Garda nisko, Włochy blisko #2

Dyskusje nad wyborem miejscówki na majówkowy wypad trwały mniej więcej od połowy stycznia. W założeniach chcieliśmy, żeby miała ona podobny charakter do majówki sprzed roku, kiedy to nad Wybrzeżem Liguryjskim spędziliśmy tydzień na wspinaczce, wycieczkach rowerowych oraz via ferratach. Te warunki spełniało przynajmniej kilka miejscówek w Europie. Do finału wyboru awansowały dwie lokacje: Jezioro Garda oraz Jezioro Como. Ostatecznie wybór padł na Gardę, gdzie byliśmy (choć nieco inną ekipą) już dwa lata wcześniej. Wtedy jednak był to wyjazd typowo ferratowy, podczas gdy tym razem nasz wachlarz możliwości spędzania czasu miał się znacznie poszerzyć.

 

27.04.2019 (sobota)

Wyruszamy wcześnie rano z Wrocławia na dwa samochody. Trzecie auto dołącza po drodze z Chemnitz. W efekcie na miejscu nad Gardą grupujemy się wszyscy około godziny 18 po południu po całym dniu drogi, uświadczając takich atrakcji jak śnieg na Przełęczy Brenner na granicy austriacko-włoskiej. Ci, którzy nie zmienili jeszcze opon na zimowe, mogą czuć się zwycięzcami tej sytuacji. Pogoda początkowo nie rozpieszcza. Przez niemal całą drogę pada deszcz. Naszą bazą wypoczynkową tam na miejscu jest wynajęty domek w miejscowości Prabione, 2 km od Tignale, które to z kolei znajduje się niedaleko Limone sul Garda, miejscowości nad brzegiem Jeziora Garda. Samo Prabione nie jest miejscowością nad samym jeziorem. Znajduje się bowiem w górach, na wysokości ok 500m npm, o czym przekonujemy się podczas podjazdu z Limone, który prowadzi cały czas zakosami pod górę.

Na miejscu spotkała nas jedna przykra niespodzianka w postaci braku włączonego ogrzewania i ogólnego ziąbu. Po rozmowie z pośredniczką wynajmu, ogrzewanie miało być włączone następnego dnia, a najbliższa zimna noc mogła być problematycznie jedynie dla 15-miesięcznej Klaudii, która była tam razem z nami.

Pierwszy rzut oka na okolicę po przyjeździe na miejsce i widok na ośnieżone szczyty masywu Monte Baldo.

 

28.04.2019 (niedziela)

Pierwszy pełny dzień nad Gardą przywitał nas niestety opadami deszczu. Dlatego też nie spieszyło nam się z pobudką, ale w końcu trzeba było wstać. Po krótkiej interwencji pojawiło się też w mieszkaniu ogrzewanie, co od razu pobudziło nas do przygotowania śniadania. Po tym zaś w oczekiwaniu na rozpogodzenia rozważaliśmy różne opcje na ten dzień. Wspinaczka i ferraty raczej nie wchodziły w grę ze względu na mokrą skałę po całej nocy deszczu. Wycieczka w wysokie góry rejonu Monte Baldo, bo z balkonu widzieliśmy, jak po nocy okryły się one warstwą śniegu przynajmniej od wysokości 1800m npm. Pozostały zatem dwie opcje: trekking po okolicznych górkach lub wycieczka rowerowa. Ponieważ około południa sie nieco rozpogodziło, uznaliśmy, że najfajniejszą opcją będzie krótka rowerowa przebieżka po okolicy.

Wypadało się i zaczyna się rozpogadzać.

Wyruszyliśmy z Prabione w kierunku drogi lokalnej SP38 (wł. SP – strada provincionale) nazwaną Drogą Leonarda Da Vinci, by przez miejscowości Polzone i Voiandes dotrzeć do miejscości Vesio. Tutaj skręcamy w poboczną dróżkę i docieramy przez Priezzo do Pieve, pokonując po drodze bardzo długi zjazd, podczas którego można było dobrze odpocząć. Następnie udaliśmy się w kierunku Pregasio, gdzie mieliśmy włączyć się ponownie w drogę SP38, którą mieliśmy trafić z powrotem do domu. Mniej więcej w połowie odległości, którą mieliśmy do pokonania przed skrzyżowaniem z SP38 odkryliśmy szlak pieszy, którym mogliśmy skrócić sobie dystans do Prabione. Był to szlak prowadzący bezpośrednio pod nasz dom. Nie sprawdziliśmy jednak dokładnie, jak układają się poziomice na tym szlaku, co  się dość brutalnie na nas zemściło.

Widok z Piezzo. Wjechaliśmy rowerami na ok 800m npm.

Zaraz po zjeździe z szosy na szlak pieszy okazało się, że jazda tędy rowerem będzie raczej niemożliwa. Szlak prowadził bardzo stromo w dół. Udało sie pokonać jeszcze kilkadziesiąt metrów na rowerze, po czym trzeba było z niego zejść i cierpliwie prowadzić. Szlak, początkowo choć stromy to dość wygodny, szybko stawał się coraz bardziej stromy i coraz węższy. W pewnym momencie poruszanie się tam pieszo już było wyzwaniem, a co dopiero z rowerem. Wreszcie dotarliśmy do dna wąwozu,  przez który płynęła Rzeka Św. Michała (wł. Torrent San Michele), a przez nią prowadził wąziutki mostek nazwany El Pontesel. Tam zrobiliśmy postój, po czym  okazało się, że czeka nas teraz z powrotem podejście do góry. Mostek bowiem znajduje sie mniej więcej na wysokości 350m npm, więc najpierw trzeba było zejść 300m, by po jego przekroczeniu znów wdrapywać się na wysokość, na jakiej znajduje się nasza chatka na wysokości ok 500m. oczywiście o jeździe na rowerze tą drogą (a raczej ścieżką) nie było mowy i musieliśmy swoje rowery dzielnie wpychać pod górę. Wreszcie po około 40 minutach dotarliśmy tym pieszym, znakowanym szlakiem, bezpośrednio pod naszą chatkę.

Jeszcze jedna fotka z okolic Piezzo.

Jak jednak zaproponowała część ekipy, nie był to jeszcze koniec wyrypy. Ekipa rowerowa wymyśliła sobie, żeby jeszcze na rowerach podjechać do sąsiedniej miejscowości Gardola (która jest jakby dzielnicą Tignale) na pizzę. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że czekała nas 2-kilometrowa wycieczka niemal cały czas pod górę. Nie było to może jakiś morderczy podjazd z ogromnym przewyższeniem, ale jednak w nogach już trochę kilometrów było, stąd trasę do pizzeri niemal w całości pokonałem pchając rower po asfalcie… Na szczęście po pizzy było łatwiej, bo przynajmniej trasa do domku tym razem wiodła z górki… Koniec końców okazało się, że krótka przebieżka, jaką zaplanowaliśmy sobie na pierwszy dzień, zakończyła się 38-kilometrową wyrypą z ponad 2,5 tysiąca metrów przewyższenia.

A to już okolice Pieve. Pogoda jak i klimat nieco się zmieniają. Wydaje się, że lada moment zacznie lać…

 

29.04.2019 (poniedziałek)

Niestety poniedziałkowy poranek przywitał nas dokładnie taką samą pogodą jak poprzedni. Znów padało, ale znów jak miało to miejsce dnia wczesniejszego, prognozy mówiły, że około południa ma sie wypogodzić. Korzystając z tego faktu nie zwlekaliśmy się zbyt wczesnie z łóżek i pozwolilismy sobie na odrobinę bumelki. Wreszcie jednak przyszedł czas na śniadanie, a w jego trakcie planowanie aktywności na bieżący dzień. Ostatecznie stanęło na tym, że częśc osób wybrała sie na rower, a część, w tym ja wraz z Grześkiem i Lego wybraliśmy się na trekking po okolicznych górkach, aby rozruszać mięśnie, nieco zakwaszone wczorajszą rowerową wyrypą.

Widoczki z podejścia z Panorama La Forca.

Podjechaliśmy sobie autem do sąsiedniego Tignale gdzie zaparkowaliśmy niedaleko hotelu Panorama La Forca na wysokości ok 700m npm. Stąd po bardzo krótkim podejściu weszliśmy na znakowany szlak turystyczny, który pętlą okrążał pobliski grzbiet, którego kulminacją był szczyt Dosso Piemp na wysokości 1212m npm. Zbocza tego szczytu jednak mieliśmy trawersowac dopiero podczas zejścia z pętli. Najperw czekał nas łagodny trawers wierzchołka Dosso della Forca (905m npm). Ze zboczy tego szczytu mieliśmy bardzo dobry widok na Prabione (widzielismy nawet naszą chatę), a także na Tignale z Gardolą i naszą pizzerię z tarasem. Trawers zbocza kończył sie skrzyżowaniem szlaków na wysokości ok 1030m npm, który miał prowadzić do schroniska Rifugio Cima Piemp. Zanim jednak mielismy dojść do schroniska, czekał nas trawers Cima di Traval (1187m npm). Po chwili dotarliśmy do szutrowej drogi, która stanowi chyba główny sposób dostarczania produktów do schroniska. Szeroką drogą docieramy pod zbocza Dosso dell’Asino (1195m npm), mijając po drodze szereg grot i jaskiń. Wreszcie docieramy do kolejnego rozwidlenia szlaków, z którego 5 minutowe podejście wyprowadza nas na rozległy taras ze schroniskiem Rifugio Cima Piemp położonego na wysokości 1171m npm. Ze schroniska mamy fajny widok na Jezioro Garda i opadające do jego tafli zbocza Monte Baldo z kulminacją w wyokości 2218m npm. Ze schroniska kontynuujemy zejście szlakiem do hotelu przy którym mamy zostawione auto. W międzyczasie pogoda się poprawia i niebo się rozjaśnia. Po drodze trafiamy na jedną bardzo ciekawą jaskinię, która ma osobne wejście i wyjście. Jest zdecydowanie najwiekszym takim obiektem, jaki spotykamy po drodze.

Nieczynne schronisko pod Dosso Piemp.
Kapliczka pod schroniskiem.

Ostatnie fragmenty zejścia to stromo nachylona ścieżka, która wędruje zakosami. Cały czas mamy świetny widok na Jezioro Garda za Tignale. Trwa to do momentu, w którym wchodzimy do lasu. Lasu, który, warto wspomnieć, doświadczyć musiał poważnego pożaru przed kilkoma laty, czego efekty do tej pory można obserwować, widząc osmolone pnie drzew. Schodzimy do parkingu przy hotelu i wracamy do Prabione.

Widok spod schroniska na Gardę.
I jeszcze jeden widoczek spod schroniska.

Wieczorem z Polski przyjeżdżają chłopaki z motocyklami, którzy najbliższe trzy dni zamierzają spędzić na zjezdżeniu okolicy na motorach. Pomagamy w zdjęciu sprzetu z przyczepki i rozpoczynamy wieczorną integrację.

 

30.04.2019 (wtorek)

Wtorek  był pierwszym dniem od naszego przyjazdu,  podczas którego od samego rana towarzyszyło nam piękne słońce. Nie tracąc zatem czasu uznaliśmy, że to dobry moment, żeby wreszcie zrobić coś ciekawszego. Padło na via ferratę Rino Pisetta, która zdaniem wielu uchodzi za najtrudniejszą nie tylko w rejonie Gardy, ale i w całych Alpach Wschodnich. Nie namyślając się długo ustawiliśmy w nawigacji punkt docelowy w Sarche skąd ferrata startuje i ruszyliśmy w drogę, po drodze jeszcze robiąc potrzebne zakupy.

Ściana Piccolo Dain, na której poprowadzona jest ferrata.

Niby do Sarche znad Gardy nie jest daleko, ale biorąc pod uwagę, że aby dostać się nad samą Gardę musimy jechać ponad 20 minut, czas dojazdu do Sarche wyniósł dobrze ponad godzinę. Zaparkowaliśmy pod sklepem ogrodniczym, nie wiedząc, że parking dla chętnych zmierzenia się z ferratą znajduje się po drugiej stronie ulicy przy kręgielni. Na szczęście, jak się później okazało, nikt nam aut nie ukradł, ani nie zniszczył, ani nie wywiózł na lawecie.

Na podejściu pod ferratę widoki się otwierają.

Już z parkingu naszym oczom ukazuje się olbrzymia, ponad 550 metrowa północna ściana Piccolo Dain (967m npm). Zanim jednak oszpeimy się pod ferratą, czeka nas jeszcze ponad 200m podejścia w pionie, ponieważ znajdujemy się na wysokości ok 250m npm, podczas gdy ferrata startuje z wysokości ok 460m npm. Ruszamy za czytelnym oznakowaniem wyraźną ścieżką, która skręca niemal od razu w prawo i łagodnie trawersuje zbocze Piccolo Dain. W miarę pokonywania odległości, ścieżka coraz stromiej pnie się w górę aż wreszcie po około godzinie docieramy pod ferratę. Jest ona wyceniona na E, chociaż tak naprawdę według topo tylko jeden króciutki fragment zasługuje na taką wycenę (jeden kolejny ma wycenę D/E). Czas przejścia ferraty szacuje się na 2h45m, a że na zegarze jest już godzina 11 więc nie tracimy czasu i ruszamy pod górę. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że zejście to kolejne 1h30m, a potem czeka nas jeszcze ponad godzinna podróż powrotna. Spieszymy się, bo jest z nami Artur, który zostawił w Prabione żonę i córkę.

Widok na okolicę ze startu ferraty.

Już pierwsze metry ferraty pokazują, że czekać nas tu będzie niezła zabawa. Z opisu, z którym wcześniej się zapoznaliśmy wynika, że cechą charakterystyczną tej ferraty jest niemal całkowity brak sztucznych ułatwień, z wyłączeniem oczywiście stalowej liny. Brakuje zatem sztucznych stopni i chwytów bądź klamer. Ruszamy pod górę fragmentem wycenionym na D, a największa jego trudność wynika chyba z tego, że z racji sporego już przechodzenia tej ferraty, stopnie w wapiennej skale są już mocno wyślizgane. W miarę jednak jak pokonujemy kolejne metry, dochodzę do wniosku, że wycena ferraty jest mocno na wyrost. Być może jest ona uzasadniona dla tych, którzy nigdy wcześniej się nie wspinali i nie posiadają naturalnej umiejętności wynajdywania stopni i chwytów. Jeśli bowiem używać do przemieszczania się wyłącznie stalowej liny i na niej się podciągać, wówczas ferrata może być wyniszczająca, zwłaszcza na dwóch minimalnie przewieszonych fragmentach, z których z jednym z nich mierzymy się już za chwilę. To właśnie ten fragment jest wyceniony na E, choć zupełnie nie wiem dlaczego, bo stopnie i chwyty w skale są w tym miejscu naprawdę niezłe. Kolejne metry pokonuje na tyle sprawnie, że nawet nie zauważam miejsca, w którym znajduje się awaryjna ścieżka zejściowa z ferraty dla tych, których te trudności mogą przerastać.

Widok na Monte Casale ze szczytu Piccolo Dain. Na Monte Casale wspinaliśmy się ferratą Che Guevara dwa lata temu.

Ruszamy dalej pod górę i docieramy do głębokiej prawie spionowanej rynny tak, że poruszanie się w niej przypomina wspinanie w kominach. Przemieszczamy się jednak szybko i sprawnie i po pokonaniu krókiego, dość eksponowanego trawersu po płycie (nieliczne sztuczne stopnie) i wyjściu pionowo w górę, docieramy do krótkiego wypłaszczenia, gdzie robimy chwilę przerwy na drugie śniadanie. W międzyczasie dołącza do nas niemiecki turysta, który zaczynał ferratę chwilę po nas.

Widok z okolic podszczytowych na Dolinę Sarche i masyw Monte Baldo.

Po chwili ruszamy dalej, początkowo łatwym terenem, by następnie skręcić w lewo i ruszyć ostro w górę pionową, a momentami nawet lekko (przynajmniej według topo) wywieszoną skałą. Ja jednak tego wywieszenia tu nie czuję. Spokojnie stawiam stopy na znajdywanych stopniach, a ręce naturalnie sięgają do widocznych chwytów. To, co może w tym miejscu nieco utrudniać przejście, to kawał lufy za nami. Ten fragment jest chyba najbardziej eksponowanym miejscem na całej trasie, ale już po chwili wchodzimy znów w łatwiejszy teren. W międzyczasie docieramy do kolejnego charakterystycznego miejsca, gdzie problem mogą mieć ci nienajszczuplejsi, gdzie trzeba przecisnąć się przez bardzo wąski skalny przesmyk. Po wyjściu z niego stalówka się kończy i podążamy za ścieżką, która momentami zanika, co powoduje, że nieco się rozdzielamy i potrzebujemy chwili, żeby znów się odnaleźć. Ścieżka ta w pewnym momencie wchodzi w żleb, z którego wyprowadza na grań szczytową. Tutaj znów robimy krótki postój, choć już widzimy szczyt Piccolo Dain. Końcowa grań jest znów ubezpieczona stalówką, choć tutaj chyba już nikt się w nią nie wpina, bo teren jest łatwy. Docieramy na szczyt, robimy sesję zdjęciową i rozpoczynamy zejście.

Potężna ściana widziana podczas drogi zejściowej.

To początkowo prowadzi w kierunku miejscowości Renzo znakowanym szlakiem poprowadzonym łagodnym, zalesionym, trawersem zbocza. W lesie trochę kluczymy i wybieramy spośród wielu dostępnych ścieżek, ale wreszcie docieramy do miejscowości. Tu znajdujemy drogowskaz informujący o ścieżce, która pozwoli nam zaoszczędzić 45 minut z zejścia i wybieramy ją, skręcając w lewo przy krzyżu, a potem zawracając przy kapliczce. Przy niej spotykamy dwa sympatyczne osły, które oczywiście fotografujemy i ruszamy dalej w dół. Ściężka jest dość wygodna, dlatego szybko gubimy dystans. Po chwili docieramy do miejsca, z którego rozpościera się widok na ogromną skalną ścianę, w której na pewno poprowadzono wiele multipiczy. Skręcamy w lewo i wchodzimy w najtrudniejszy chyba fragment zejścia. Najpierw prowadzi on bardzo stromą ścianą, gdzie wykuto stopnie w skale, a fragment ten jest ubezpieczony stalówką. Następnie zaś po zejściu z tej ściany wchodzimy w żleb, z którego wszystko wyjeżdża spod nóg, dlatego cały czas nie ściągamy kasków, bo nigdy nie wiadomo, czy ktoś za nami aktualnie nie wystrzeli mimochodem spod stopy jakiegoś kamiennego pocisku. Takim upierdliwym żlebem schodzimy przez około 15 minut, aż wreszcie docieramy do znanego nam już miejsca, w którym szlak zejściowy łączy się z podejściowym, którym szliśmy kilka godzin temu. Znaną już wspólną ścieżką wracamy do parkingu, gdzie jak się okazuje, auta nadal stoją i wcale nie mają blokad na kołach. Idziemy jeszcze na lody do pobliskiej żelaterii, odwiedzamy jeszcze pobliski sklep outdoorowy i ruszamy w drogę powrotną, zadowoleni z przebiegu górsko-skalnej akcji.

 

01.05.2019 (środa)

Następny dzień znów wita nas bardzo dobrą pogodą, dlatego po śniadaniu decydujemy się wraz z Arturem i jego rodzinką na wycieczkę w skały. Mała poopala się trochę na kocyku pod skałami,  nam może uda się coś urobić. Decydujemy się na wspinanie w rejonie Nago, blisko Rivy i Arco, gdzie mamy chyba najbliżej. Naszym celem jest sektor Belvedere, do którego dojście jest bardzo dobrze oznakowane. Parkujemy na dużym publicznym, darmowym parkingu przy rondzie, który chyba stanowi  centrum miasteczka i od razu znajdujemy wyraźną tablicę informującą o poszukiwanym przez nas rejonie wspinaczkowym. Wchodzimy w ścieżkę podejściową, która daje nam się troche we znaki, bo choć krótka, prowadzi dość ostro pod górę. Trochę naookoło docieramy wreszcie na miejsce, gdzie spotykamy bardzo dużo wspinaczy, również z Polski.

Widok na Gardę i Rivę z podejścia pod sektor Belvedere.

Zanim jednak zaczniemy się wspinać, organizujemy mini placyk zabaw dla Klaudii na kocyku niedaleko skał. Po ogarnięciu podstawowych kwestii bezpieczeństwa i rozrywki dla małej, ruszamy pod skały, gdzie panuje istny harmider. Wstawiamy się w początkowo łatwe i krótkie drogi, ale kontuzja łokcia, której nabawiłem się na boulderach jeszcze przed przyjazdem do Włoch nie pozwala mi nawet na czyste przejścia tych łatwych dróg. Robimy po dwie czwórkowe drogi i wracamy do dziewczyn. Artur na chwilę zmienia małżonkę w opiece nad dzieckiem, a ja wykorzystuję czas na rozłożenie hamaku i zrobienie sesji zdjęciowej okolicznych krajobrazów, które są z tego miejsca doprawy zachwycające. Mamy bowiem widok na Jezioro Garda i jego zachodnie wybrzeże, gdzie ponad 500-metrowe niemal pionowe ściany opadają wprost do Jeziora. Gdzieś tam dalej na wzgórzu jest Prabione i nasza chatka. Na pierwszym planie zaś widać Rivę del Garda i żaglówki pływające blisko brzegu.

No cóż… każdy wspina się tak jak umie 😉

Po kilkunastu minutach wracamy znów do wspinania. Przesuwamy się nieco w lewo, w rejon który jest nieco mniej uczęszczany. Tutaj wstawiamy się w jedną ze skrajnych dróg, ale okazuje się ona przede wszystkim skrajnie łatwa. Rzut oka do przewodnika i wiemy już, że urobiliśmy trójkową drogę, choć w idealnie czystym stylu 😉 Nastepnie ruszamy na sąsiednią, której początek też jest trójkowy, ale kończy się ona dziwnym, bardzo połogim wyjściem do stanowiska, które nie dość, że znajduje się daleko od ostatniego ringa, to jeszcze jest odsunięte od linii drogi, co utrudnia zbieranie potem ekspresów. Ta droga już jest wyceniona na całe 5a (też nie wiedzieć czemu). Na koniec już rzutem na taśmę Artur sugeruje, żebym wstawił się w coś ciekawszego. Wybieram drogę na chybił trafił i niemal natychmiast się w nią wstawiam. Wreszcie fajnie mi się wspina. Droga biegnie pionem, po dobrych klamach w wapiennych odstrzałach. Po pięciu wpinkach wyprowadza na bardzo szeroką półkę skalną, a przede mną już tylko trzy wpinki i stan w połogim terenie. Tu jednak znów odzywa się moja kontuzja, więc z tego miejsca przewiązuję się na ringu i zjeżdżam na dół mając też w świadomości, że Artur powinien już wracać do dziewczyn. Po zjeździe pakuję szpej, schodzę do Artura i do dziewczyn i ruszamy w drogę powrotną. Sprawdzam jeszcze w miedzyczasie, w co się wstawiłem i wynika, że walczyłem na drodze Ale’ghe zaledwie za 5a.

Sektor mi się bardzo spodobał i na pewno chętnie tu wrócę. W drodze powrotnej synchronizujemy się z resztą ekipy i jedziemy prosto do znanej nam już pizzerii, gdzie spotykamy się wszyscy razem.

Wieczorem do Prabione dojezdża Bob, który wraz z dwoma znajomymi walczyli przez ostatni tydzień pod Matterhornem. Zanim wrócą do Polski, chcą jeszcze następnego dnia powspinać się sportowo, dlatego decydujemy się na wspólny wyjazd w skały.

 

02.05.2019

Po szybkim ogarnięciu się rano nie tracimy czasu i ruszamy znów w kierunku Nago. Podobnie jak miało to miejsce w poprzednich dniach, tak i tego pogoda jest od rana idealna. Tym razem nie decydujemy się jednak na rejon Belvedere, a ruszamy nieco dalej i nie w lewo od głównej drogi, ale w prawo, gdzie po przedarciu się przez pola winorośli docieramy do sektora Falesia Massi Delle Traole. Już na parkingu wiemy, że nie będziemy tutaj sami i że znów wśród wszechobecnej gwary wspinaczkowej uda się usłyszeć polskie komendy. Po krótkim podejściu docieramy pod skały. Miejsce to różni się dość znacząco od tego z wczoraj. Przede wszystkim sektor jest zalesiony, a przez to zacieniony, przypominając tym samym nieco frankońskie klimaty. Warto zauważyć, że tereny pod skałą są dość równe i płaskie, co sprzyja wygodnej asekuracji. Robimy obchód pod sektorze i ostatecznie wybieramy sobie do działania skałkę Peter Pan, na której poprowadzone są cztery drogi w trudnościach od 4c do 5c. Ja z Bobem przechodzimy dwie skrajnie lewe (i najtrudniejsze) drogi: Wendy za 5b i Peter za 5c. Następnie robimy krótką przerwę i wybieramy za cel skałkę Pippi Calzelunghe, którą widzimy za sobą. Przypomina oraz bardziej trochę większy boulder, niż ścianę do wspinaia sportowego. Tak czy siak, poprowadzono na niej trzy drogi o trudnościach od 6a, przez 6b aż po 6b+. Drogi mają oszałamiającą długość 7-8 metrów, skąd skojarzenie z boulderem. Trudność wynika jednak z tego, że są dość mocno przewieszone.

Sektor Falesia Masi Delle Traole

Zaczynamy od najłatwiejszej Tommy za 6a, której wycena jest zdecydowanie przesadzona. Pokonujemy ją sajtem nawet nie czując kiedy. W mojej osobiście droga nie powinna być wyceniona na więcej niż 5b(+). Droga niby w przewieszeniu ale prowadzi kantem, gdzie są bardzo dobre chwyty, więc nawet fakt przewieszenia nie stanowi tu trudności. Kolejną drogą jest Annika za 6b. Tu już jednak pojawiają się trudności. Ani mi, ani Bobowi nie udaje się wyjść ponad pierwszą wpinkę. Decydujemy się zatem na ponowne przejście Tommy’ego, przyautowanie się na stanie i zawieszenie wędki na stanie do Anniki. Na wędkę Bob daje radę, w czym na pewno pomaga mu jego wzrost i zasięg ramion. Ja ostatecznie zarówno na tej drodze, jak na sąsiedniej Mr. Nielson za 6b+ muszę sie poddać. Na tym w zasadzie kończymy akcje w skałach, bo też jakiegoś wielkiego sprężu nie ma, a poza tym w powietrzu czuć nadchodzącą zmianę pogody. Zrywa się wiatr i robi się wyraźnie chłodniej.

Po spakowaniu się, wracamy do auta na parking, gdzie na szczęście okazuje się, że nikt nas nie zastawił, więc udaje się wyjechać. W drodze powrotnej ruszamy jeszcza na obiad do Rivy i dopiero do Prabione. W międzyczasie dostajemy cynk od Artura, że on już się z rodzinką zawinął do domu. Chłopaki biorą prysznic i wyjeżdżają do Polski. Podobnie wieczorem ogarniamy motocykle dwóch członków ekipy, którzy również następnego dnia rano chcą ruszyć w drogę powrotną do kraju. My zaś rozważamy, czy też nie ruszyć do domu jeszcze w piątek, bo prognozy pogody na następny dzień są raczej beznadziejne.

 

03.05.2019 (piątek)

Tymczasem okazuje się, że piątkowy poranek w Święto Konstytucji 3 Maja wita nas całkiem nienajgorszą pogodą. Chwilami nawet zza chmur wychodzi słońce i na pewno nie można powiedzieć, żeby lało tak, jak miało lać według prognoz. Jemy śniadanie, żegnamy się z naszymi motocyklistami i zastanawiamy się co tu począć.

Z rana pogoda zapowiadała się jeszcze nienajgorzej.

Opcji jest kilka. Począwszy od spaceru gdzieś po okolicy, przez wycieczkę rowerową po przesiedzenie całego dnia na balkonie i opalanie się dopóki jest słońce. Niektórzy decydują się na opcję numer trzy, ale na pierwszą decyduje się większość ekipy. Znajdujemy sobie ciekawe miejsce do zobaczenia w okolicy, mianowicie Jezioro Idro (wł. Lago di Idro) oddalonego od Prabione o 55km i ok 1h15m drogi. Już same te parametry pokazują, jakiego charakteru będzie to droga. Spodziewamy sie trudnej, górskiej przeprawy i wąskiej drogi z wieloma zakrętami.

Nad Lago di Irdo.

Ruszamy zatem w czwórkę. Najpierw na dół do Tignale, by potem skręcić w prawo w kierunku Salo. Nie dojeżdżamy jednak do tej miejscowości, a odbijamy znów w prawo w góry w Gargano. Tu zaczyna się zabawa. Wąską, górską drogą, kierujemy się w stronę Jeziora Valvestino, a następnie kierujemy sie wzdłuż niego, mając fantastyczne widoki po obu stronach drogi. Cały czas wspinamy się pod górę, by niedaleko miejscowości Capovalle dotrzeć na przełęcz na wysokości ok 950m npm. Nastepnie zjeżdżamy w dół w kierunku Jeziora Idro. Dojeżdżamy do miejscowości Idro, skąd odbijamy w prawo w kierunku niewielkiej wioski Vesta, gdzie startuje szlak na upatrzoną przez nas górę Monte Stino.

Nad Lago di Irdo.

Po dotarciu do Vesty na parking okazuje się, że w okolicy jest też kilka via ferrat. Naszym celem jednak pozostaje Monte Stino (1467m npm), bo i tak nie mamy sprzętu na via ferraty, a poza tym pogoda coraz bardziej się psuje i nie pytamy się nawzajem, czy, tylko kiedy i jak mocno (i jak długo) będzie padać.  A czekać nas będzie niezła wyrypa. Vesta bowiem znajduje się mniej więcej na wysokości 440m npm, a zatem mamy przed sobą ponad tysiąc metrów podejścia. To wszak jak na Rysy z Morskiego Oka.

Lago di Irdo widziane z małej platformy widokowej z podejścia na Monte Stino.
Nad Lago di Irdo.

Ruszamy szlakiem pod górę. Znakowana ścieżka bardzo mocno trawersuje strome zbocze góry i szerokimi zakosami wspinamy się coraz wyżej. Bardzo szybko nabieramy wysokości, ale też po chwili zaczyna padać. Docieramy jeszcze na fajne wypłaszczenie z dobrym punktem widokowym, gdzie robimy kilka fotek i dalej ruszamy pod górę. Niestety mniej więcej po godzinie łapie nas już solidna ulewa, a do tego w oddali słyszymy odgłosy burzy. Znajdujemy po chwili schronienie pod skałką i dyskutujemy, co tu dalej robić. Wysokościomierz pokazuje ok 1015m npm, na które dotarliśmy w mniej więcej godzinę, co należy uznać za bardzo dobry czas.  W międzyczasie widzimy jak z góry zjezdża dwóch rowerzystów, którzy świetnie sobie radzą w trudnym górskim terenie, ale trzeba też przyznać, że mają świetne, warte dziesiątki tysięcy złotych, rowery. Niestety, deszcz nie ustaje, a do tego cały czas słyszymy grzmoty. Nie ma wyjścia, trzeba wracać. Schodzimy zatem, dość mocno już przemoknięci, tą samą drogą. Wracamy do auta i rozpoczynamy drogę powrotną. Po powrocie jest czas na wstępne spakowanie się, bo następnego dnia z rana wracamy już do Polski…

I jeszcze mała panoramka w formie bonusu 😉