „Prawie” się to udało, bo pod koniec musiałem zrobić jeden postój ekstra, ale wyszedłem z kanionu jako drugi w czasie 1h40m, co uważam za zupełnie dobry wynik. Ostatnie metry pokonywałem już ubrany w hardshell w dość rzęsistym opadzie. Trochę mnie to martwiło bo niektórzy z naszej grupy byli dość daleko i oznaczało to, że ich spacer w deszczu potrwa trochę dłużej.

Po wyjściu z kanionu znaleźliśmy wiatę, gdzie rozsiadła się już grupa młodych turystów z Niemiec. Ci jednak dość szybko opuścili to miejsce, a my wraz z D. Czekaliśmy na resztę grupy. Z biegiem czasu robiło się coraz zimniej, bo cały czas padało i wiało. Wreszcie jednak po około 40 minutach dotarła reszta grupy. Po przebraniu się ruszyliśmy do naszego hostelu. Na szczęście mieliśmy już niedaleko. Czekało nas ok 800m spaceru, ale co najważniejsze – już po płaskim.
W Cabanaconde poszliśmy na kolację (znów średniej jakości) a potem uzgodniliśmy transport na następny dzień do Arequipy. Właściciel hostelu miał nam podstawić busa, który miał nas zawieźć na miejsce.
29.01.2025 (Cabanaconde -> Arequipa)
Rano, inaczej niż dnia poprzedniego, udaliśmy się na śniadanie, które podawane jest w hostelu na najwyższym piętrze na balkonie. Zdecydowanie było to śniadanie z najładniejszym widokiem, jakie kiedykolwiek zjadłem, choć samo śniadanie było dość proste. Obserowaliśmy bowiem przed sobą skalne ściany opadające do kanionu z drugiej jego strony. Zaobserwowaliśmy też, że deszcz, który nam dokuczał wczoraj w drodze powrotnej, w wyższych partiach zamienił się w śnieg. Dzięki temu okoliczne szczyty bardzo ładnie się zabieliły, urozmaicając krajobraz.

Po śniadaniu zeszliśmy przed hostel, gdzie w zasadzie nasz kierowca już na nas czekał. Miał nas zawieźć do Arequipy, ale po drodze czekać nas miały dwa przystanki. Pierwszy to Cruz de Condor, czyli punkt widokowy, z którego najlepiej obserwować szybujące nad kanionem kondory. Drugi zaś to gorące źródła oddalone od Cruz de Condor o niespełna godzinę drogi.

Do Cruz de Condor dotarliśmy po około 40 minutach jazdy. Miejsce już od rana było oblegane przez turystów z całego świata. Wydawało się jednak, że możemy mieć szczęście i zobaczyć kondory, bo pogoda była dobra. Było słonecznie i dość ciepło. Musieliśmy swoje odczekać, ale faktycznie kondory niebawem się pojawiły. Trzeba przyznać, że nawet oglądane z daleka potrafią zrobić wrażenie. Według internetów rozpiętość skrzydeł dorosłych osobników w czasie lotu osiąga nawet trzy metry, co pokazuje, jak wielkie to ptaszyska. W miejscu punktu widokowego kwitnie też obnośny handel pamiątkami. Ponadto można sobie też, za drobną opłatą, zrobić zdjęcie z człowiekiem przebranym na kondora, niczym na wzór zdjęcia z człowiekiem-misiem na zakopiańskich Krupówkach.

Z Cruz de Condor udaliśmy się do miasteczka Chivay, a stamtąd do oddalonej dosłownie o kilkaset metrów osady Puente de Inca. Tam zaproponowano nam obiad w hotelu, gdzie obowiązywał szwedzki stół. Dopiero tam po raz pierwszy w Peru posmakowałem peruwiańskiego klasyka, czyli ceviche – surowej ryby. Po jedzeniu nasz szofer zawiózł nas do niewielkiej osady oddalonej o cztery kilometry, gdzie znajdowały się owe gorące źródła. Tam mogliśmy spędzić godzinę na relaksie w basenach i dopiero po tym czasie ruszyliśmy w drogę do Arequipy.

Czekało nas jeszcze około trzech godzin jazdy tak, że do drugiego największego miasta w Peru dotarliśmy już późnym popołudniem. Niby znaleźliśmy nasz nocleg, ale nie bardzo wiedzieliśmy jak do niego wejść. Dopiero po kwadransie przyjechała właścicielka i pokazała nam co i jak. „Zapomniała” jednak o pewnym szczególe –mianowicie, okazało się później, że nie byliśmy w tym apartamencie sami. Około 20 przyszło tam 5 Peruwiańczyków, z którymi mieliśmy go dzielić. Było to dość dziwne, ale nie pozostało nam nic innego, jak tylko to zaakceptować.

W międzyczasie jeszcze wyszliśmy na miasto, bo do starówki i Plaza del Armas (głównego punktu na turystycznej mapie Arequipy) mieliśmy dosłownie kilka minut piechotą. Lokalizacja to był zdecydowanie największy atut naszego apartamentu. W centrum zjedliśmy kolację w jednej z tutejszych knajpek, której wystrój sugerował, że to raczej miejsce dla lokalsów niż dla turystów. Ale fakt faktem – kurczak był zrobiony naprawdę dobrze i nikt nie miał po nim żadnych żołądkowych rewelacji. Urocze było to, że gdy poprosiliśmy kelnerkę o kartę, ta odeszła na chwilę po czym wróciła z odręcznie zapisanymi na serwetce nazwami dań. Taka to była „restauracja” 😉

30.01.2025 (Arequipa -> Cuzco)
Z Arequipy do Cuzco mieliśmy się dostać samolotem, ale ponieważ lot mieliśmy dopiero późnym popołudniem, mogliśmy jeszcze niemal cały dzień spędzić w tym drugim co do wielkości mieście Peru.
Poranek przywitał nas dobrą pogodą i widocznością, która pozwalała dostrzec z balkonu naszego apartamentu wulkan Misti, który dumnie górował nad miastem. Z minuty na minutę jednak widoczność spadała i po pewnym czasie wulkan skrył się za chmurami.

Śniadanie zjedliśmy już „na mieście”, wybierając śniadaniownię, w której, sądząc po klienteli, stołują się głównie zagraniczni turyści. Po śniadaniu zaś wybraliśmy się znów na Plaza del Armas, czyli główny plac Arequipy, by chłonąć atmosferę tego miejsca. Po obiedzie zaś (w zupełnie nieklimatycznym miejscu choć z dobrą kuchnią) wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na lotnisko w Arequipie.

Tam przygotowaliśmy bagaże do nadania, przeszliśmy przez kontrolę bezpieczeństwa i po niedługim oczekiwaniu wsiedliśmy do samolotu, który już godzinę później wylądował w Cuzco. Mieście uważanym za parłę w koronie architektury kolonialnej.

Taksówka zawiozła nas do wynajętego apartamentu w bloku, który znajdował się na… targowisku. Wejście do niego prowadziło przez bramę na targ, a sam apartament znajdował się na drugim piętrze bloku. Tym razem jednak, w przeciwieństwie do apartamentu w Arequipie standard był znacznie wyższy, plus mieszkaliśmy tam sami. Największe jednak wrażenie zrobiła na nas sztuczna bożonarodzeniowa choinka w kolorze fioletowym. Wyglądało na to, że właściciel tego mieszkania zażywa kokę choć w nieco innej formie niż ta dostępna w sklepach.
31.01.2025 (Macchu Picchu)
Chociaż w Cuzco mieliśmy zarezerwowane aż cztery noclegi, nie zanosiło się na nudę. Pierwszego dnia mieliśmy bowiem wykupione bilety do Macchu Picchu – głównej atrakcji turystycznej Peru. Żeby się jednak tam dostać trzeba przebrąć przez skomplikowany proces. Po pierwsze kupno biletów do Macchu Picchu przez internet nie jest możliwe z Polski jeśli nie skorzysta się z VPNa i podłączy przez peruwiańskiego providera. Po drugie, oprócz biletów wstępu do parku potrzebny jest też bilety na pociąg, który turystów tam zawozi. I trzeba to wszystko tak zgrać, żeby być na miejscu o takiej porze, aby nie spóźnić się na swoją godzinę wejścia do parku. Można w nim bowiem spędzić maksymalnie cztery godziny.
Ponieważ mieliśmy bilet wstępu na godzinę 9, musieliśmy znaleźć sobie możliwe wczesny pociąg, ponieważ sama podróż z Cuzco na miejsce trwa blisko trzy godziny. Najpierw 1,5 godziny jedzie się autobusem do Ollantaytambo, gdzie należy się przesiąść w pociąg, a następnie podobny czas zajmuje podróż już do Macchu Picchu Pueblo (zwanego też Aguas Calientes), które jest przystankiem docelowym. Kupiliśmy zatem bilety na godzinę 3.20. Na jednym bilecie mieliśmy móc przejechać zarówno autobusem, jak i pociągiem.

Od rana jednak sprzysięgły się przeciwko nam wszystkie plagi egipskie. Najpierw okazało się, że urwała się słuchawka od prysznica w jednej z łazienek, co automatycznie wykluczyło ją z użytku. Potem okazało się, że kluczyk do otwarcia bramy z targu (zamykanej zawsze na noc) nie zawsze działa i walczyliśmy chyba z 10 minut zanim udało się ją otworzyć. Gdy już szczęśliwi i zasapani dotarliśmy na dworzec to okazało się, że… nie mamy biletów na autobus i pociąg. To znaczy niby mamy potwierdzenie zakupu na mailu, ale potwierdzenie zakupu nie jest biletem, mimo że jest na nim kod QR. Pani z kasy poinformowała nas, że aby zamienić potwierdzenie zakupu na bilet trzeba się udać do siedziby tych kolei w Cuzco i tam zamienić jeden papier na drugi. Kabaret. W jakiś jednak magiczny sposób udało nam się panią ubłagać, że pozwoliła nam wsiąść do autobusu i w Ollantaytambo mieliśmy w okienku kasowym zamienić potwierdzenie zakupu na bilet.

Po dotarciu do stacji przesiadkowej posłusznie udaliśmy się do okienek i tam szczęśliwie udało się te bilety uzyskać. Było to o tyle istotne, że były to również bilety powrotne. Ich brak (a posiadanie samego potwierdzenia zakupu) mógł by być powodem problemów w drodze powrotnej. Z biletami już wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Powoli już świtało, więc w panoramicznym i przeszklonym wagonie pociągu mogliśmy podziwiać widoki. A te chwilami były naprawdę interesujące. Zwłaszcza wtedy gdy mijaliśmy pięciotysięczniki z których spływały jeszcze resztki lodowców (takie jak Willka Wiqi – 5662m, Markuni – 5319m, czy Waqaywilka – 5361m).

Po dotarciu do Aguas Calientes miasteczko już żyło pełnią życia mimo, że dopiero dochodziła siódma rano. Mieliśmy jeszcze dwie godziny, żeby wejść do parku. Ale ten czas szybko sobie zagospodarowaliśmy. Najpierw jeden z lokalnych przewodników namówił nas na to, żebyśmy skorzystali z jego usług. Kazał nam też kupić bilet autobusowy do parku. Można też iść pieszo, ale oznacza to blisko 500m przewyższeń na niecałych 2 kilometrach, więc spory wysiłek.

Autobusem dojechaliśmy pod bramy parku. Tam w zasadzie wpuścili nas już wcześniej, zanim jeszcze 9 wybiła na zegarach. Od tego momentu byliśmy pod opieką naszego przewodnika, który oprowadził nas po ruinach i poopowiadał historię tego miejsca. Wycieczka z nim trwała około dwóch godzin po czym mieliśmy jeszcze czas aby wejść na górującą nad okolicą górę Huayna Picchu (2693m), gdzie mieliśmy do pokonania 120m przewyższeń na dystansie 700m. Z daleka góra wyglądała naprawdę honornie. Zresztą pięknie też się prezentuje na tle Macchu Picchu. Samo wejście jednak nie było nad wyraz trudne. Zajęlo nam nie więcej niż kwadrans.

Ze szczytu rozpościera się ładny widok na Macchu Picchu i górujący nad nią z drugiej strony masyw Montana Macchu Pichu (3061m). Tam jednak nie wchodziliśmy, bo nasz bilet wstępu do parku tego nie obejmował. Należy bowiem wspomnieć, że kupując bilety do parku Macchu Picchu mamy kilka wariantów do wyboru i należy się dobrze zastanowić, na który się zdecydujemy. Zwłaszcza, że ceny tych biletów mocno się różnią, jak i ich dostępność w konkretnych dniach też bywa różna.

Po zejściu z Huayna Picchu dało się zauważyć budujące się chmury burzowe nad doliną. Stało się jasne, że prędzej czy później (choć raczej prędzej) coś z nich „chlapnie”. Dlatego złapaliśmy jeden z pierwszych autobusów na dół i zjechaliśmy do miasteczka. Tam wysiedliśmy z busa już w strugach ulewnego deszczu, ale znaleźliśmy restaurację pod parasolami, gdzie można się było schronić. A że była to już pora obiadu, więc bez żadnych skrupółów zostaliśmy tam dłużej na posiłku.

Po obiedzie mieliśmy trochę wolnego czasu, bo nasz cudem wygenerowany bilet powrotny zakładał powrót dopiero o 16. Spędziliśmy zatem ten czas włócząc się po miasteczku i szukając schronienia przed upalnym słońcem, które wyszło zaraz po burzy. Taki to już jest ten peruwiański klimat. Pogoda w porze deszczowej jest bardzo przewidywalna. Do południa lampa, potem szybka burza i znów lampa do wieczora.
01.02.2025 (Góry Tęczowe)
Na następny dzień mieliśmy wykupioną wycieczkę w Góry Tęczowe. O 4.20 rano miał nas podebrać spod naszego apartamentu bus, który miał nas zawieźć na miejsce. Okazało się, że dołaczyliśmy do istniejącej już dużej, ok 20 osobowej grupy z przewodnikiem. Mieliśmy razem zobaczyć Góry Tęczowe i razem też wrócić.
Podróż tym busem była jednak wyjątkowo męcząca. Nie należał on do najwygodniejszych pojazdów, jakimi miałem kiedykolwiek możliwość podróżować. O tyle dobrze, że w połowie drogi (czyli po około 2h) mieliśmy zaplanowany postój na śniadanie w jadłodajni o podobnym charakterze jak ta w Chivay, gdy wracaliśmy z Cabanconde. Tu jednak warunki były troche gorsze. Poza tym siedzieliśmy na dworze i było okropnie zimno. Na szczęście jedzenie było zjadliwe, a gorące napoje faktycznie gorące więc można było trochę się zregenerować i nabrać sił przed trekkingiem.

Po kolejnych dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce. Niestety okolica była przykryta świeżą warstwą białego puchu. Wiedzieliśmy zatem już, że Góry Tęczowe w tym dniu na pewno nie będą tęczowe, a raczej monochromatyczne. Chcąc nie chcąc, ruszyliśmy z naszym przewodnikiem pod górę. Nasz autobus zatrzymał się na parkingu na wysokości ok 4650m podczas gdy szczyt Vinicunca stanowiący główny punkt widokowy osiąga 5036m, co oznaczało, że mieliśmy do pokonania niespełna 400m przewyższeń na dystansie 3,5 kilometra. Miało to nam zająć ok 1,5h w jedną stronę, choć spodziewałem się, że pójdzie nam szybciej.

Na przełęcz pod szczytem dotarliśmy po niespełna godzinie. Widoki z przełęczy były pewnie takie, jakich należało się spodziewać ze szczytu. Podjęliśmy jednak wysiłek wejścia na szczyt, by ten osiągnąć po kiku minutach (stąd mieliśmy tylko 160m dystansu i 40m przewyższeń). Widoki ze szczytu były takie, jakich się spodziewaliśmy, dlatego nie spędziliśmy tam zbyt wiele czasu. Kilka zdjęć i w długą na dół. Na przełęczy spotkaliśmy naszego przewodnika, któremu powiedzieliśmy ze schodzimy. Później musieliśmy na niego czekać, bo prawdopodobnie musiał on odszukać zbłąkane owieczki z naszej grupy przez co godzina odjazdu nieco się przesunęła.

W drodze powrotnej znów trafiliśmy do tej samej restauracji, gdzie jedliśmy śniadanie. Zjedliśmy tam obiad i dopiero ruszyliśmy w dalszą drogę. Przy wjeździe do Cuzco jednak napotkaliśmy na jakieś ekstremalne korki, w który utknęliśmy na ponad godzinę. W efekcie z busa wyszliśmy godzinę po planowanym czasie powrotu. Było jednak jeszcze widno, więc wróciliśmy do apartamentu, odbierając po drodze pranie z pralni, które zanieśliśmy dzień wcześniej.
Dopiero wieczorem ruszyliśmy do miasta na kolację, podczas której trafiliśmy do bardzo ciekawej restauracji, w której w końcu udało się spróbować ikonicznej w Peru świnki morskiej.
02.02.2025 (Cuzco)
Po dwóch dniach z wyczerpującymi (bądź co bądź) wycieczkami wszyscy cieszyli się na następny dzień, który mieliśmy spędzić na spokojnym i luźnym szwendaniu się po Cuzco. Chcieliśmy tego dnia przede wszystkim zobaczyć katedrę. To jednak było niemożliwe, ponieważ była niedziela, a niedziele katedra jest zamknięta dla zwiedzających. Ruszyliśmy zatem dookoła placu Plaza del Armas (chyba wszystkie te główne place w największych miastach Peru mają taką nazwę) napawając się efektowną kolonialną architekturą.

Z Plaza del Armas ruszyliśmy pod górę w kierunku punktu widokowego przy kościele San Cristobal. Rozpościera się stamtąd bardzo efektowy widok na miasto osadzone na wielu wzgórzach. Stamtąd ruszyliśmy w dół ciekawą uliczką, wzdłuż której stoją domki z przywieszonymi do ścian koszami na donice, w których rosły różne kwiaty. Tą uliczką doszliśmy do fotogenicznego akweduktu, a następnie z powrotem dotarliśmy do głównego placu i udaliśmy się na obiad.

Czas po południu minął nam nam tzw. „szmatach”, czyli szwędaniu się po straganach z pamiątkami i kupowaniu pamiątek.
03.02.2025 (Cuzco)
Taki spokojny dzień jak poprzedni był nam bardzo potrzebny żeby się trochę zregenerować. Ponieważ jednak mieliśmy jeszcze niemal cały następny dzień w Cuzco, chcieliśmy go wykorzystać, aby zobaczyć w końcu katedrę. Po dotarciu na miejsce pani przewodnik namówiła nas na skorzystanie z jej usług, więc katedrę w Cuzco zwiedzaliśmy z panią przewodnik, która na pewno wzbogaciła naszą wycieczkę o wiele ciekawych informacji.

W katedrze zobaczyliśmy też słynny obraz przypominający Ostatnią wieczerzę Leonarda Da Vinci w wersji peruwiańskiej, w której w centrum stołu nie stoją kielichy z winem i chlebem, ale ze… świnką morską. Autorem tego obrazu jest Marcos Zapata. Ponieważ jednak w katedrze nie można było robić zdjęć, więc odsyłam do dostępnych zasobów internetowych, gdzie na pewno replikę tego obrazu można znaleźć. Warto też odnotować ciekawy zwyczaj w peruwiańskich kościołach, gdzie figury Matki Boskiej są ubierane w wykwintne suknie i kilkukrotnie w ciągu roku są przebierane w inne (najczęściej przed ważnymi religijnymi uroczystościami).
Bilet do katedry jest biletem łączonym wraz z biletem do kościoła San Cristobal. Tego samego, przy którym byliśmy poprzedniego dnia na wzgórzu z punktem widokowym na miasto. Wróciliśmy tam zatem by obejrzeć kościół od środka i wejść też na kościelną wieżę, skąd widok na miasto jest jeszcze bardziej efektowny.

Po obiedzie zaś ruszyliśmy na dworzec w Cuzco skąd mieliśmy pojechać do Nazca. Już bowiem na następny dzień mieliśmy wykupioną wycieczkę awionetką nad słynnymi geolifami. Po przybyciu na dworzec okazało się jednak, że nasz autobus do Nazki nie przyjedzie, bo nasza szóstka była jedynymi pasażerami. Kurs został zatem anulowany ze względu na zbyt małe zainteresowanie. Musieliśmy zatem „na szybko” znaleźć sobie inny transport do Nazki. Na szczęście było to o tyle łatwiejsze, że Nazca leży na linii autobusowej z Cusco do Limy, a autobusów do Limy akurat kilka było.
Takie połączenie udało się znaleźć. Niestety podstawiony autobus był w nieco gorszym standardzie, więc trudniej było w nim komfortowo się przespać w nocy, ale kilka godzin snu i tak udało się złapać. Sama podróż była raczej z gatunku tych ekstremalnych. Trwała bowiem 14 godzin, bez żadnego postoju, podczas którego można by wyjść i rozprostować kości. Tyle dobrze chociaż, że ten autobus dysponował toaletą…
04.02.2025 (Nazca)
Wychodząc z dworca autobusowego w Nazce uderzyła nas zmiana klimatu, jaka się zadziała. W Cusco było przyjemnie ciepło i było sporo zieleni w okolicy. A tymczasem Nazca jest położona w zasadzie na pustyni. To sprawiło, że uderzyła nas fala gorąca i suchego powietrza. Na szczęście pilot naszej wycieczki po Nazca dopytywał się o nas już od kilku godzin. Wszak mieliśmy być w Nazca ok 8 rano, tymczasem na zegarach była już prawie 11.
Musieliśmy co prawda chwilę poczekać, aż ktoś nas zgarnie busem, ale niedługo potem już jechaliśmy na niewielkie lotnisko. Na miejscu musieliśmy przejść kontrolę paszportową i bezpieczeństwa (chociaż tak naprawdę nie mieliśmy ze sobą żadnych bagaży). Podzielono nas na dwie grupy i kazano chwilę poczekać na swoją kolej. Ruch turystyczny bowiem w Nazca jest codziennie bardzo duży. Grup chcących zobaczyć geolity jest bowiem multum.

Wreszcie nas przewodnik i pilot zaprosił nas do wyjścia. Zaprowadził do samolotu i opisał całą procedurę startu, lotu oraz lądowania. Znów kazano nam chwiłę poczekać. Był bowiem pomysł centrali lotniska, żeby do naszego lotu dokoptować jeszcze jedną osobę. Czekaliśmy kwadrans, ale nikt nie przyszedł, dlatego podjęto decyzję o wystartowaniu nas.
Miałęm pewne obawy jak zniosę lot takim małym samolotem i faktycznie był moment, kiedy trochę mnie zmuliło. Taka awionetka bowiem swoje manewry wykonuje w sposób nieco bardziej gwałtowny niż turystyczne Boeingi czy Airbusy. Sam lot jednak (na szczęście?) nie trwał zbyt długo. Ok 5 minut na dolot do rejonu geolitów, potem kwadrans na przelot nad nimi i oglądanie ich z pokładu samolotu i na koniec znów 5 minut na powrót.

Same geolity zaś naprawdę robią wrażenie. Sam fakt, że aby je dostrzec w pełni trzeba je oglądać z pokładu samolotu lecącego kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Do tego każdy z nich zdumiewa regularnymi kształtami i formami. Większość też daje się łatwo rozpoznać. Z tych bardziej charakterystycznych figur na pewno musiałbym wspomnieć astronautę, pająka, kolibra, kondora, małpę, czy psa. Niektórym z nich przypisuje się specjalne znaczenie, o czym zresztą opowiadał pilot w czasie lotu. Sam lot był zaś tak przemyślany, żeby każdy z geolitów oblatywać zarówno z lewej, jak i prawej strony, aby zarówno siedzący przy lewym, jak i prawym oknie awionetki mogli go obejrzeć i sfotografować.
Po wylądowaniu dostaliśmy dyplom ( 😀 ) ukończenia przelotu, chociaż dla nas ważniejsza była możliwość kupna tam zimnego piwa 😉
W zasadzie zaraz po powrocie poprosiliśmy naszego pilota, żeby nas zawiózł do centrum na dworzec autobusowy, bo w ciągu godziny miał odjechać nasz autobus do Ica. Ten dzień od samego początku, a w zasadzie to nawet od wczoraj był więcej niż zwariowany.

Do Ica przyjechaliśmy już późnym popołudniem. Znaleźliśmy jedną otwartą restaurację, gdzie trochę przestrzeliliśmy z zamówieniem i trzeba było zamawiać na dwa razy (czego finalnie nie dojedliśmy) po czym złapaliśmy tuktuki do naszego hotelu, który znajdował się dosłownie kilometr od wydm Huacachina. Trafiliśmy tam bez problemów, choć sama podróż tuktukami była dość emocjonująca 😉
Wieczorem jeszcze wyszliśmy na wydmy, zobaczyć oazę z góry. Widok z wydm z góry naprawdę robił wrażenie. Umówiliśmy się, że pójdziemy też tam rano na wschód słońca. Podobnie jak oglądaliśmy wschód słońca na wydmach pustyni w Maroku.
05.02.2025 (Ica -> Pisco -> Paracas)
Noc, mimo tropikalnych warunków, minęła spokojnie, ale dźwięk budzika o 5.30 nie zabrzmiał zbyt przyjaźnie. Skoro jednak umówiliśmy się na wschód słońca na wydmie, nie było co robić z gęby cholewy i zebrałem się na dół. W z G już na mnie czekali, więc w trójkę wybraliśmy się na wydmy.

Na miejsce dotarliśmy jednak odrobinę za późno i w zasadzie byliśmy na miejscu gdy słońce było już wyżej. Nie przeszkodziło nam to jednak, aby spędzić tam godzinę i obfotografować oazę niemal z każdej strony. Na wydmie nie byliśmy też jedyni. Spotkaliśmy kilku lokalsów oraz dwie turystki z Europy, które jednak na wydmę wchodziły od strony oazy, a nie od miasta, jak my.

Po zejściu z wydmy chcieliśmy jeszcze skorzystać z hotelowego basenu. Ten jednak był jeszcze nieczynny. Miał się otworzyć dopiero o 8 rano, ale nie chcieliśmy tyle czekać. Zebraliśmy się już w komplecie i pojechaliśmy taksówką do centrum miasta na śniadanie.
Tam udało nam się znaleźć fajne miejsce na śniadanie. Knajpka typowo pod turystów, ale jedzenie było w porządku, a i klimacik wewnątrz też był ok. Po śniadaniu ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie miasta. Po południu bowiem mieliśmy wykupione bilety autobusowe z Ica do Pisco (choć jak już wiemy z poprzednich dni zakupione bilety wcale nie oznaczają, że uda się złapać transport). Czas do odjazdu autobusu minął nam na włóczędze po mieście. Zobaczyliśmy kościół wybudowany na miejscu innego, który został zburzony w wyniku trzęsienia ziemi w 2007 roku. Odwiedziliśmy też muzeum antropologiczne z interesującą kolekcją mumii oraz zdeformowanych czaszek.

Wczesnym popołudniem pojawiliśmy się na dworcu, gdzie po krótkim oczekiwaniu złapaliśmy autobus do Pisco. Podróż tam trwała około dwóch godzin, ale po dotarciu na miejsce nasz entuzjazm do spędzenia w Pisco dwóch nocy skutecznie opadł. Widać bowiem już na pierwszy rzut oka, że miasto to zmaga się z potężnymi problemami z odbudową po katastrofalnym trzęsieniu ziemi, które nawiedziło je w 2007 roku (niszcząc, wg różnych źródeł, nawet do 80% miasta). Z tego też powodu miasto „szczyci się” najwyższym poziomem przestępczości w Peru.

Szybciutko zatem stamtąd uciekliśmy, znajdując apartament w położonym nieopodal Paracas, dokąd dojechaliśmy taksówką. Okazało się jednak, że ów apartament nie jest już miejscem wynajmowanym turystom przez jego właścicieli, więc znów byliśmy na lodzie. Znaleźliśmy jednak fajny hotel niedaleko, w którym już definitywnie zakotwiczyliśmy na najbliższe dwie noce.

Z kronikarsko-kulinarnego obowiązku wspomnę jednak jeszcze, że w Pisco znaleźliśmy fantastyczną restaurację z owocami morza. Pochodzący z Brazylii właściciel przyszedł do nas i zamienił z nami kilka słów, a ceviche które nam przygotował było po prostu doskonałe.
Wieczór w Paracas zaś spędziliśmy na plaży.
06.02.2025 (Paracas)
W dniu moich urodzin mieliśmy zaplanowane dwie wycieczki w okolicy. Pierwsza to wycieczka łodzią na wyspy Islas Ballestas, a druga to wycieczka busem po półwyspie Paracas.
Zanim jednak mieliśmy dotrzeć na łódź, którą mieliśmy popłynąć na wyspy, musieliśmy zjeść śniadanie, co samo w sobie było dość ryzykowne z racji tego, że celebracja tychże moich urodzin rozpoczęła się już poprzedniego wieczora. Miałem też pewne obawy, jak w obecnej dyspozycji mój organizm zareaguje na bujanie na łódce, ale wycieczka była już kupiona i głupio było się z niej wymiksować.

Niestety ze śniadaniem nam nie wyszło, bo trafiliśmy do śniadanowni, gdzie musieliśmy tak długo czekać na kanapki, że musieliśmy je zostawić, bo nasz transport czekał na nas i tak już od kwadransa. Dowieziono nas zatem na łódkę i trochę nas przeraził klimat tego miejsca. Otóż przemiał turystów w tym miejscu był olbrzymi. Praktycznie co 10-15 minut wypływała jedna łódka, na której było ok 40-50 turystów, co pozwala łatwo przeliczyć ile turystów przewala się tam w ciągu godziny i całego dnia. W końcu jednak udało się zająć miejsce na łódce i ruszyliśmy na wycieczkę.

Pierwszą atrakcją było coś na kształt geolitu, który widzieliśmy w Nazca. Ten przedstawiał jakby gigantyczny kaktus wyryty na brzegu pustyni zwany kandelabrem. Wg przewodników przez wiele lat ten geolit służył żeglarzom za punkt orientacyjny i podobnie jak geolity z Nazca, nie do końca znamy jego pochodzenie.

Następnie ruszyliśmy łodzią w kierunku wysp Islas Ballestas. Wyspy te są ścisłym rezerwatem i nie ma możliwości aby postawić na nich stopę. Ogląda się je jedynie z pokładu łodzi, a są one siedliskiem wielu endemicznych gatunków zwierząt plus tak unikatowych jak różne gatunki uchatek (lwów morskich), pingwinów peruwiańskich i wielu gatunków ptaków, w tym kormoranów, pelikanów czy albatrosów. Opływając te wyspy mogliśmy oglądać te wszystkie zwierzęta z bliska. Przyzwyczajone do obecności turystów nawet specjalnie się nie płoszyły i dawały się fotografować w różnych ujęciach. Opływanie tych wysp zajęło nam około kwadransa po czym rozpoczęliśmy drogę powrotną na stały ląd. W efekcie cała ta wycieczka trwała około 2 godzin.

Mieliśmy teraz czas na drugie (a w zasadzie pierwsze) śniadanie, które zjedliśmy w jednej z wielu tutejszych knajpek. Druga wycieczka po półwyspie Paracas miała się rozpocząć o 13, więc wykorzystaliśmy ten czas, żeby trochę powłóczyć się po deptaku. Przed 13 skontaktował się z nami pilot naszej wycieczki i niedługo potem już siedzieliśmy w busie obok turystów z praktycznie całego świata, w tym również z Polski (których nota bene poznaliśmy poprzedniego wieczora na plaży).

Wycieczka po półwyspie trwała około dwóch godzin. W tym czasie pokazano nam unikatowe formy skalne na wybrzeżu jednej z zatok (zwane Katedrą) oraz zawieziono nas na niewielką, ale bardzo urokliwą (i niestety też bardzo zatłoczoną) plażę, gdzie mieliśmy pół godziny czasu wolnego. Potem zawieziono nas jeszcze na obiad. Do wyboru mieliśmy jedną z kilku dostępnych tu restauracji. A po obiedzie wróciliśmy do Paracas. Całość zamknęła się chyba w trzech godzinach, więc po powrocie mieliśmy jeszcze późne popołudnie i wieczór do zagospodarowania. Ale nikt już nie miał specjalnie ochoty na imprezowanie, bo dopiero co wydobrzeliśmy po celebracjach dnia poprzedniego.
07.02.2025 (Paracas -> Pisco -> Lima)
Ten dzień mieliśmy spędzić w zasadzie niemal w całości w podróży. Najpierw musieliśmy się dostać z Paracas do Pisco, skąd mieliśmy wykupiony autobus do Limy. Po śniadaniu zatem znaleźliśmy „taksówki”, które miały nas dowieźć na dworzec. Nam przypadł w udziale samochód, co do którego miałem naprawdę duże wątpliwości czy dowiezie nas na miejsce. Pierwszy raz widziałem na żywo jak kierowca odpala auto z kabli – tak jak zwykle robi się to na amerykańskich filmach. Podróż do Pisco trwała około 20 minut i zapewniła mnóstwo emocji. Najbardziej intrygowała mnie forma zachowania szczególnej uwagi podczas zbliżania się do skrzyżowań – otóż zdaniem naszego kierowcy wystarczy w takiej sytuacji dodać gazu i głośno zatrąbić.
W jakiś jednak magiczny sposób udało nam się dostać na dworzec. Tam musieliśmy trochę pokombinować, żeby znaleźć miejsce, z którego miał odjeżdżać nasz autobus. Tutaj moje zdolności lingwistyczne w języku hiszpańskim okazały się trochę niedostateczne, ale najważniejsze, że koniec końców do tego autobusu udało się wejść. Obiad mieliśmy już zjeść w Limie, a teraz chcieliśmy już tylko dojechać.

Podróż była dość uciążliwa. Głównie ze względu na bardzo głośno puszczony film w autobusie. Hałas z głośników mocno utrudniał spanie w autobusie. Ja wykorzystałem słuchawki, żeby trochę wytłumić ten hałas, ale kto nie dysponował takim cudem techniki, ten w autobusie wcale nie odpoczął. Co do działania klimatyzacji też mieliśmy pewne zastrzeżenia, bo działała tylko chwilami. Termometr w autobusie zaś pokazywał pod koniec wycieczki, że w środku było 26 stopni Celsjusza.
Wreszcie jednak dotarliśmy do Limy. Pierwsze wrażenie po wyjściu z autobusu było dość przytłaczające. Ale to może dlatego, że wysiedliśmy w dość przypadkowej dzielnicy w centrum miasta. Na szczęście udało się zamówić ubera, który zawiózł nas do naszego wynajętego apartamentu w dzielnicy Miraflores, która jest zdecydowanie bardziej cywilizowana i europejska. Zdaniem lokalsów nawet Miraflores jest osobnym miastem, z osobnymi władzami i osobnym sposobem życia. Na pewno jest tam inaczej niż w innych dzielnicach Limy. A miasto jest bardzo zróżnicowane, bo ogromne (11 mln ludzi -1/3 wszystkich Peruwiańczyków mieszka w Limie). To trzecie co do wielkości miasto Ameryki Południowej (po Buenos Aires i Sao Paulo).

Wieczorem wybraliśmy się na kolację. Trafiliśmy do bardzo fajnej restauracji nastawionej typowo pod turystów, ale jedzenie tam było znakomite. Trochę nas zastanowiło, dlatego byliśmy praktycznie jedynymi jej klientami mimo, że knajpa miała naprawdę dobre oceny w google maps. Ale warto było tam pójść, bo jedzenie było znakomite.
Wieczór zaś spędziliśmy w apartamencie. Byliśmy bowiem wypompowani po całym dniu w różnych środkach transportu.
08.02.2025 (Lima)
Ten dzień w zasadzie w całości spędziliśmy na włóczeniu się po mieście. Śniadanie zjedliśmy w apartamencie, a potem ruszyliśmy systemem parków na wybrzeżu które opadają stromymi klifami do morza, a oddziela je od niego jeszcze autostrada Sudamericana, czyli główna droga prowadząca z północy na południe (lub na odwrót) kontynentu południowoamerykańskiego.

Jednym z ciekawszych miejsc, które zobaczyliśmy tego dnia był Park Kennedy’ego, w którym miejscowi artyści wystawiają na sprzedaż swoje dzieła, przede wszystkim malarskie. Jest to też miejsce spotkań właścicieli psów i kotów, gdzie znajdują się też tory przeszkód dla tych zwierząt.

09.02.2025 (Lima)
Ponieważ późnym popołudniem mieliśmy wylot z Limy do Paryża, a chcieliśmy zobaczyć stare miasto wpadliśmy na pomysł, że najlepiej będzie to zrobić korzystając z usług tzw bus tours, czyli wycieczek z pokładu odkrytego autobusu, z którego można oglądać najważniejsze zabytki. Taką wycieczkę wykupiliśmy jeszcze poprzedniego dnia, aby mieć gwarancję, że będą jeszcze wolne miejsca. Dobrze się składało, bo autobus startował w zasadzie z centrum dzielnicy Miraflores, czyli mogliśmy pójść do miejsca zbiórki pieszo.

Podróż autobusem na Plaza Mayor (głównego placu wokół którego zgromadzone są najważniejsze zabytki budynki użyteczności publicznej w Limie) zajęła nam około 20 minut. Po drodze nie zobaczyliśmy zbyt wielu interesujących miejsc, ale na miejscu wysiedliśmy z autobusu i tu mieliśmy udać się do kościoła franciszkanów, gdzie mieliśmy zwiedzić m. in. katakumby.

W kościele jak i w katakumbach nie można było robić zdjęć. Same katakumby robią wrażenie, choć większe zrobiły na mnie te w Palermo, gdzie można było oglądać „pełne” mumie podczas gdy w Limie zobaczyliśmy jedynie poskładane i „posegregowane” kości i czaszki. Sam kościół też robił wrażenie, choć największe na mnie zrobił pochód lokalnych grup etnicznych przez centrum miasta. Ciągnął się on setkami metrów przez centrum, a każda z grup grała na typowych dla siebie instrumentach i prezentowali się w tradycyjnych ludowych strojach. Była to dobra okazja, aby przekrojowo zapoznać się z różnymi grupami (plemionami?) zamieszkującymi Limę, jak i same Peru. Podobno, zdaniem naszego przewodnika, takie korowody odbywają się w centrum Limy co tydzień.

Oprócz tych miejsc mogliśmy zobaczyć też inne ważne punkty na mapie zabytków Limy, w tym między innymi katedrę, czy pałac prezydencki. Niedaleko od Placa Mayor znajduje się też pomnik Francisco Pizarro, czyli pra-ojca kolonializmu – człowieka, który podbił Peru. Na Plaza Mayor znajduje się też pałac arcybiskupi oraz ratusz. Dzięki temu wszystkie najważniejsze obiekty stolicy Peru są stamtąd na wyciągnięcie ręki.

Po powrocie autobusem do apartamentu udaliśmy się na obiad do tej samej restauracji co w piątek i tym razem było w niej trudno o wolny stolik, mimo że jest ich tam naprawdę dużo. Wygląda zatem na to, że zupełnie inny ruch panuje tam weekendami niż w tygodniu.

Po obiedzie zaś przyszedł czas na pakowanie, bo już niebawem mieliśmy ruszyć taksówką na lotnisku. Nasza dwutygodniowa przygoda w Peru dobiegła końca.
