8.05.2015 – Londyn
Wyjazd do Maroka na Jbel Toubkal i Jbel Ayachi planowaliśmy w zasadzie od momentu powrotu z Bałkan. Ponieważ to tam pojawił się pomysł na Maroko, w tej wycieczce miała wziąć udział podobna ekipa i w zasadzie tak się stało. Z zeszłorocznej ekipy, w tym roku w składzie na Maroko znalazło się pięć osób. Do tego grona dokoptowaliśmy kolejną szóstkę i tym sposobem jedenastoosobowym składem postanowiliśmy zdobyć kraj króla Mohammeda VI.
Przed wyjazdem mieliśmy tylko zarysowany ogólny plan tego, co chcemy zobaczyć oraz jakie góry zdobyć. W realizacji celów miał nam pomóc miejscowy przewodnik, którego udało się dograć wcześniej dzięki pomocy znajomego Yussuf, bo tak miał on na imię, czekał na nas już po przylocie do Maroka i jeździł z nami wszędzie, pomagając załatwiać sprawy bieżące.
Ponieważ ekipa była dość spora, a część osób jechała z Londynu, okazało się, że najwygodniej będzie nam dostać się do Marrakeszu z międzylądowaniem w Londynie. W piątek wieczorem dolecieliśmy zatem do Londynu, gdzie spotkaliśmy Capitana, z którym wspólnie mieliśmy oczekiwać na poranny lot do Marrakeszu. Pozostałe dwie osoby z Londynu miały dotrzeć nad ranem.
W Londynie postanowiliśmy przeczekać czas między lotami na lotnisku, gdyż koszty podróży do centrum okazały się zniechęcająco wysokie, a czas podróży w obie strony również zniechęcająco długi. Ostatecznie nasz pierwszy biwak podczas tego wyjazdu rozbiliśmy na lotnisku, wyposażeni w angielskie piwo. Ponieważ do wylotu do Marrakeszu mieliśmy praktycznie całą noc, chcieliśmy przed wylotem złapać jeszcze nieco snu.
9.05.2015 – Marrakesz
Pozostałe dwie osoby dotarły do nas na lotnisko nad ranem, na chwilę przed kontrolą bezpieczeństwa i przejściem przez bramki. I tu przytrafiła się nam pierwsza przygoda. Otóż jeden z uczestników tak niefortunnie robił zakupy na strefie bezcłowej, że jego karta płatnicza wpadła między regały sklepu. Próby jej wyciągnięcia skończyły się niczym, a szaleńcza pogoń za samolotem pozwoliła mu jedynie spojrzeć na odlatujący aeroplan z płyty lotniska. Na szczęście nasza „zguba” okazał się być osobą bardzo ogarniętą i, jak się potem okazało, dotarł do Marrakeszu innym lotem, tego samego dnia. Oznaczało to, że mimo przejściowych problemów, spędzimy czas w Maroku w zaplanowanym składzie.
W Marrakeszu wylądowaliśmy około 11. Jeszcze przed przejściem kontroli paszportowej mieliśmy mały zgrzyt. Celnik wymagał, aby na wizie wpisać miejsce docelowe w Maroku. Miejsce, którego oczywiście nie znaliśmy, bo mieliśmy je poznać dopiero po spotkaniu z przewodnikiem. Na szczęście wystarczyło wpisanie adresu randomowego hotelu w Marrakeszu. Grunt, żeby w papierach grało.
Po spotkaniu z przewodnikiem na lotnisku i załatwieniu formalności związanych z wynajęciem samochodów, udaliśmy się w drogę do centrum Marrakeszu, gdzie znajdował się nasz hotel. Pierwszy kontakt z kulturą jazdy miejscowych dostarczył dość mocnych wrażeń, ale szczęśliwie udało nam się dotrzeć do celu. Okazało się, że mieliśmy zamieszkać w hotelu bardzo blisko centrum, niemal na samym Placu Jemaa el Fna. Po rozpakowaniu się i prysznicu ustaliliśmy, że czas pójść na obiad. Ponieważ pora była jeszcze wczesna, a słońce operowało jeszcze bardzo wysoko, na placu nie było jeszcze zbyt wielu straganów, choć dało się wyczuć narastające napięcie, które miało wybuchnąć wieczorną porą. Wreszcie udało się znaleźć stragan z ławkami, gdzie mogliśmy zjeść. Oczywiście tadżin. Niestety pierwszy kontakt z tadżinem okazał się chybiony. Dostaliśmy kawałek niedogotowanej wołowiny, której nijak nie można było nazwać tadżinem. Skończyło się na tym, że po jedzeniu udaliśmy się na poszukiwanie właściwego obiadu. Znaleźliśmy takowy niedługo później. W innej knajpce udało się otrzymać znacznie lepszego tadżina, choć w nieco wyższej cenie. Do tego naturalnie marokańska herbatka i chill w promieniach z wolno zachodzącego, marokańskiego słońca.
Następnym zadaniem było spotkaniem z Husseinem – właścicielem hoteliku w Imlil, który miał nam też pomóc w ogarnięciu noclegu w schronisku pod Toubkalem. Gdy już udało nam się spotkać przystąpilismy do negocjacji. Te początkowo były dość trudne, bo Hussein wziął nas za warszawioków, którzy oczekują wejścia na Toubkal w wariancie all-inclusive – z transportem bagaży mułami plus masą innych wygód. Po godzinie negocjacji udało się ostatecznie wytargować dość dobry układ, w ramach którego Hussein obiecał załatwić nocleg w schronisku oraz dostarczyć nam raki, które, podobno, miały być potrzebne do wejścia. W międzyczasie jeszcze do naszego hotelu dojechało brakujące ogniwo, zagubione gdzieś na londyńskim lotnisku, także wieczór spędzaliśmy już wspólnie.
Im niżej znajdowało się słońce, tym więcej ludzi przybywalo na Placu Jemaa el Fnaa, by wreszcie po zmroku zapełnić się tłumami ludzi najprzeróżniejszej maści – białych i czarnych, arabów i żydów, kobiet i mężczyzn, dzieci i starców… Oglądaliśmy to z dachu naszego hoteliku, skąd mieliśmy fantastyczny widok na cały plac, spowijany cierpliwie w obłokach dymu z palenisk i grilli, na których miejscowi przyrządzali przeróżne potrawy. Chcąc poczuć trochę tego klimatu, udaliśmy się na późną kolację do tego kotła. Mieliśmy w nim okazję nie tylko spróbować doskonałego żarcia, ale też skutecznie negocjować jego cenę. Na deser zaś udało zdobyć się coś, o czym lepiej głośno nie pisać 😉 Ten zaś deser został skonsumowany po powrocie na taras, gdzie w spokoju kontemplowaliśmy krajobrazy i specyfikę Marrakeszu. Miasta tak niezwykłego, tak przejmującego i tak tajemniczego, jakie trudno znaleźć w Europie.
10.05.2015 – Imlil & Schronisko pod Toubkalem
Pobudka wczesnym rankiem oznaczała totalne nieogarnięciem, bo poprzedni wieczór dość mocno się przeciągnął. Prysznic, szybkie pakowanie i pędem na dół na śniadanie. Zależało nam na czasie, aby jak najszybciej dostać się do Imlil, by mieć jak najwięcej czasu na dotarcie do schroniska i aklimatyzację przed atakiem szczytowym na Toubkala. Na śniadanie dostaliśmy coś jakby przaśne chleby i sporo słodkości do tego – dżemy, miód i konfitury. Około 8.30 rano wyjechaliśmy już z Marrakeszu, żegnając się z tym niesamowitym miastem, ale z postanowieniem, żeby tu jeszcze kiedyś wrócić i posmakować go ponownie.
Droga z Marrakeszu do Imlil nie jest na szczęście bardzo długo. Już po około dwóch godzinach dotarliśmy do celu – hoteliku, w którym mieliśmy nocować pojutrze, po powrocie z Toubkala. Tu też zostawiliśmy część niepotrzebnych bagaży, a w ich miejsce do plecaków powędrowały raki otrzymane od Husseina oraz spory zapas wody i orzechów. Tak wyposażeni około godziny 11 wyruszyliśmy na szlak prowadzący do schroniska. Czas wycieczki miał wynieść około 7 godzin, więc spodziewaliśmy się przybycia do schroniska około 18. Niestety oznaczało to też, że całą trasę przejdziemy w pełnym słońcu, bo absolutnie nic nie zapowiadało, aby tego dnia pogoda miała dać nam trochę oddechu. Przed wyjściem zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie z Husseinem i z nadzieją, że nasze pozostawione bagaże i sam Hussein będą tutaj na nas czekać po powrocie, ruszyliśmy do góry.
Zaraz po wyjściu z Imlil spotkało nas ciekawe zadanie. Należało bowiem przekroczyć rzekę, bo – jak sie potem okazało, należało jeszcze w Imlil lekko się cofnąć i przejść przez jedyny most w okolicy. Rzeka ma charakter górski – jest zatem dość wartka i zimna. Kąpiel w niej pewnie nie należałaby do największych przyjemności. Po chwili poszukiwania najbezpieczniejszego miejsca do jej przekroczenia, udało się wszystkim w miarę sucho i bezpiecznie przejść na drugą stronę. Po krótkim płaskim odcinku, rozpoczęło się właściwe podejście. Niemal cały czas pod górę – raz ostrzej, raz łagodniej, ale cały czas pod górę. I tak przez kilka najbliższych godzin, przy pełnym słońcu.
Ratunkiem dla nas okazali się miejscowi wyciskacze soku, którzy za 10 MAD (ok 1 eur) ratowali nas szklanką świeżo wyciskanego soku z pomarańczy. Sok nie tylko orzeźwiał, ale też dostarczał łatwo przyswajalnych i szybko rozkładanych cukrów – ot taki energy boost na trasie. Takich pit-stopów na soczek mieliśmy na trasie bodaj trzy. Mogliśmy przy tym podziwiać spryt miejscowych w zakresie chłodzenia innych napojów, które można było tam pozyskać. I nikomu nie przeszkadzało, że jedynym sposobem na umycie szklanki po poprzednio pijącym było wypłukanie jej w górskiej wodzie w biegnącym nieopodal akwedukcie. Nawet jeśli poprzednio pijacym był jakiś umorusany Arab z listą chorób dłuższą niż dostępna w najlepszym podręczniku do medycyny.
Z ciekawszych przystanków po drodze warto odnotować jeszcze osadę Sidi Chamharouh, gdzie znajduje się mały wodospad i można też uzupełnić zapasy wody lub soków. Potem w zasadzie jest już tylko cały czas pod górę, choć w pewnym momencie teren się nieco wypłaszcza. Trasa jednak się bardzo dłuży i trzeba być na to przygotowanym, że można tam z nudów zasnąć. Na szczęście co chwila spotyka się turystów z różnych stron świata, z którymi zawsze fajnie zamienić słowo. My spotkaliśmy najwięcej Niemców i, co ciekawe, Czechów.
Wreszcie, nieco wcześniej niż zakładaliśmy, bo około 17, dotarliśmy do schroniska. Zameldowaliśmy się w nim, wzięliśmy prysznic (w ciepłej wodzie) i oczekiwaliśmy na kolację. Tę dostaliśmy nieco później niż było to planowane, ale spożytkowalismy ten czas na aklimatyzację na wysokości 3207m npm. Po kolacji, do której podany został oczywiście tadżin, ale przyrządzony nieco inaczej (oraz zupa o smaku tektury) miejscowy zrobił krótkie szkolenie z wiązania raków dla tych, którzy jeszcze tego nigdy nie robili. Około 22 grzecznie poszliśmy spać, bo atak szczytowy i wejście na wschód słońca oznaczały, że trzeba będzie wstać już około 2 nad ranem…
11.05.2015 – Toubkal -> Schronisko pod Toubkalem -> Imlil
Pobudka o 2 to zuo, ale jakimś cudem udało się zwlec z łóżek. Trudno powiedzieć, abym był szczególnie wyspany, ale to samo chyba mogli powiedzieć pozostali uczestnicy wyprawy. Szybkie pakowanie, bardzo ubogie śniadanie i w drogę. Wyruszylismy ok 3 rano z takim rozpędem… że pomyliliśmy drogę. Zamiast skręcić zaraz za schroniskiem na wschód, poszliśmy wydeptaną ścieżką na południe, która nie prowadzi na Toubkala, a na Przełęcz Onagane (3760), z której można wejść na Timesguidę (4089) – szczyt tylko nieco niższy od Toubkala. Ale jednak niższy. Na szczęście dość szybko się zorientowaliśmy w tej pomyłce i w sumie wliczając czas potrzebny na powrót, straciliśmy tylko około 40 minut, a za właściwą godzinę rozpoczęcia podejścia pod Toubkala można przyjąć godzinę 4.00. Po przejściu obok wodospadu trasa była już bardzo dobrze wydeptana. Prowadziła ona na początek łatwym trawersem, by potem coraz ostrzej pod górę wprowadzać nas na Przełęcz pod Toubkalem (3940). Przy dobrych butach raki nie były potrzebne. Ja jednak założyłem je na chwilę, bo trochę zaczęliśmy kluczyć i na siłę nieco szukać lepszej drogi. W międzyczasie grupa się rozdzieliła na trzy dwuosobowe zespoły i pozostałą piątkę. Na początku zamykałem stawkę, ale gdy zaczęło się rozjaśniać zdecydowałem, że zaatakuję szczyt odważniej. Ponieważ jednak część ekipy coraz mocniej odczuwała problemy związane z chorobą wysokościową postanowiłem, że spróbuję wejść jak najszybciej na Toubkala, aby przekazać tym z pierwszych trzech zespołów, aby jak najszybciej zeszli, by mogli przejąć osoby, które na szczyt wejść nie dadzą rady. Dzięki temu osoba zamykająca stawkę, a czująca się jeszcze na siłach, mogłaby też jeszcze wejść na górę.
Na przełęczy zameldowałem się około godziny 6.30 i zdałem sobie sprawę, że nie ma już szans, abym zobaczył wschód słońca z Toubkala. Widziałem jednak na szczycie sylwetki ludzi. Miałem nadzieję, że to ktoś z naszej ekipy wszedł i przynajmniej zrobi dobre zdjęcia i nakręci dobre filmy. Ja coraz szybciej przesuwałem się do przodu, doganiając pozostałe grupki. Ostatnie podejście z przełęczy na szczyt, choć bardzo proste, wymagało ode mnie wiele wysiłku. Na wysokości ponad 4 tysięcy metrów organizm zaczął powoli odmawiać posłuszeństwa. Nie wiem, na ile była to kwestia choroby wysokościowej, czy raczej faktu, że mieliśmy bardzo krótką aklimatyzację i wyszliśmy na Toubkala bez solidnego śniadania. Fakt faktem – wyglądało to tak, że co dwadzieścia kroków musiałem się zatrzymywać i odpoczywać. Wreszcie udało się wyjść z grani na wierzchołek, który jednak okazał się tylko przedwierzchołkiem. Należało tu zachować nieco więcej ostrożności, bo z niego rozciągała się kolejna krótka grań na wierzchołek właściwy.
Tu też spotkałem Capitana i Agnieszkę – dwie osoby z naszej ekipy, które jako pierwsze weszły na szczyt. Na szczęście byli już w drodze powrotnej, więc tylko przekazałem im informację, aby się streszczali i przejęli osoby, które rezygnują z ataku szczytowego tak, aby pozostali zamykający stawkę mogli też wejść na szczyt. Po zachodniej stronie ścieżka była dość wygodna, ale początkowo próbowałem sforsować grań stroną wschodnią, która jednak okazała się zbyt stroma i niebezpieczna. Po powrocie na ścieżkę dotarłem na szczyt po około kwadransie – około godziny 8.30. Tu czekał na mnie Wojtek, z którym kończyłem podejście. Był on w tym momencie jedyną osobą na szczycie. Dopiero po około 10 minutach zaczęły docierać kolejne osoby, a po mniej więcej godzinie byliśmy już wszyscy, nie licząc dwójki, która weszła wcześniej i dwójki, która zrezygnowała.
Niestety ok 9.30 zaczęło się robić na szczycie dość ciasno, dlatego zrobilismy szybką sesję zdjęciową i rozpoczęliśmy zejście. Początkoto też zamykałem grupę, ale po pokonaniu pierwszego fragmentu, czyli zejścia do Przełęczy pod Toubkalem, pozwoliłem sobie nieco przyspieszyć. To też był dobry moment, aby przypomnieć sobie, jak schodzililiśmy z Korabu w Macedonii czy też niedawno z Diablaka. A, że śnieg był fajny, miękki, tzw. dupoślizg był prawdziwą przyjemnością. Dzięki temu zejście, a właściwie zjazd z Toubkala do schroniska zajął mi zaledwie około dwóch godzin, co i tak nie było najlepszym wynikiem w grupie, bo Wojtek zjechał z góry w czasie o około pół godziny krótszym – uwielbiam w ten sposób schodzić z gór! W schronisku czekały też osoby, których zabrakło z nami na szczycie. W oczekiwaniu na pozostałych ucięliśmy sobie krótką drzemkę w cieplutkich śpiworach, żeby trochę się wysuszyć. Około 12.30 zjawili się ostatni z ekipy, którzy stanęli na Toubkalu. Aby i oni mogli się dosuszyć, ustalilismy czas zejścia do schroniska na godzinę 14.
Samo zaś zejście znów było nudne, choć na szczęście szybsze. Dzięki temu, że trasa ze schroniska do Imlil nie obfituje w żadne techniczne trudności, można ten odcinek niemal przebiec. Sporą część tego dystansu pokonałem właśnie marszobiegiem, zatrzymując się tylko na pitstopy w punktach wyciskania świeżego soku. W efekcie, wliczając nawet czas ok. 20 minutowej przerwy na chłodzenie stóp w rzece, dotarliśmy ze schroniska do hotelu w Imlil w czasie około 4h. Mimo, że czas szacowany w przewodnikach wynosi o godzinę dłużej. Po zejściu do wioski udało mi się jeszcze nabyć souveniry – wytwory lokalnego, berberyjskiego rzemiosła. Podobno ręczna robota i gdy się na to spogląda – faktycznie można odnieść takie wrażenie. Przy okazji podniosłem sobie skila w negocjacjach, znosząc cenę końcową do 50% ceny początkowej.
W Imlil czekał na nas już Hussein. Zaraz po prysznicu dostaliśmy pyszną kolację, a potem już tylko chill i niedługo później spać. Już na naprawionym łóżku, które się połamało, gdy na nim usiadłem po zejściu z góry. Ale przecież to szczegół. Niewielka łyżka dziegciu w beczce miodu – wszak zdobyłem swój pierwszy w życiu czterotysięcznik!
12.05.2015 – Imlil -> Tizi n-Tichka -> Telouet -> Ait Benhaddou -> Ouarzazat
Po zdobyciu Toubkala pozwoliliśmy sobie na nieco dłuższy sen, nawet mając w pamięci, że następnego dnia czeka nas długa (ponad 500km) podróż do Ouarzazat, gdzie mieliśmy spędzić kolejny nocleg, tym razem w oazie.
Wyjechaliśmy około 9 rano, udając się w kierunku Marrakeszu, ale nie wjeżdżając do miasta, a mijając je od południa, jadąc przez Ourikę, a potem przez Ait-Ourir. Dzięki temu wjechaliśmy na słynną drogę prowadzącą na Przełęcz Tichka. Po wspięciu się samochodem na przełęcz, osiąga się wysokość 2260m npm! Po drodze trzeba jednak zachować maksymalną ostrożność, bo miejscowi jeżdżą tędy dość beztrosko. Zwłaszcza ci poruszający się ciężarówkami. Warto też zwrócić uwagę, że góry, przez które prowadzi ta droga, są nieustannie „rozbierane” przez koparki, które stąd pobierają kruszywo do budowy innych dróg w kraju. Droga ta jest często zalewana podczas pory deszczowej (zimowej) i wówczas Marrakesz jest odcięty od Ouarzazat, gdyż jest to główna droga łącząca te dwa miasta. Droga ta należy (podobno, według naszego przewodnika) do dziesiątki najbardziej malowniczych tras drogowych na świecie. I nie sposób się z tym nie zgodzić. Z przełęczy rozciąga się kapitalny widok na Atlas Wysoki wraz z górującym w pobliżu masywem Jbel Ouriol (3753).
Po drodze na przełęcz mieliśmy znów ciekawą przygodę. Otóż po zaparkowaniu aut na krótką przerwę gdzieś na tarasie widokowym, jedna z fur odmówiła posłuszeństwa. Pomogła dopiero pomoc miejscowego kierowcy ciężarówki, który podpiął swoje kable i dostarczył prądu niezbędnego do wystartowania samochodu. Ale kable to on miał solidne. Nie tak jak w Polsce, gdzie klemy mają maksymalnie kilka metrów długości. Klemy jakie wyciągnął Marokańczyk miały przynajmniej 20m długości, a trzymał je… w słomie. Ale zrobiły robotę! Auto odpaliło i potem już przez cały czas wycieczki nie było z nim żadnych problemów.
Z Przełęczy Tichka udaliśmy się do Telouet, gdzie zwiedziliśmy kazbę zbudowaną z trzech części, z których każda powstawała w innym stuleciu. Część z XVIII wieku uległa już prawie całkowitemu zniszczeniu, bo była zbudowana z gliny. Z części z XIX wieku zostało trochę więcej, bo zbudowana została z kamienia, a część z XX wieku jest najlepiej zachowana i naprawdę warto ją zobaczyć. Wnętrza zachowały się w doskonałym stanie. Zarówno drzwi, ramy okienne, ale przede wszystkim ściany i podłogi, wyłożone mozaikami. Całość robi niesamowity klimat. Do tego przewodnik, który nie chciał za dużo pieniędzy, a jednak potrafił ciekawie opowiedzieć o tym miejscu.
Z Telouet udaliśmy się już w kierunku Ouarzazat. Ponieważ czas nas trochę gonił, nie zwiedzilismy szczegółowo osady Ait Benhaddou – znanego planu filmowego, goszczącego producentów takich filmów, jak Gladiator, czy Lawrence z Arabii. To był nieuchronny znak, że zbliżamy się do Ouarzazat – miasta, które słynie z dwóch dużych centrów filmowych wyposażonych w ogromne plany zdjęciowe. Powstawały tam, oprócz wspomnianych tytułów, jeszcze takie filmy jak Kleopatra, Prince of Persia, Asterix i Obelix: Misja Kleopatra i wiele wiele innych. Dla nas jednak Ouarzazat był ważnym punktem z innego powodu – otóż tutaj udało nam się wreszcie, po czterech dniach posuchy, kupić piwo!
Z Ouarzazat ruszyliśmy dalej, robiąc krótki postój w miejscu dość osobliwym, gdzie działalność wulkaniczna odcinsnęła swoje piętno. Formacje skalne, niespotykane nigdzie indziej w tej okolicy, jednoznacznie wskazujące na pochodzenie wulkaniczne, a do tego nadchodzący zachód słońca zrobiły robotę. Kilka zdjęć plus browar i ruszyliśmy dalej w drogę.
Stąd udaliśmy się w kierunku oazy, na której mieliśmy przenocować. Przyznam, że nieco inaczej sobie to wyobrażałem, a w efekcie trafiliśmy do przytulnego hoteliku wraz z restauracją gdzieś na zadupiu. Hotelik był jednak spoko, bo był w nim basen, z czego natychmiast skorzystaliśmy. Wieczorem po kolacji wzięliśmy udział w koncercie na berberyjskie bębny, potem przyszedł czas też na żabie chórki, by wreszcie zakończyć dzień pod chmurką, mimo wykupionych miejsc w hotelu. Spanie pod gołym niebem ma bowiem swój niepowtarzalny klimat w Maroku!
13.05.2015 – Ouarzazat -> Wąwóz Dades -> Merzouga
Piąty dzień podróży miał charakter bardzo samochodowy. Niemal cały dzień spędziliśmy w autach, przemieszczając się z Ouarzazat do Merzougi, gdzie mieliśmy spędzić noc na pustyni. Niestety już na starcie mieliśmy małe opóźnienie, ale wreszcie udało się opuścić oazę i wyruszyć we właściwym kierunku. Nie był to jednak koniec przykrych niespodzianek. Krótki w założeniu postój w Ouarzazat tylko na wymianę waluty i zakup napojów przeistoczył się w ponad półtoragodzinne opóźnienie. To oznaczało, że musieliśmy zrezygnować z zobaczenia Wąwozu Todra. Gdybyśmy chcieli go zobaczyć, musielibyśmy podróżować na wielbłądach w całkowitej ciemności, na co nie chcieli się zgodzić organizatorzy wycieczki przez pustynię. Szczęśliwie udało nam się zobaczyć chociaż Wąwóz Dades, który zrobił na mnie mega wrażenie. Zwłaszcza droga prowadząca do kafejki na przełęczy. Choć odcinek to krótki, to naprawdę trzeba mieć nerwy ze stali i odrobinę umiejętności za kółkiem, żeby bezpiecznie tam wjechać (i zjechać!). Widoki z góry jednak wszystko rekompensowały. Niemal pionowe, kilkuset metrowe skalne ściany opadające prosto do rzeki robią kapitalne wrażenie i polecam to miejsce każdemu, kto zdecyduje się odwiedzić Maroko. Szkoda, że nie udało się zobaczyć też Wąwozu Todra, o którym również się dużo naczytałem, ale przynajmniej wiem, że pozostanie coś na kolejne odwiedziny w Maroku.
Po wyjeździe z Dades spotkało nas kolejne opóźnienie. Otóż w związku z transportem ogromnych elementów konstrukcyjnych zamknięta została główna droga prowadząca do Merzougi. Oznaczało to dla nas ponad półgodzinny postój w pełnym słońcu w oczekiwaniu na przejazd tej gigantycznej kolubryny. Gdy wreszcie udało się ją ominąć, podjęliśmy ostateczną decyzję, że odpuszczamy sobie już Todrę. W zamian zrobiliśmy sobie jeszcze krótki postój w Rissani, dawnej stolicy jednego z berberyjskich plemion, gdzie uzupełniliśmy zapasy wody, prowiantu i ewentualnie – garderoby (nakrycia głowy na pustynię). Ponieważ jednak było już dość późno, nie spędziliśmy tam wiele czasu i natychmiast ruszyliśmy w dalszą drogę. Ostatni odcinek prowadzący na pustynię wymagał raczej aut 4×4, ale nasze osobówki też się nadały. Dojechaliśmy na miejsce już praktycznie w ostatniej chwili.
Wielbłądy, już objuczone, czekały na nas dość mocno zniecierpliwione. Po błyskawicznym przepakowaniu dosiedliśmy wielkich bydląt, które miały nas zaprowadzić na umówione miejsce. Przyznam, że jazda wielbładem sama w sobie nie zrobiła na mnie jakiegoś oszałamiającego wrażenia, ale momenty, gdy wielbłąd wstaje z kolan albo klęka, śniły mi się potem jeszcze przez kilka nocy. Dla tych dwóch chwil warto się zdecydować na przejażdżkę wielbłądem. Jeśli nie przeszkadza komuś, że zwierzak może niekoniecznie pachnie fiołkami 😉
Do osady na pustyni dotarlismy już niemal po ciemku. Na miejscu dostaliśmy kolację, po której zrobiliśmy flaszkę. Nie ma to jak ciepła wódka na pustyni, zapijana wodą i zagryzana pomarańczą. Cóż, trzeba sobie jakoś radzić. Po deserze postanowiliśmy, że wdrapiemy się na pobliską wydmę, która z daleka prezentowała się dość okazale, co oceniliśmy jeszcze zanim zapadły całkowite ciemności. Dwóch śmiałków (Damian i Wojtek) wyruszyli wcześniej na rekonesans. My zaś uznaliśmy, że nie ma co bawić się w półśrodki, ale skoro jesteśmy na pustyni, to dlaczego by nie zrobić sobie noclegu na wydmie? I tak, z plecakami rozpoczęliśmy „wspinaczkę” (to chyba niekoniecznie najlepsze słowo) na wydmę, która miała ok. 380m wysokości względnej. To trochę tak, jakby wejść na Ślężę, gdyby ta była uzyspana z piachu. No i z tą różnicą, że wydma była ekstremalnie stroma. Podejście zajęło nam około godziny, ai tak nie dotarliśmy na sam szczyt. Przyznam, że to podejście pod wydmę dało mi bardziej w kość, niż podejście na Toubkal. Co zrobię krok do przodu, to z usypującym się piachem osuwam się dwa kroki wstecz. Uzbroiliśmy ręce w klapki i używaliśmy ich jak dziab do wbijania się w wydmę. To trochę pomogło, ale i tak dotarliśmy na grań wydmy totalnie zmęczeni. Miał być lajtowy dzień na pustyni, a nawet tutaj znaleźliśmy sobie górkę do zdobycia. Część osób rozbiła obóz po zawietrznej stronie wydmy, ja jednak koniecznie chciałem ułozyć się na grani. Ponieważ jednak w miejscu, gdzie została reszta ekipy, dość mocno wiało, zszedłem nieco niżej. Tu wykopałem dziurę na grani, żeby mnie w nocy przypadkiem nie zdmuchnęło na którąś ze stron i w takiej pseudodziupli zaległem. Noc jednak miała być krótka, ponieważ celem było sfotografowanie wschodu słońca na pustyni.
14.05.2015 – Merzouga -> Rissani -> Midelt
Podobnie jak poprzedni dzień, tak i ten w większości mieliśmy spędzić w samochodach. Czekała nas bowiem długa podróż z Merzougi do Midelt – miasta położonego u stóp wschodniego masywu Atlasu Wysokiego – Jbel Ayachi. W Midelt mieliśmy spotkać człowieka, który miał nam załatwić transport i nocleg gdzieś u podnóża góry, na którą mieliśmy wejść następnego dnia.
Wstaliśmy skoro świt, a w zasadzie o i nawet wcześniej. Wszystko po to, aby sfotografować i nakręcić wschód słońca na pustyni. Taka okazja nie zdarza się często, dlatego tym bardziej należało ją wykorzystać. Zwłaszcza, że mieliśmy fantastyczny widok na okolicę – z góry. Obudziłem się zadowolony, że nie sturlałem się z grani podczas snu i natychmiast podbiegłem do reszty ekipy, gdzie zasiedliśmy i oczekiwaliśmy na wschód slońca. Ten faktycznie po chwili nastąpił. Trwał około trzech minut, aż wreszcie cała tarcza słońca ukazała się nad horyzontem. Wrażenie obłędne. Ponieważ jednak było jeszcze względnie wcześnie, stwierdziliśmy, że jeszcze chwilę się przekimamy. Obudziły nas dopiero odgłosy z dołu, nawołujące do zejścia, bo wielbłądy już były gotowe do drogi. O ile wejście na wydmę zajęło nam dobrze ponad godzinę, tak zejście nie zajęło więcej niż kwadrans. Bardzo fajnie zbiega się w miękkim piasku – polecam! Na dole byliśmy około 8 rano i niemal natychmiast ruszyliśmy w podróż powrotną na wielbłądach. Tym razem była już ona nieco krótsza, bo każdy marzył tylko o prysznicu i śniadaniu, a nie o śmierdzącym garbie.
W Merzoudze byliśmy przed 10. Tam udało się wziąć prysznic i zjeść śniadanie aż około 11 wyruszyliśmy znów w daleką drogę. Około 12 byliśmy w Rissani, gdzie jeden z lokalsów pokazał nam jakiś pałac i opowiedział historię lokalnego plemienia Berberów. Tu również mogliśmy dokupić brakujące napoje i ruszyć w dalszą drogę. W jej trakcie nasz przewodnik pokazał nam jeszcze jedną lokalną atrakcję, o której nie napisano w przewodnikach – studnia artezyjska! Orzeźwiający strumień zimnej wody w tak gorący dzień podziałał super orzeźwiająco i pobudzająco, dzięki czemu łatwiej było kontynuować drogę.
Wreszcie około 15 znaleźliśmy się w Midelt, gdzie spotkaliśmy się z czlowiekiem, który pomagal nam ogarnąć cały ten wyjazd (Polakiem), a później z gościem o imieniu Mohammed, który zapewniał nam transport i nocleg w górach. W Midelt jeszcze zrobiliśmy piwne zakupy, bo akurat udało się znaleźć sklepik w pobliżu, gdzie taki rarytas można było dostać. Zaparkowaliśmy nasze samochody pod domem Mohammeda, skąd zapakowano nas i nasze bagaże na paki terenowych isuzu, którymi mieliśmy się dostać pod Jbel Ayachi. Jedyna sensowna droga prowadzi przez tzw. Cyrk Jaffara (Cirque de Jaffar) – dolinę, z której wyrasta główna grań masywu Jbel Ayachi. Ponieważ w tej dolinie żyje lokalna ludność, Mohammedowi udało się nas wprosić do jednej z takiej rodzin, gdzie mieliśmy spać i jeść i skąd mieliśmy wyjść na Ayachi.
Podróż na pace 4×4 to jedna z lepszych atrakcji, jakie nas spotkały podczas tego wyjazdu. Wiatr we włosach, lokalna muzyka w głośnikach samochodowego radia, które katował kierowca, kurz spod kół, zimne piwo – czego chcieć więcej? Podróż na pace terenówki trwała około dwóch godzin, aż w końcu musieliśmy się zatrzymać, bo droga prowadziła niebezpiecznie w dół. Stąd jednak było już bardzo blisko do osady, w której mieliśmy się zatrzymać. Choć trudno to, co zobaczyliśmy, nazwać osadą – ot, jedna lepianka, postawiona gdzieś na zadupiu w pobliżu rzeki. Warunki noclegowe w tej lepiance były dość radykalne. Oczywiście o elektryczności, czy kanalizacji nawet nikt nie śmiał pomyśleć. Jedyny sposób na umycie się, to pobliska rzeka. Kupa w krzaki, a siku gdziekolwiek, byle nie pod sąsiada (chyba, że się go akurat nie lubi). Dostaliśmy od gospodarzy jedną, największą chyba izbę. Wygód w niej specjalnych nie było – jedno okno, lampa (jakby naftowa?) i malowidło naścienne. Plus do tego elegancko zapakowany garnitur wiszący na haku w ścianie (WTF?!). Gdy się wstępnie „zakwaterowaliśmy” dostaliśmy kolację – tadżina uduszonego w piecu – samoróbce. Podejrzewam, że o istnieniu takiej organizacji jak sanepid, to ci ludzie nigdy nie słyszeli. Choć nie byli aż tak calkiem zacofani, bo dysponowali całkie niezłymi modelami smartfonów. Po kolacji wypiliśmy najpierw berber, a potem american whiskey, śpiewając do ogniska. Miejscowi trochę nie docenili walorów i woltażu amerykańskiej whiskey i się kapeczkę szybko poskładali. My jednak również nie zamierzaliśmy jakoś długo przesiadywać, zwłaszcza, że skończył się alkohol. Ułozyliśmy się do snu na podłodze w izbie i nie wiadomo kiedy i jak – błyskawicznie zasnęliśmy…
15.05.2015 – Jbel Ayachi
Ponieważ podejście, teoretycznie, nie miało być jakoś ekstremalnie długie, dlatego nie zrywaliśmy się bardzo wcześnie rano do ataku na wielką góre. Wstaliśmy sobie na spokojnie, zjedliśmy śniadanie, kto chciał to się nawet umył w rzece. Wyruszyliśmy na spotkanie z przeznaczeniem dopiero około 9. Okazało się, że jeden z miejscowych idzie z nami, chyba w charakterze przewodnika. Choć jak się potem okazało, chyba nie do końca dobrze ogarniał on te góry i chyba chciał nas zaprowadzić na zupełnie inny szczyt. Choć trudno to zweryfikować, bo facet bardzo słabo mówił po angielsku, więc nawet nie wiemy, gdzie chciał z nami pójść.
Początkowo kierowalismy się doliną, ale w górę strumienia, który z każdą chwilą przybierał na wartkości. Wreszcie weszliśmy w efektowny wąwóz, gdzie zrobiliśmy kilka fotek, ale musieliśmy tam też zachować czujność, bo wielokrotnie musieliśmy przekroczyć tenże strumień, który tutaj był już wartkim, górskim potokiem. Po wyjściu z wąwozu stało się jasne, że cienia to my już tego dnia nie uświadczymy. Na niebie panowała totalna lampa, a przed nami był masz idealnie nasłonecznioną doliną, z której potem mielismy atakować grzbiet góry (również idealnie nasłoneczniony). Był jednak inny, poważniejszy problem. Ze względu na zbyt spacerowe tempo, bardzo powoli nabieraliśmy wysokości. Dopiero około 14 osiągnęliśmy 3000m, czyli przed nami było jeszcze ponad 700m wysokości do zdobycia. Po początkowo łatwej i łagodnej trasie, rozpoczęliśmy w końcu wspinaczkę na grzbiet, z którego następnie mieliśmy wejść na przełęcz, która miał nas z kolei poprowadzić ku właściwej grani. Zdobycie przełęczy zajęło nam sporo czasu – zameldowaliśmy się pod nią właśnie około 13.30. Tu zrobiliśmy postój pod skałą na obiad, skąd mieliśmy ruszyć dalej. Niestety warunki się pogarszały. Przed nami było coraz więcej pól śnieżnych, które należało jakoś pokonywać, a do tego wzmagał się wiatr, który okazywał się największym problemem.
Po kilkudziesięciu minutach musieliśmy podjąć dość radykalną decyzję o rozdzieleniu się. Wszystko dlatego, że w tym tempie nie mieliśmy szans na zdobycie góry za dnia i jeszcze w miarę bezpieczny powrót. Założyliśmy, aby każdy podjął decyzje we własnym imieniu, czy da radę do umownej 16.30 zdobyć szczyt, tak aby jeszcze był czas na powrót. W efekcie powstały dwie grupy – jedna pięcioosobowa, która po chwili zrezygnowała z ataku szczytowego i druga – sześciosobowa – szturmowa, która miała podjąć próbę zdobycia góry. W ramach grupy szturmowej stworzyły się nieformalnie trzy dwuosobowe zespoły, które początkowo samodzielnie próbowały mierzyć się z górą, ale po chwili zespoły te i tak się połączyły, choć nie w komplecie, bo jeden z uczestników grupy szturmowej również zrezygnował z ataku szczytowego. W efekcie próbę zdobycia najwyższego wierzchołka Jbel Ayachi podjęło pięcioro śmiałków. Trasa nie była nadzywczaj trudna, ale dość irytująca, bo co wydawało się nam, że to już za tym wierzchołkiem będzie grań prowadząca na właściwy wierzchołek, to nagle się okazało, że ta właściwa grań jest za trzema kolejnymi grzbietami. Koniec końców udało nam się podejść na przełęcz pod głównym wierzchołkiem, gdzie byliśmy około 16.30. Będąc tak blisko nie mogliśmy jednak górze odpuścić i naciągnęlismy własne ustalenia, dając sobie jeszcze margines czasu na atak szczytowy. Atak ten był dość intensywny, ale na szczęście krótki tak, że przed 17 zameldowaliśmy się na szczycie. Tu wykonaliśmy krótkie szczytowanie i natychmiast rozpoczeliśmy powrót, bo skoro podeście na górę zajęło nam osiem godzin, to zejście, nawet biorąc pod uwagę możliwość znacznego przyspieszenia, i tak pewnie zajęłoby nam co najmniej cztery godziny, co oznaczało konieczność kończenia drogi już po zmroku.
Tyle, że z naszego super przyspieszenia wyszło wielkie gówno. Powoli zaczynało z nas wychodzić zmęczenie, choć najgorsze było, że trasa powrotna nie prowadziła jednostajnie na dół, a w początkowej fazie, czyli w pobliżu wierzchołka, prowadziła co chwilę w górę i na dół. Tak, że w drodze powrotnej znów zdobyliśmy chyba ze trzy te same wierzchołki, co wchodząc na właściwą górę. Na jednym z nich zrobiliśmy sobie krótki postój, bo był chyba najwyższy z nich i trochę się zasapaliśmy wchodząc na niego. Tu też dopadł mnie pewien mindfuck, bo wysokościomierz w telefonie pokazał mi, że ten wierzchołek jest nawet wyższy od tego, który uważaliśmy za najwyższy. Tak czy siak, trzeba było już schodzić. Zjedliśmy ostatnie batony i ruszyliśmy w kierunku przełęczy, za którą się rozdzieliliśmy. Co chwila znajdowaliśmy jakieś elementy uprzednio zostawiane, dzięki czemu przynajmniej mieliśmy pewność, że idziemy w dobrym kierunku.
Niestety droga stawała się coraz bardziej uciążliwa, ze względu na usypujące się spod nóg kamienie. Gdzie było to możliwe, tam próbowaliśmy stosować technikę dupoślizgu, ale że śniegu nie było tu za wiele, to dość szybko musieliśmyją porzucić. Wreszcie zjechaliśmy na tyłku do miejsca, z którego miało być juz prosto na dół do wąwozu, który tak nam się spodobał w drodze na górę. Tyle, że pomyliliśmy żleby i zjechaliśmy nie do tego kanionu. To oznaczało, że musieliśmy sforsować jeszcze jeden grzbiet i jakby przeskoczyć do kolejnego kanionu. Tutaj na szczęście okazało się, że śniegu jest nieco więcej i jeszcze udało się zjechać dobrych kilkadziesiąt metrów na dół. Niestety słońce właśnie chowało się za grzbietem gór, co oznaczało, że już za moment zrobi się zupełnie ciemno. Cały czas jednak ostro napieraliśmy na dół, chcąc jeszcze nie w całkowitej ciemności dotrzeć do wąwozu. To nam się nie udało, ale światła wystarczyło na tyle, aby zejść z tego najtrudniejszego, najbardziej stromego odcinka. Było około godziny 20.30, a my mieliśmy jeszcze przed sobą około dwóch godzin drogi. Teraz też zaczęły do nas docierać myśli, czy na pewno druga grupa w komplecie i bezpiecznie zeszła z tej góry… Nie mogliśmy jednak teraz tracić czasu i pędem niemal biegliśmy z powrotem. Znaleźliśmy się w końcu w wąwozie, co nas trochę uspokoiło, a po wyjściu z niego ścieżka była już niemal zupełnie płaska. Mimo świecenia dwoma czołówkami, miałem przed sobą ciemność, dlatego wspomagałem się jeszcze latarką w telefonie. Mijały kolejne minuty i kolejne pokonywane metry, a chaty jak nie było widać, tak nie było. Zaczęliśmy się już dość mocno niepokoić, bo na zegarze zbliżała się godzina 22. Wreszcie jednak dostrzegliśmy ognisko i chatę, a niej całą resztę ekipy. Jak się okazało, wrócili niespełna godzinę przed nami. Wszyscy cali i zdrowi przystąpiliśmy po chwili do posiłku, a zaraz po nim grzecznie położyliśmy się spać. Tego dnia bowiem w górach spędziliśmy 13 godzin. Absolutnie nikt nie miał ochoty na nocne figle…
16.05.2015 – Midelt -> Fez
Ostatni dzień miał być chilloutowy. Mieliśmy tylko wrócić z zadupia, w którym mieszkaliśmy przez ostatnie dwa dni do Midelt. Tu mieliśmy się przesiąść z powrotem w nasze samochody i ruszyć w drogę do Fezu, skąd mieliśmy zaplanowany odlot.
Dojechaliśmy do Midelt, do miejsca gdzie zostawiliśmy nasze samochody. Mohammed, człowiek, który ogarniał nam wyjazd do Cyrku Jaffara, zaprosił nas do siebie jeszcze na herbatę. W międzyczasie jeszcze zobaczyliśmy dość ciekawy wąwóz niedaleko Midelt. Miejsce raczej niespotykane w przewodnikach po Maroku. Totalne odludzie, ale jednak ma swój klimat. Trochę podobne do Wąwozu Dades, choć skalne ściany były nieco niższe.
Z Midelt, objuczeni zapasami piwa, nabytymi w tym samym sklepie, w którym zaopatrywaliśmy się przed wyjazdem w góry (swoją drogą musieli mieć na nas niezły utarg – 84 puszki w 3 dni) ruszyliśmy w drogę do Fezu. Było około godziny 10
Po drodze spotkała nas jeszcze jedna atrakcja. Mianowicie droga prowadzi przez las, w którym żyją na wolności małpy (podejrzewam, że to makaki, ale nie znam się na tyle). Małpy te upodobały sobie orzechy arachidowe, które wręcz wyrywają z rąk turystom. Dlatego nie jest wielkim problemem zrobić sobie zdjęcie z małpą. Wystarczy mieć w dłoni orzecha. Nie zalecam jednak drażnić małp i chować w dłoni orzechy. Potrafią się one skutecznie zdenerwować i nawet uderzyć.
Po około godzinie dotarliśmy wreszcie do Fezu. Miasta, w którym wreszcie było na co popatrzeć 😉 a nie tylko góry, góry, góry i lokalsi ubrani od stóp do głów. Fez jest miastem wyjątkowo europejskim, co widać chociażby po sposobie ubierania się kobiet. To pozwoliło wreszcie ocenić walory Marokanek 😉
W Fezie mieliśmy kapitalną miejscówkę, przy samej medynie. Zanim jednak rozlokowaliśmy się w pokojach i zakończyliśmy zameldowanie, zrobiło się już dość późno. W zasadzie zaraz udaliśmy się gdzieś do centrum w poszukiwaniu restauracji, w której moglibyśmy zjeść kolację. Udało się znaleźć fajny lokal z widokiem na Fez z tarasu na dachu. Po kolacji wróciliśmy do hotelu, gdzie urządziliśmy małe birthday party, bo jeden z uczestników obchodził właśnie urodziny. W zeszłym roku świętowaliśmy je pod Korabem w Macedonii, a teraz w Fezie. Ciekawe, co będzie za rok… Nasz przewodnik w magiczny sposób załatwił nawet urodzinowe ciasto, a my mieliśmy jeszcze whisky, więc był nawet toast 🙂 Czas jednak mijał szybko i wreszcie też dopadło nas zmęczenie.
Następnego dnia pod wieczór mieliśmy odlot do Londynu, więc w teorii mieliśmy cały dzień na zwiedzanie Fezu i zakup pamiątek. Oczywiście skończyło się tak, że w ogromnym pośpiechu kupowaliśmy magnesy, breloki, przyprawy i inne marokańskie souveniry. W miedzyczasie bowiem organizowaliśmy karty pokładowe na lot powrotny, ale też zwiedzaliśmy medynę.
Feska medyna ma niesamowity klimat. Uliczki o szerokości takiej, że rozkładając ręce, możesz obiema dłońmi dotknąć przeciwległych ścian, unoszący się wszędzie zapach kadziła, przypraw, ryb, mięsa i różnych kosmetyków, nieustanny gwar miejscowej ludności handlującej wszystkim i wszędzie, a do tego oddech starożytnego miasta. To wszystko sprawia, że przemykasz przez wąskie uliczki niemal w hipnozie. Głównym punktem zwiedzania był najstarszy uniwersytet na świecie (z XVIII wieku), choć nie udało się nam wejść do niego ze względu na porę modlitwy, w której tylko muzułmanie mają tam wstęp. Drugim ważnym punktem była wizyta w garbarni. Miejscu niezwykłym, przed wejściem do którego otrzymuje się gałązki mięty, które należy wepchnąć sobie do nosa. Wszystko po to, aby zneutralizować zapach gołębiego łajna unoszący się w garbarni. Jednym bowiem z etapów garbowania skór jest ich namaczanie w roztworze amoniaku, który uzyskuje się właśnie z gołębich odchodów (ich kilogram na targu kosztuje 20 euro!). Różnica w jakości wyrobu gotowego jest jednak porażająca. Skóra garbowana metodą naturalną nie odbarwia się w wyniku działania wody, ani ognia, dzięki zastosowaniu naturalnych barwników (mięty, szafranu i innych naturalnych składników). Jest również lepsza w dotyku (nie „klei się”). Oczywiście też swoje kosztuje, ale myślę, że jadąc do Fezu warto zainwestować w pożądną kurtkę z naturalnie garbowanej koziej skóry.
A po zwiedzaniu już szybciutko na lotnisko. Potem samolot do Londynu, kolejna noc na lotnisku i kolejny samolot, tym razem do Wrocławia.