Jak to mamy w zwyczaju, wraz z zakończeniem jednego wyjazdu, planujemy już następny na kolejny rok. Nie inaczej było i rok temu, gdy w drodze powrotnej z Gruzji postanowiliśmy, że naszym kolejnym górskim celem będzie Damavand – najwyższy szczyt Iranu i przy okazji najwyższy azjatycki wulkan. Długotrwałe przygotowania do wyjazdu zakończyły się z początkiem września, a 9.09 zgrupowaliśmy się wszyscy na lotnisku w Berlinie, skąd bezpośredni lot miał nas dostarczyć na lotnisko w Teheranie, gdzie miała się zacząć nasza przygoda.
Akt I – Siarka
Trzeba nadmienić, że z roku na rok jeździmy w coraz wiekszym gronie. W Maroku było nas 11, w Gruzji i Armenii 12, a do stolicy Persji zjechało sie aż 17 DGNowiczów. Rzutem na taśmę w ostatniej chwili z wyjazdu musiał zrezygnować z powodów zdrowotnych główny organizator, więc musieliśmy sobie na miejscu radzić bez niego.
10.09.2017 – Teheran / Polur
W Teheranie wylądowaliśmy w niedzielę 10. września ok godziny 2 miejscowego czasu. Zaraz po przylocie pierwsze zaskoczenie: różnica czasu między Warszawą i Teheranem wynosi 2,5 godziny. Cała wiedza, którą wbijano mi do głowy przez lata szkoły podstawowej, że na świecie mamy 24 strefy czasowe, które różnią się między sobą co godzinę, poszła właśnie w las. Na lotnisku imienia, a jakżeby inaczej, Imama Chomeiniego, zoeganizowaliśmy sobie wizy i ubezpieczenie i już około 4 nad ranem szukaliśmy transportu do Polur – miejscowości położonej u stóp Damavandu. Choć uczciwiej byłoby napisać, że Iran to nie kraj, w którym turysta szuka transportu, tylko transport szuka turysty. W efekcie bardzo szybko zapakowalismy się w trzy taksówki, a około godziny 9 byliśmy już w Polur.
Tu zrobiliśmy sobie postój na śniadanie w pobliskiej restauracji. Wjechać musiał – a jakże – oryginalny irański kebab, choć bez ryżu, ale z chlebem lawasz. Do śniadania podano również tutejszy specjał, czyli gazowany kefir – doogh. Po posileniu się złapaliśmy transport na pace tutejszej półciężarówki marki Zamyad. Krótka podróż zakończyła się przy biurze irańskiej federacji górskiej, które stanowi również pierwszy obóz (Camp I) w drodze na Damavand. Budynek ten znajduje się na wysokości 2360m. Tu kupiliśmy permit na wejście (50 dolarów, zostawiliśmy zbędny depozyt na przechowanie i znów na Zamyadzie ruszyliśmy w drogę do drugiego obozu (Camp II), ulokowanego w pobliżu meczetu na wysokości 3020m.
Wczesnym popołudniem, po dotarciu na miejsce, rozbiliśmy swoje namioty. Chcieliśmy bowiem spędzić tu przynajmniej jedną noc, aby złapać trochę aklimatyzacji. Wszak byliśmy już na trzech tysiącach. Damavand, początkowo widoczny jak na dłoni, schował się za chmurami, z których niedługo potem spadł ulewny deszcz. Towarzyszyła temu dość gwałtowna burza, a całość trwała około dwóch godzin. W międzyczasie schowaliśmy się pod czymś na kształt wiaty, niedaleko mieszkającego tu gospodarza obozu, prowadzącego też polowy sklepik i kuchnię. Po 17, gdy ulewa minęła zdecydowaliśmy się zrobić krótkie wyjście aklimatyzacyjne, aby choć trochę wdrożyć regułę – wchodź wysoko, śpij nisko. Dotarliśmy na wysokość ok 3450m, skąd zawróciliśmy, nie chcąc schodzić po ciemku. Z daleka widać było, że nieco powyżej schroniska padał juz śnieg, bowiem wierzchołek Damavandu pokrył się białą kołderką.
Po zejściu szybko zapadł zmrok. Niedługo potem dołączyły do nas kolejne cztery osoby, które przyleciały do Iranu dzień wcześniej i już od wczoraj były w Camp II, a tego dnia wczesnie rano wyszli na aklimatyzację powyżej 4 tysięcy. Niestety nie udało im się uniknąć wędrówki w burzy, choć najgorsze udało im się przetrwać w Camp III – murowanym schronisku na wysokości ok 4200m. Po przeczekaniu burzy zeszli bezpiecznie do Camp II.
11.09.2017 – Damavand
Ranek przywitał nas piękną pogodą, choć dla mnie wcale nie był on przyjemny. Okazało się bowiem, że już pierwszej nocy przebiłem sobie matę, z której prawie w całości zeszło mi powietrze. Nie muszę dodawać, co czuły rano moje plecy. Zjedliśmy śniadanie serwowane przez tutejszego gospodarza, zostawilismy namioty i śpiwory i na lekko ruszyliśmy pod górę. Do pokonania mieliśmy przynajmniej niespełna 1200m, by na wysokości ok 4200m dotrzeć do schroniska. Droga jest dość ewidentna, ale nie przeszkodziło nam to by nieco pobłądzić. Koniec końców około południa pierwsi z naszej grupy dotarli do schroniska.
Choć schronisko jest w pełni murowane, nie jest ogrzewane, a jedyne ciepło płynie z kuchni, zasilanej gazem. Dlatego też w całym schronisku unosi się nieprzyjemny swąd propan-butanu, do którego po prostu trzeba się przyzwyczaić. Na miejscu zjedliśmy zupę i poprawiliśmy jajecznicą. Zorganizowaliśmy sobie też miejsca do spania w dużej wspólnej sali, gdzie mogliśmy się zmieścić wszyscy razem. W międzyczasie dołączyli kolejni z naszej grupy, a ostatni DGNowicze przyszli w samą porę bo niedługo potem, po godzinie 14, znów spadł deszcz, który po chwili zamienił się w śnieg. To trochę nas przystopowało, bo choć chcieliśmy wyjść wyżej i złapać lepszą aklimatyzację, w taką pogodę było to bezsensowne. Tego dnia padało nieco dłużej i rozpogodziło sie dopiero przy zachodzie słońca, więc jakiekolwiek wyjście, choćby i najkrótsze, było bezcelowe. Zwłaszcza, że tego dnia granica śniego się obniżyła do pułapu ok 4000m. Wieczór zatem spędziliśmy na rozmowach i zabijaniu czasu jedząc lokalne przysmaki. Zaprzyjaźniliśmy się też z inną polską, cztereoosobową grupą z Gliwic i Warszawy. Poznaliśmy też turystów z Węgier, Czech i Rumunii, których mijaliśmy też po drodze.
Tego dnia miało też miejsce pewne przykre wydarzenie. Otóż rano ze schroniska na szczyt wyszła grupa trzech irańczyków. Wrócili dopiero po popołudniowych burzach, zupełnie wyczerpani, wyziębieni i przemoknięci. Niestety z trzech turystów, wróciło tylko dwóch. Następnego dnia zorganizowano poszukiwania, ale nie wiemy nic o tym, czy udało się zaginionego turystę odnaleźć.
12.09.2017 – Damavand
Następnego dnia chcieliśmy zrobić wyjście aklimatyzacyjne do wysokości lodospadu – charakterystycznego punktu na wysokości ok 5020m. Stanowiłoby to nieco więcej niż połowę czekającego nas przewyższenia podczas ataku szczytowego. Bez wielkiej spiny zebraliśmy się rano i zjedliśmy śniadanie. Już za dnia wystartowaliśmy pod górę. Nadal było sporo śniegu, choć na szczęście przez noc już nie było świeżego opadu. Tak czy siak, z wysokości schroniska od razu musieliśmy się przedzierać przez słabo przedeptane w śniegu ścieżki. To wpływało po części na nasze tempo. Pierwsza, kilkuosobowa grupa wyszła wcześnie rano, ja natomiast z Dyziem wyszliśmy po około godzinie. Niestety zjadłem trochę za słabe śniadanie i choć dotarłem do lodospadu, to byłem już tam zupełnie wygłodniały. Nie miałem ze sobą wystarczająco dużo jedzenia, dlatego choć nogi by niosły i pewnie nawet dałoby sie wejść na szczyt, przekonałem Dyzia do wycofu. Zwłaszcza, że przy lodospadzie i tak spotkaliśmy grupę, która wyszła jako pierwsza i oni też zdecydowali się zawrócić.
W drodze powrotnej minęlismy resztę naszego teamu wychodzącego na aklimatyzację, w tym Boba, który stwierdził, że idzie pod górę do godziny 14.30. Potem zawraca bez względu na to, jak daleko od wierzchołka będzie. Było koło południa, więc teoretycznie miał on nawet szansę na wejście jeszcze tego dnia. Cała reszta pokornie zawróciła.
W schronisku byliśmy z powrotem około godziny 14. Słoneczna pogoda, jaka panowała tego dnia, zrobiła robotę. Granica śniego przesunęła się przynajmniej 400m w górę i wszystko wskazywało na to, że jeszcze się podniesie, czyszcząc nam częściowo drogę ze śniegu na kolejny dzień, który miał być atakiem szczytowym. Około godziny 16 do schroniska wrócił Bob, który, jak się okazało, zdołał wejść na szczyt. Po powrocie wcale nie wyglądał na wycieńczonego, co sugerować mogło, że góra wcale nie jest aż tak trudna, jak mogłoby się to wydawać. Zdał nam szybką relację, wyrzucając z siebie słowa między kolejnymi łyżkami zupy, czy też jajecznicy. Na szczycie był on idealnie o 14.30, więc w pełni wpasował się w postawiony sobie deadline.
Niestety okazało się, że Kurek – jeden z członków ekipy, nie radzi sobie do końca z wysokością i podjął on decyzję, że następnego dnia zejdzie niżej, razem z Bobem. Kurek miał też problemy w lipcu pod Mont Blanc – wygląda zatem na to, że wysokie góry nie są dla niego, mimo że jest bardzo dobrym wspinaczem.
13.09.2017 – Damavand
Na atak szczytowy podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna, licząca osiem osób, miała wstać o 3 rano, aby o 4 wystartować. Ja znalazłem sie w drugiej grupie, w której podjęliśmy decyzję, że wstajemy o 5 i o 6 rozpoczynamy akcję. Grupa nr 1 karnie wstała o 3 i chyba faktycznie o 4 wyszli. My wstaliśmy godzinę po ich wyjściu, a po kolejnej godzinie ruszyliśmy pod górę, punktualnie o 6.
W międzyczasie spotkalismy jeszcze Wentyla, który szedł z pierwszą grupą, ale zawrócił ze względu na złe samopoczucie. Rano, jak się okazało, z ataku zrezygnował również Mario, co oznaczało, że z 17 osób nierówną walkę z górą przegrały już trzy. W efekcie w pierwszej grupie było 8 osób, a w drugiej 6.
Tym razem wyciągnąłem wnioski z porażki w dniu poprzednim i zjadłem dużo mocniejsze śniadanie. Tak się złożyło, że z drugiej grupy wystartowałem jako pierwszy. Zmieniłem też nieco taktykę i zamiast iść szybko, ale robić częste postoje, zdecydowałem, aby iść bardzo wolno, ale bez postojów. Po ok 15 minutach dogonił mnie Dyzio i dalej kontynuowaliśmy wejście w dwójkowym zespole. Około 7 słońce zaczęło wychodzić zza grzbietu i ogrzewać stok, co miało znaczenie, bo wraz z wysokością robiło się chłodniej i coraz mocniej wiało.
Około 8 rano dogoniliśmy pierwszy zespół, mniej więcej na wysokości miejsca, do którego doszlismy poprzedniego dnia. Jak do tej pory szło mi się znakomicie – aklimatyzacja weszła jak złoto – dlatego wyprzedziliśmy naszych kolegów i koleżanki i ruszyliśmy dalej pod górę. Na tej też mniej wysokości zatrzymała się, sukcesywnie się poprzedniego dnia cofająca, granica śniegu. Z tego też powodu dalsza wędrówka była nieco spowolniona. Do tego pojawiły się jakieś drobne trudności techniczne i mały zator na trasie. W efekcie ostatnie 300m podejścia pokonaliśmy w cztereosobowym zespole, bo do naszej dwójki dołączył Przecier i Szeherezada.
Na tych ostatnich metrach łatwego bądź co bądź podejścia, trochę zabrakło mi już sił. Już niestety nie dało się iść bez odpoczynku. Z każdym kolejnym metrem przewyższenia, odpoczynki były częstsze i dłuższe. Do tego bliskość krateru wydzielającego wyziewy drażniącego siarkowodoru też nie pomagała. Najgorzej, gdy trzeba było nabrać powietrza i akurat wiatr w naszym kierunku zwiewał opary zgniłego jaja. Każdy taki solidny wdech skutecznie zniechęcał do dalszej wędrówki. Niespełna 100m od wierzchołka spotkaliśmy naszych rodaków z warszawsko-gliwickiej ekipy. Oni już schodzili ze szczytu, choć tylko w trójkę. Czwartego mijaliśmy podczas podejścia około 1,5h temu – zawrócił on znacznie wcześniej. Finalnie udało nam się stanąć na szczycie około godziny 9.30. Cały atak szczytowy (ok 1450m przewyższenia) zajął nam zatem 3,5 godziny, co w mojej ocenie jest bardzo dobrym wynikiem.
Na szczycie zrobiliśmy sobie krótką sesję fotograficzną z napotkanym tutaj irańskim przewodnikiem, który też poopowiadał nam co nieco o górze, ale już po niespełna 10 minutach rozpoczęliśmy zejście. Zaczęliśmy schodzić nieco inną, łatwiejszą drogą. Tym samym ominęlismy ten jeden trudniejszy technicznie fragment. Po drodze spotykaliśmy kolejne podgrupki naszej grupy, które dzielnie wchodziły coraz wyżej. Wszystkich solidarnie pocieszaliśmy, że to już niedaleko. Niedługo potem spotkaliśmy Dominikę – schodzącą w grupie warszawsko-gliwickiej, ale nieco wolniej. Przez chwilę schodziliśmy razem, ale potem przyspieszyliśmy kroku i zostawiliśmy koleżankę za sobą. W końcowym etapie zejścia trochę pogmatwaliśmy drogę i weszliśmy w stromy żleb, którym prowadziła ścieżka, ale bardzo stroma. Tam parę razy wywinąłem orła, ale ostatecznie udało się zejść bez większych obrażeń. Pod schroniskiem zameldowaliśmy się punktualnie w samo południe. Tym samym łatwo mogliśmy obliczyć czas akcji górskiej – w sumie 6 godzin, z czego 3,5 godziny na wejście i 2,5 na zejście.
Na koniec już trochę chyba byliśmy zmęczeni. Chyba nawet nic nie zjadłem tylko poszedłem spać. Ustaliliśmy, że jeszcze tego samego dnia zejdziemy niżej, choć wpierw musieliśmy mieć pewność, że wszyscy bezpiecznie zeszli z góry. Wstaliśmy około 15. W międzyczasie docierały kolejne grupy. Dostaliśmy też informację od naszych kolegów z grupy, że wszyscy weszli na szczyt, ale niektórzy jeszcze schodzą. Część z tych, którzy dopiero wrócili, mieli odpocząć i przy okazji zaczekać na ostatnich schodzących. My zaś w sześcioosobowej grupie ruszyliśmy na dół.
Zejście ze schroniska do Camp II było bardzo monotonne. Powoli do celu doczołgaliśmy sie do miejsca, w którym stały nasze namioty. Na zegarkach było po 17, więc mieliśmy jeszcze czas żeby odpocząć. Okazało się, że Bob, Kurek i Mario zjechali aż do Federacji. Poinformowali oni nas smsowo, że na dole są prysznice i Wi-Fi, co zmotywowało nas do tego, żeby spakować namioty, złapać Zamyada i zjechać do naszej trójki w Camp I. Dotarliśmy tam jeszcze przed zmrokiem.
W Federacji spotkaliśmy Marcina – Polaka, który samotnie wybrał się do Iranu i następnego dnia miał wchodzić do Camp II i od razu też chciał dotrzeć do Camp III. W międzyczasie skorzystaliśmy z prysznica – pierwszego odkąd wyjechaliśmy z Polski – to była najlepsza nagroda, jaką tylko mogliśmy sobie wymarzyć za wejście na szczyt. Po zakupieniu Istaków (smakowych napojów słodowych, ale bezalkoholowych) wspólnie celebrowaliśmy w tym nieco mniejszym gronie udaną akcję górską.
Akt II – Miasto
14.09.2017 – Polur / Teheran
Następnego dnia obudziłem się z potwornym bólem pleców. Wszystko za sprawą dziurawej maty, z której do rana zeszło całe powietrze i spałem w praktyce na gołych kamieniach. Do tego czułem drobny ból gardła, który zwiastował poważniejszą infekcję. Poprzedniego dnia bowiem po kąpieli usiadłem na chwilę z ekipą w zbyt lekkim ubraniu. Mimo wszystko byliśmy na wysokości 2300m, gdzie temperatura nocą wcale nie była zbyt wysoka. Rano ogarnęliśmy po chwili namioty i śniadanie w federacji – klasycznie – jajecznicę.
Po śniadaniu dostaliśmy info, że druga grupa schodzi dopiero do Camp II, skąd jeszcze będą musieli dostać się do Federacji. Czekaliśmy na ich powrót mniej więcej do południa. Po powrocie ustaliliśmy, że udamy się do gospodarza, na którego namiar Sowi dostała będąc wyżej. Podobno czekać nas miała willa i baseny ze źródeł geotermalnych. Około 14 byliśmy tam na miejscu. Niestety miejsce zupełnie nie odzwierciedlało tego, co było nam obiecane. Zamiast willi był zwykły dom, w którym do dyspozycji był tylko jeden pokój, kuchnia i jedna łazienka, co na 17 osób nie dawało zbyt dużego komfortu. Do tego wycieczka na basen miała mieć miejsce dopiero wieczorem, podobnie jak obiecana niby kolacja.
Udaliśmy się zatem „na miasto” w poszukiwaniu jakichkolwiek atrakcji i po prostu dla zabicia czasu. Niestety miasto okazało sie raczej przerośniętą wsią, gdzie poza kilkoma sklepami i dwoma restauracyjkami nie było na czym zawiesić oka. Do tego zniechęcający upał i odzywające się już żołądki po lekkim śniadaniu skutecznie odpychały od dalekich spacerów. Jakimś cudem udało nam się znaleźć restaurację, gdzie podano nam obiad, mimo pory sjesty, która w Iranie trwa bardzo długo – od południa do mniej więcej godziny 17 ciężko na mieście zjeść, czy cokolwiek kupić. Miasta budzą się do życia dopiero gdy się trochę ochłodzi, ale lokalsi potrafią przesiadywać do 1 czy 2 w nocy, wliczając w to starców i dzieci.
Dość średnie wrażenie, które zrobiła na nas ta miejscowość (chyba Malar położone na wysokości 2310m, chociaż nie jestem pewien) sprawiło, że po powrocie do „willi” poinformowaliśmy gospodarza, że rezygnujemy z kolacji i wycieczki do źródeł geotermalnych. Trochę sapał, ale oddaliśmy mu kasę za dotychczasowe usługi i udaliśmy się w podobnych dwóch grupach do Polur, a potem do Teheranu, skąd chcieliśmy łapać autobus do Isfahanu.
Po dotarciu do Polur część osób próbowała złapać na stopa autobus, a ja z Bobem spróbowaliśmy ogarnąć taksówkę bezpośrednio do Isfahanu lub do Kaszanu, gdzie też niby miało być fajnie. Niestety potencjalny taksówkarz zaśpiewał taką cenę, że tylko grzecznie wróciliśmy do reszty ekipy łapać z nimi autobus. W międzyczasie znaleźli nas inni taksówkarze i zaoferowali swoje usługi, ale w tym samym czasie udało się złapać rejsowy autobus do Teheranu i w efekcie skorzystaliśmy z usług publicznej komunikacji.
W autobusie zająłem miejsce z tyłu razem ze Slavko w otoczeniu irańskich żołnierzy, wracających chyba do domu z jakiejś misji albo z koszar. Rozmawialiśmy całą drogę, chociaż oni znali po angielsku może dwa słowa, a my po farsi ani jednego. Było raczej śmiesznie, ale też trochę straszno, bo jednak trafiliśmy we dwójkę miedzy chyba szóstkę irańskich wojskowych. Na migi, ale wyjaśniliśmy im, że autobus zatrzymuje się na dworcu północnym wschodnim, a my musimy się dostać na południowy, skąd odjeżdżają nasze autobusy. Chłopaki nie tylko podpowiedzieli nam, jak ogarnąć transport teherańskim metrem, ale zorganizowali nam wojskową eskortę po wyjściu z autobusu na stację metra. Jakby tego było mało, czterech z nich pojechało z nami metrem przez całe miasto, żeby tylko dostarczyć nas na właściwy dworzec.
Sama zaś podróż taksówką po Teheranie jest tak emocjonująca i ekscytująca, że to temat na osobną historię. Wspomnę tylko, że choć uważam się za dość odważnego kierowcę i widziałem już ruch drogowy w paru krajach, Teheran sprawiał, że jadąc taksówką zamykałem oczy ze strachu.
Tam niestety okazało się, że stąd autobusu ani do Isfahanu, ani do Kaszanu nie złapiemy, więc nasi nowi wojskowi koledzy pomogli nam zorganizować transport taksówkami na dworzec zachodni. Tam pożegnalismy się, dziękując za pomoc naszymi DGNowymi naszywkami. W akcie rewanżu, zgodnie z irańskim kodeksem taarof – podarowali nam oni irańską czapkę wojskową, choć przykazali, aby absolutnie nie chodzić w niej po irańskich ulicach. Widok białego człowieka po cywilu w irańskiej czapce wojskowej mógłby zostać bardzo różnie odebrany.
Koniec końców dotarliśmy na dworzec, a tam zaopiekowali się nami tutejsi naganiacze, którzy pomogli znaleźć właściwy autobus. Nie do Kaczan, jak początkowo planowaliśmy, ale od razu do Isfahanu. Chodziło to, aby jechać dalej na południe, aby w autobusie spędzić możliwie całą noc. W efekcie start mieliśmy zaplanowany na 22.30, a zgodnie z rozkładem w Isfahanie mieliśmy być o godzinie 5.30.
Mając jeszcze chwilę czasu wieczorową porą, udaliśmy się w poszukiwanie czegoś do palenia. Szybko udało sie znaleźć lokal, gdzie można było kupić sesję fajki wodnej. Wygląda na to, że choć alkohol i stuff do palenia jest w Iranie nielegalny i można za to trafić w najlepszym razie do więzienia, nie ma problemu aby którąś z tych używek kupić. Z ciekawości kupiliśmy tutejszy alkohol. Nie była to obiecana whisky (kupowana jak w skeczu „Sklep z serami” z Monty Pythona – kto zna, ten wie, co mam na myśli), a raczej pędzony gdzieś bimber. Po jednym łyku miałem serdecznie dość, choć inni dzielnie dali mu radę i butelka została opróżniona chyba jeszcze przed wejściem do autobusu.
15.09.2017 – Isfahan
Podróż niezwykle komfortowym autobusem minęła szybko i sprawnie. Co więcej, w Isfahanie byliśmy punktualnie, jakbyśmy podróżowali co najmniej shinkansenem. Isfahan przywitał nas bardzo ciepłym porankiem. Po przybyciu bardzo szybko zaopiekowali się nami lokalni naganiacze, a że mieliśmy namiar na hostelik w Isfahanie, byliśmy na miejscu zaraz po 6 rano. Tu przywitała nas druga grupa, która choć wyjechała z Malar później od nas, to jednak udało im się znaleźć w Polur bezpośredni autobus do Isfahanu. Nie tracili zatem czasu na kluczenie po Teheranie i dotarli do Isfahanu kilka godzin przed nami. Niestety na miejscu nie było jeszcze wolnych pokoi, więc póki co musieliśmy zostawić bagaże na korytarzu i jedyne co moglismy zrobić, to odpocząć w hostelowym lobby.
Niestety ponieważ nocleg mieliśmy mieć wykupiony dopiero na następną noc, nie mogliśmy zjeźć śniadania w hostelowej restauracji. Około 9 rano jednak wreszcie zwlekliśmy się do miasta. Na szczęście hostelik był usytuowany bardzo blisko centrum miasta (ok 15 minut piechotą), więc po krótkim spacerku dotarliśmy do najważniejszych zabytków i atrakcji. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od mostu 33 łuków, skąd udaliśmy się dalej w kierunku ormiańskiej dzielnicy miasta.
Tam znaleźliśmy bardzo ciekawą knajpkę, w której zatrzymaliśmy się na śniadanie. Mijając ją zastanawialiśmy się, czy nie wejść do środka. W podjęciu ostatecznej decyzji pomogły trzy niezwykle urodziwe Iranki, które tam weszły i które zapewniały nas, że dostaniemy tam dobre jedzenie. Tak było w istocie. Śniadanie było pyszne i nawet nie drogie. Po wyjściu spotkaliśmy człowieka, który w pobliżu miał swoją fabrykę (w mieszkaniu)… a jakże – perskich dywanów. Znał on nawet kilka słów po polsku, ponieważ ktoś z jego rodziny ożenił się z Polką i mieszka w Poznaniu (?). Zaprosił on nas do tej fabryki, a my niczego nie świadomi poszliśmy za nim. Dopiero na miejscu zorientowaliśmy się w czym rzecz. Nie zaprosił on nas do siebie przypadkiem. Na miejscu opowiedział on nam historię i sposób produkcji oryginalnych perskich dywanów, czym chciał nas, rzecz jasna, zachęcić do kupna. Na szczęście udało się go uświadomić, że nasz budżet na cały wyjazd jest mniejszy od ceny najtańszych dywanów, które ma w ofecie. Szczęśliwie udało nam się rozstać w pokojowej atmosferze, choć o obiecanej wcześniej herbacie nie było już mowy.
Z tejże fabryki udaliśmy się z wolna w kierunku powrotnym do hostelu, ponieważ było już po południu i słońce niemiłosiernie prażyło. W międzyczasie Dyzio dwukrotnie zdążył spotkać pewne irańskie dziewczę, które przy kolejnym spotkaniu zapewne zostałoby już jego żoną. Po pierwszym spotkaniu dziewczyna załozyła konto na instagraniem, po drugim – na fejsbuku mimo, że portal ten jest w Iranie nielegalny. Ponadto zdążyła przedstawić Dyzia swojej mamie. No cóż, rudy to jednak ma powodzenie 😉
W drodze powrotnej do hostelu przeszliśmy przez drugi słynny most w Isfahanie, skąd ruszyliśmy w kierunku bazaru i placu Naqsh-E Jahan – największej chyba atrakcji urbanistyczno-architektonicznej w całym mieście (a może i całym Iranie?). Dookoła placu pod dachem czegoś, co przypomina nasze sukiennice, rozstawione są bazarowe kramy, na których można kupić wszystko: pamiątki, ubrania, przyprawy, słodycze, itp. Sam plac w ciągu dnia prezentuje się bardzo okazale, choć było zbyt gorąco, aby bliżej sie mu przyjrzeć. W drodze powrotnej przeszliśmy też przez fragment starego miasta, skąd widać było remontowaną kopułę meczetu Imama – najważniejszej świątyni w Isfahanie. Stamtąd już niedaleko było do naszego hostelu.
Gdy się nieco ochłodziło, poszliśmy spróbować czegoś innego, niż tylko kebab. Trafiliśmy do restauracji, gdzie serwowano biryani – czegoś na kształt jakby kaszanki (choć pewnie bez krwi, tylko z innym spoiwem sklejającym kaszę), którą nakłada się na lawasz lub inny rodzaj chleba, doprawia do smaku przyprawami i sokiem z limonki i zawija jak naleśnika. Przyznam, że smakowało to całkiem nieźle. Przystawką do tego była zupa – coś jakby rosół, ale przyprawiona mocno cynamonem i chyba kminkiem, dlatego nie każdy zakochał się w tym smaku. Najedzeni jednak wróciliśmy do hostelu.
Wieczorem udaliśmy się na nocne zwiedzanie. Po przejściu przez most 33 łuków przeszliśmy przez drugi w kierunku placu Imama. Tu spotkała nas kontrola policji. Panowie policjanci chyba chcieli wiedzieć, skąd jesteśmy i gdzie w Isfahanie mieszkamy. Ponadto nachylali się bardzo blisko nad nami, gdy z nimi rozmawialiśmy, tak jak by chcieli wywąchać, czy nie czuć od nas alkoholu. Ponieważ nie mieli się do czego przyczepić, puścili nas wolno. Ale ta sytuacja uświadomiła nam, że w dużych irańskich miastach trzeba się mieć cały czas na baczności.
Wieczorem trafiliśmy jeszcze raz na plac Naqsh-E Jahan i to, co tam wtedy zobaczyliśmy, olśniło nas totalnie. Oświetlone kopuły meczetów odbijające się w wodzie zbierającej się pod akwenem z fontannami, przejeżdżające dorożki i masa lokalsów piknikujących na trawie. Porozkładane zewsząd koce, na których lokalsi siedzą i rozmawiają, bawią się z dziećmi, piją herbatę z przyniesionych samowarów i grający w każdym możliwym kącie w siatkówkę Irańczycy. Taki obraz placu zapamiętam. I co ważne – mimo ogromnych rzeszy ludzi, tam jest cicho. Irańczycy rozmawiają ze sobą po cichu, dzieci specjalnie nie wrzeszczą, a grający w siatkówkę też potrafią to robić tak, żeby nie zakłócać sielskiej atmosfery. Przyznam, że wróciłem z placu oczarowany. Iran pokazał swoje prawdziwe oblicze – kraju otwartego, spokojnego, a przy tak przemująco niezwykłego, że trudno to opisać słowami.
16.09.2017 – Isfahan
Następny dzień również spędzić mieliśmy w Isfahanie. Z rana po śniadaniu ogarnęliśmy od razu transport do następnego miasta, który był przystankiem na naszej mapie – Szirazu. Zaraz potem wyszliśmy w miasto, chcąc zobaczyć jak najwięcej, zanim znów zrobi się nieznośnie gorąco. Trafiliśmy do centrum, gdzie część udała się do meczetu Imama. Ja natomiast wybrałem się na samotny spacer po mieście, odwiedzając między innymi muzem fauny irańskiej, jak i przechadzając się po wąskich uliczkach centrum. Na ogrodzeniach niektórych z tych ulic rozwieszone są plansze z cytatami z Koranu, napisane zarówno w farsi, jak i po angielsku.
Następnie udałem się na południe w kierunku Ogrodu Ghadir oraz położonej niedaleko bazy dawnej bazy wojskowej aktualnie przerobionej na muzeum. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie można bez obaw fotografować wojskowe wyposażenie w Iranie. Sam park choć dawał trochę cienia, to jednak jest on jest względnie młody. Drzewa są świeżo nasadzone, więc w porze południowej wciąż dominuje tam palące słońce. Do muzeum wojny akurat w tym momencie nie można było wejść z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, ale część eksponatów była rozstawiona na zewnątrz, dlatego wykonałem kilka fotografii i udałem się w drogę powrotną.
Palące słońce stawało się coraz bardziej nieznośne, ale jakoś szczęśliwie około 15 udało mi się wrócić do hostelu. Tam odpoczywała już reszta naszej ekipy, choć niektórzy powoli wybierali się już znów w miasto po południowej sjeście. Ja jednak uznałem, że do 18 nigdzie nie wychodzę, cierpliwie czekając na choć skromne ochłodzenie. Wieczorem zaś znów udaliśmy się na plac Imama i przeszliśmy się po mieście. Był na to czas, ponieważ nasz autobus do Sziraz odjeżdżał dopiero o północy.
17.09.2017 – Sziraz
Poranek obudził nas w Sziraz – mieście położonym na skraju pustyni 480km na południe od Isfahanu. Stąd moglibyśmy w kilka godzin dotrzeć już nad Zatokę Perską, choć nie to było naszym celem, bo tam prognozy mówiły o upałach przekraczających 45 st. Po przyjeździe na dworzec w Sziraz bardzo szybko zaopiekowali się nami naganiacze do taksówek i z drobną pomocą lokalsów znaleźliśmy hostelik blisko centrum. Nasze początkowe miejsce noclegowe miało pełne obłożenie, ale udało się znaleźć nocleg dla 17 osób w hostelu znajdującym się w bezpośrednim sąsiedztwie, a będącym własnością brata właściciela pierwszego z hosteli do których trafiliśmy. W Iranie każdy każdego zna i takie powiązania nie są niczym zaskakującym.
Niestety podobnie jak miało to miejsce pierwszego dnia w Isfahanie, nie mogliśmy zostawić bagaży w pokojach, więc zostały one zdeponowane w bezpiecznym miejscu w hostelowym lobby, a my na lekko po załatwieniu formalności z meldunkiem ruszyliśmy w miasto. Sziraz w mojej ocenie dało się poznać jako miasto nieco inne od Isfahanu. Architektura i urbanistyka już tak na każdym kroku nie zachwycała, choć nadal można było znaleźć wiele perełek. Ludzie też jakby traktowali nas – turystów, z nieco większym dystansem. To wszystko sprawiało, że w Sziraz nie czuliśmy się aż tak swobodnie jak w Isfahanie.
Na plus Sziraz w porównaniu do Isfahanu na pewno wypadła kuchnia. Łatwiej chyba tutaj znaleźć miejsce, gdzie można zjeść tak, jak jedzą lokalsi, a nie tylko restauracje nastawione na turystów. Najlepszym dowodem na to była budka z falafelami, gdzie zjedliśmy (późne) śniadanie. Właściciel knajpki zajadał kanapki z własnej knajpki, a skoro się nie boi, to mieliśmy pewność, że jedzenie jest przygotowywane tylko ze świeżych produktów.
Po śniadaniu udaliśmy się w kierunku cytadeli – największej chyba atrakcji Sziraz, choć sam nie wiem do końca, czym się tutaj zachwycać. Poza gabarytami, które na pewno robią wrażenie, sam budynek nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Spod cytadeli trafiliśmy do kawiarni na lody i kawę, bo słońce prażyło już niemiłosiernie, choć nie było jeszcze południa. Stamtąd udaliśmy się do pobliskiego parku. Aby tam dotrzeć, trzeba było przez most przedostać się na drugą stronę rzeki. A raczej tego, co po rzece zostało, czyli wysuszonego na pieprz koryta. Ten obrazek pokazuje, jak wielki problem z wodą mają lokalsi w dużych miastach. Koryta rzek zwykle są wyschnięte na wiór. Tak było w Isfahanie, tak w Sziraz i tak samo (wyprzedzając nieco fakty) w Jeździe. Cała woda, której w kraju nie ma zbyt wiele, jest zbierana w zbiornikach retencyjnych i sztucznymi kanałami kierowana do nawadniania pól ryżowych i pistacjowych, które stanowią podstawę eksportu w irańskim rolnictwie.
Z parku wróciliśmy do hostelu, bo na zewnątrz nie szło wysiedzieć. Odpoczęliśmy na miejscu, a wieczorem zorganizowaliśmy uroczystość koledze, który akurat świętował swoje urodziny. Kupiliśmy falafele i istaki (bezalkoholowe napoje na bazie słodu) i z dodatkiem cudem przemyconej i wytrwałej do tego dnia ćwiarteczki przywiezionej jeszcze z Polski, świętowaliśmy urodziny Artura na dachu hostelu przy świetle czołówek, osłaniając się przed smagającym wiatrem, który wzmógł sie wraz z nadchodzącą burzą, z której jednak nie spadła ani kropla deszczu, choć mogliśmy obserwować pioruny na ciemnym, nocnym niebie.
18.09.2017 – Sziraz
Tego dnia część osób udała się w ramach zorganizowanej wycieczki do ruin starożytnego miasta Persepolis. Pozostali mieli sobie we własnym zakresie zorganizować czas w Sziraz. Wycieczka do Persepolis była organizowana przez zaprzyjaźnione z hostelem biuro, które w cenie 20 dolców obiecało zorganizować transport, przewodnika napoje i bilety wstepu do Persepolis oraz położonych niedaleko Nekropolis znanych jako Naqsh-E Rustam. Można było również wykupić wariant droższy, który obejmował Persepolis, Nekropolis oraz Pasargady, które były stolicą starożytnego imperium Persów zanim Cyrus II przeniósł ją do nowo zbudowanych Persepolis.
Samo Persepolis może nie robi jakiegoś olśniewającego wrażenia – wszak to tylko kupa kamieni. Ale ta kupa kamieni była raczej tłem do opowiedzenia nam przez naszego przewodnika historii starożytnej Persji, w szczególności okresu panowania dynastii Achamenidów, gdy perskie imperium rozciągało się od Indii aż po Grecję. Po dwugodzinnym zwiedzaniu Persepolis udaliśmy się do Nekropolis, gdzie spędziliśmy kolejne pół godziny. Oglądanie Nekropolis było już jednak męczarnią, ponieważ o ile rano było dość pochmurno (szok!), o tyle gdy dotarliśmy do Nekropolis, niebo się rozpogodziło, a że na zegarze było już prawie południe, zrobiło się bardzo gorąco. Szybko zatem uciekliśmy z powrotem z Nekropolis do klimatyzowanego autobusu i już przed 14 byliśmy z powrotem w Sziraz. W naszym hostelu zjedliśmy obiadowego kebaba i czekaliśmy, aż się ochłodzi.
Wczesnym wieczorem udaliśmy się małą grupą jeszcze w miasto – tym razem na północ, gdzie mieliśmy zobaczyć bramę Koranu, ogrody Eram, ogród Jahan Nama oaz mauzoleum Hafeza, który był słynnym perskim poetą – podobno jego wiersze z pamięci potrafi recytować każdy Irańczyk. Z tych wszystkich atrakcji niewiele nam wyszło, bo zarówno za wejście do Ogrodów Eram, jak i Mauzoleum Hafeza trzeba było płacić grube pieniądze. Z drugiej jednak strony znaleźliśmy niezwykle ciekawy Meczet Imama Husejna, którego wewnętrzne ściany były w całości wyłożone lusterkami. Dawało to piorunujący efekt, gdy ściany mieniły się wieloma kolorami. Wyglądało to tak, jakby ściany w całości były wyłożone jakimiś kamieniami szlachetnymi. Do tego dostaliśmy od sióstr (?) opiekujących się meczetem ciastko oraz pocztówkę. Ponadto opowiedziano nam historię tegoż meczetu oraz jego patrona – imama Husajna, który poległ w bitwie pod Karbalą. Dlatego też co roku mniej więcej w tym okresie Irańczycy gromadnie uczestniczą w pielgrzymce do irackiej Karbali, która jest dla nich miejscem świętym, podobnie jak Mekka dla Arabów.
Pod Bramą Koranu znajdowało się wejście na platformę widokową pod efektownym wodospadem, ale i tu Irańczycy kazali sobie płacić za wejście. Wygląda na to, że powoli uczą się oni, jak doić pieniądz z turystów. Ponieważ zaczęło się ściemniać, ruszyliśmy w drogę powrotną. Po dotarciu do hostelu niedługo potem udaliśmy się na dworzec w Sziraz, skąd mieliśmy odjechać do Jazdu – ostatniego dużego miasta, które mieliśmy zobaczyć podczas pobytu w Iranie.
19.09.2019 – Jazd
Do Jazdu dotarliśmy około godziny 7 nad ranem. Przy wyjściu z autobusu, jak to jest w irańskim zwyczaju, otoczyła nas chmara lokalnych taksówkarzy, próbujących nas przekonać do wybrania właśnie ich auta. Po krótkich negocjacjach wybraliśmy nie tylko pojazd, ale i miejsce, do którego chcemy się dostać. Jeden z taksówkarzy zaproponował dowóz do hostelu położonego blisko centrum. Nie mając specjalnie alternatywy zgodziliśmy się i już pół godziny później byliśmy na miejscu. Tam za cenę 10 dolarów pozwolono nam zostawić bagaże i, przede wszystkim, zjeść śniadanie.
Jeszcze przed śniadaniem udaliśmy się na dach hostelu, skąd mieliśmy bardzo ciekawy widok na starówkę. Warto pamiętać, że wg UNESCO Jazd jest jednym z najstarszych miast na świecie. Charakterystyczną cechą krajobrazu Jazdu są wiatrołapy, tzw. Badgiry – wieże z powycinanymi cienkimi podłużnymi szparami. Bagdiry pełnią rolę podobną do dzisiejszych klimatyzatorów – gorące powietrze wpada w szczeliny i tam jest ochładzane. Poza Iranem badgiry można zaobserować jeszcze m. in. w Bahrajnie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Pakistanie i Afganistanie. W samym zaś Iranie występują niemal wyłącznie w Jezdzie.
Po śniadaniu ruszyliśmy w miasto, nie kierując się żadnym sensownym planem. Wąskie uliczki pozwalały zyskać trochę cienia, więc poranne zwiedzanie nie było jeszcze tak męczące. Bardzo szybko dotarliśmy do placu, przy którym wznosi się Meczet Piątkowy, którego dwie 48-metrowe wieże wieńczą ejwan (jedno z wejść). Weszliśmy na dziedziniec, gdzie akurat miało miejsce płomienne przemówienie jakiegoś kaznodziei. Nie zrozumiałem z nieco kompletnie nic, ale chyba mówił o rzeczach ważnych, bo co chwila podnosił głos. Do tego nagłośnienie na dziedzińcu było na tyle dobrze, że dało się go słyszeć głośno i wyraźnie z każdego zakątka tego miejsca.
Z meczetu ruszyliśmy w kierunku kompleksu Amir Chakhmagh, chcąc po drodze jeszcze zobaczyć muzeum 12 imamów i więzienie Aleksandra [Wielkiego]. Wejście do obu tych atrakcji nie jest jednak tanie (ok 20 zł za każde), więc daliśmy sobie spokój, a zamiast do muzeum, poszliśmy na lody do jednej z kawiarni w centrum miasta. Tu przyplątał się do nas lokals, oferując wycieczkę na pustynię i oglądanie stamtąd zachodu słońca. Za 12 dolarów obiecał transport w dwie strony, przy czym powrót miał być już nie do motelu, a od razu na dworzec, skąd mieliśmy się udać do Teheranu. Wydało nam się to dobra ofertą, więc umówiliśmy się, że o 17.30 Mohammed przyjedzie po nas do hostelu.
Mając jeszcze kilka godzin zapasu, ruszyliśmy dalej w miasto, choć już nie z takim animuszem, bo zrobiło się naprawdę ciepło. Bliskość terenów pustynnych jeszcze bardziej potęgowała uczucie gorąca w okolicy. Trafiliśmy przypadkiem do pewnego meczetu, który mogliśmy obejrzeć od środka. Przy wyjściu pełniący funkcje tamtejszego „kościelnego” zaprosił mnie i Sowi na herbatę. Oczywiście nie rozumiał ani słowa po angielsku, więc nie pogadaliśmy sobie zbytnio. Po prostu zaparzył nam herbatę i sobie poszedł. Wypiliśmy i wyszliśmy, dołaczając do nieco już zniecierpliwionej grupy.
Stamtąd ruszyliśmy w kierunku Świątyni Ognia – jednego z najważniejszych, jeśli nie najważniejszego, zabytku w Jezdzie – zaroastariańskiej świątyni ognia. Ruszyliśmy tam pieszo, co oznaczało około pół godziny spaceru w coraz bardziej nieznośnym słońcu. Tylko od czasu do czasu udawało nam się znaleźć odrobinę cienia, bo słońce było już bardzo wysoko. Niestety pech chciał, że do świątyni dotarliśmy o 12.05, podczas gdy między 12 a 16 jest przerwa w zwiedzaniu. Oznaczało to, że musieliśmy się obejść smakiem. Aby jednak nie marnować dnia, zamiast wracać do hostelu, złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas do Ogrodu Dolat Abad, ale wejście do środka parku to znów byłby wydatek rzędu 15-20zł, którego chcieliśmy uniknąć. Posiedzieliśmy więc chwilę w przedsionku, mocząc nogi w korycie z wodą. Był to świetny sposób, aby trochę się ochłodzić.
Następnym punktem na naszej mapie była restauracja, gdzie pojechaliśmy zjeść obiad. Pierwsze wrażenie, gdy weszliśmy do środka wskazywało, że za obiad tutaj zapłacimy krocie. Tak się jednak o dziwo nie stało. Za gulasz z wielbłąda zapłaciłem tyle, co za kebaba w innych miejscach. Gulasz ten zamówiłem bardziej z ciekawości, bo jeszcze nigdy nie jadłem wielbłąda, ale mięso to niczym specjalnie nie rózni się od wołowiny. Z restauracji ruszyliśmy do hostelu, aby trochę odpocząć od wszechobecnego żaru, a jeszcze warto było wziąć prysznic przed wyjazdem na pustynię, bo zaraz potem mieliśmy się udać na dworzec i ruszyć w podróż do Teheranu.
Punktualnie o 17.30 Mohammed pojawił się w hostelu. Spakowani już zostawiliśmy rzeczy w hostelowym lobby, tak aby zaraz po powrocie tylko je zabrać, wrzucić do auta i ruszyć na dworzec. Podróż na pustynię zajęła niespełna godzinę. Nasz kierowca zabrał nas do miejsca, gdzie przyjeżdżają lokalsi, bawić się zdala od miejskiego gwaru i miejskich służb porządkowych. Tu też można pojeździć terenówkami po wydmach. My zaś zrobiliśmy sobie krótką sesję zdjęciową, a niedługo potem zaczął się zachód. Nie trwał on jednak zbyt długo, więc już około 19.30 zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Po chwili na wydmę, na której siedzieliśmy, weszły dwie młode Iranki, które koniecznie chciały sobie z nami zrobić zdjęcie. Jak się okazało, przyjechały one na tutejszą imprezę. Nie trzeba było nas długo przekonywać i już po chwili znaleźliśmy się w centrum regularnej imprezy, z tańcami, głośną muzyką i śpiewem, czyli tym wszystkim, czego oficjalnie zabrania irańskie prawo obyczajowe. Szkoda, że nie mogliśmy tam zostać dłużej, bo spieszyliśmy się na autobus do Teheranu. W oparach dymu papierosowego na imprezie dało się wyczuć również alkohol, marihuanę oraz haszysz. A więc to w takich miejscach bawią się młodzi Irańczycy…
Niedługo potem już siedzieliśmy w autobusie do Teheranu.
Akt III – Morze
20.09.2019 – Ramsar
Po przyjeździe nad ranem do Teheranu szybko musieliśmy sobie ogarnąć transport nad Morze Kaspijskie. Tak do końca to nie wiedzieliśmy, gdzie nad tym morzem chcemy wylądować, ale pochlebne opinie, jakie usłyszeliśmy o Ramsar sprawiły, że właśnie to miasto – kurort, wybraliśmy za naszą finalną destynację. Szczęśliwie już w Teheranie udało nam się kupić bilety bezpośrednio do Ramsar, bez konieczności ogarniania przesiadki w Chaluz, które jest węzłem przesiadkowym dla podróżujących zza gór Elburs nad Morze Kaspijskie.
Podczas przerwy na śniadanie w przydrożnym barze od słowa do słowa dogadaliśmy się z kierowcą autobusu, że ten zorganizuje nam nocleg w Ramsar na najbliższe trzy noce, bo podobno ma on willę, którą może wynająć. Po dotarciu na miejsce okazało się, że willa faktycznie jest, ale nie ma tam Wi-Fi, do tego do naszej dyspozycji byłby tylko jeden pokój, a nad morze stamtąd jest przynajmniej pół godziny piechotą, dlatego grzecznie odmówiliśmy i udaliśmy się dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
Poszukiwanie zeszło nam prawie cały dzień. Dopiero po południu udało się znaleźć hotel, gdzie za 20 dolców za osobonoc mieliśmy do dyspozycji jeden bardzo duży pokój z sześcioma łóżkami, darmowe Wi-Fi (choć słabej jakości) no i hotel był położony jakieś maksymalnie 15 minut pieszo od plaży. Należy jednak pamiętać, że zgodnie z obowiązującym prawem, kobietom wolno się kąpać w morzu, ale nie wolno im się rozbierać na plaży. Toteż jedyną opcją jest kąpiel… w ubraniu. Ubraniu, które zakrywa całe ciało…
Wieczór spędziliśmy spacerując uliczkami Ramsar. Dotarliśmy również na plażę oraz na coś co przypomina molo, a może raczej falochron. Trzeba przyznać, że nie był to dzień obfitujący w zbyt wiele atrakcji.
21.09.2019 – Ramsar
Następnego dnia w Ramsar po śniadaniu postanowiłem, że chętnie wybiorę się na spacer nad wodospad znajdujący się w pobliskich górach. Udało mi się do tego planu przekonać również Edytę, więc we dwójkę ruszyliśmy na trochę dłuższy spacer. Do wodospadu mieliśmy bowiem około 15 km marszu. Trasa początkowo wiodła przez miasto, a potem miała, przynajmniej według mapy prowadzić lasem.
Okazało się jednak, że lasu tam było niewiele spacer, który miał być przyjemną odskocznią od pustynnych klimatów, zamienił się w walkę z pragnieniem i zmęczeniem od palącego słońca, od którego nie udawało się znaleźć schronienia na drodze. Do tego okazało się, że droga, którą szliśmy, jest bardzo uczęszczana przez lokalsów i stanowi wariantywną trasę prowadzącą nad Morze Kaspijskie zza gór Elburs. Tym samym nie dość, że szliśmy w potwornym upale, do jeszcze wdychaliśmy spaliny przejeżdżających co chwila aut, a na dodatek musieliśmy oczywiście cały czas uważać, aby nie dać się rozjechać.
Mielismy jednak nadzieję, że wodospac zrekompensuje nam wszelkie te niedogodności. Wodospad jednak okazał się taką samą atrakcją, jak całe Ramsar, czyli żadną. Ot, strużka wody przelewająca się z jednej kałuży do drugiej. Do tego restauracja, jak szumnie nazwano budę w pobliżu serwowała być może wszystko, ale na pewno nie lody, których w tym momencie naprawdę potrzebowaliśmy. Zniechęceni i zmęczeni ruszyliśmy w drogę powrotną z postanowieniem złapania stopa. Szczęśliwie szybko udało sie znaleźć klienta, który zgodził się nas podwieźć. Jedyna niedogodność polegała na tym, że w aucie jechało już pięć osób, a nas była dwójka. To jednak żaden problem dla Irańczyków. Cztery kobiety usiadły na tylnej kanapie, a ja z Edytą musieliśmy się zmieścić na przednim siedzeniu pasażera. To jednak niewielka przeszkoda za cenę szybkie dotarcia z powrotem na dół. Zmęczeni i rozczarowani zrekompensowaliśmy sobie niepowodzenie lodami i istakiem i wróciliśmy do hostelu. Jak się okazało, pozostała część ekipy też trafiła nad wodospad. Tyle, że wzięli w tym celu taksówkę i zapłacili w przeliczeniu po 30zł za osobę za wycieczkę w to jakże osobliwe miejsce…
Odpoczęliśmy w hostelu i znów ruszyliśmy wieczorową porą w miasto. Ponieważ byłem nad morzem, za punkt honoru postawiłem sobie spróbowanie irańskiej rybki prosto z morza. Znaleźliśmy knajpkę, w której serwowano rybę, wiec tam się zatrzymaliśmy i zamówiliśmy kolację. W efekcie dostaliśmy przypalonego pstrąga z przypalonym ryżem. Czy muszę dodawać, że był to najdroższy obiad podczas całego pobytu w Iranie? Ramsar po raz kolejny strzeliło sobie samobója w tym meczu my kontra miasto.
22.09.2019 – Ramsar
Ostatni dzień w Ramsar chciałem spędzić w górach i wybrać się na szczyt o bliżej nieznanej nazwie, na który wjeżdża kolejka linowa z Ramsar. Szczyt ten, jak pokazała mi mapa, znajduje sie na wysokości ok 570m, więc czekało mnie mniej więcej tyle samo podejścia.
Wyruszyłem zaraz po śniadaniu, aby uniknąć palącego później słońca. Początkowo musiałem się przedostać na drugi koniec miasta, co oznaczało około 10 km spaceru. Niestety trudno było tutaj o jakieś zacienione miejsca, bo szedłem główną drogą. Spacer ten zajął mi około dwóch godzin, ale wreszcie udało się wejśc w mniej zatłoczone i trochę zacienione ścieżki, którymi powoli i mozolnie piąłęm się w górę. Nietsety cała droga na szczyt była wyasfaltowana, a ponieważ siłą rzeczy dość szeroka, to i cienia było niewiele. W zsadzie poza tym, że ruch był praktycznie zerowy, to nie różniła się niczym od tej z dnia poprzedniego.
Ponieważ brakowało mi trochę wody, gdyż zapas poczyniony rano już powoli się kończył, zjadałem rosnące tu na drzewach w ilościach hurtowych pomarańcze. Tutejsze pomarańcze i to czy są dojrzałe ocenia się tak, jak nasze orzechy włoskie – jeśli łupina zaczyna pękać, pomarańcz jest gotowa do zjedzenia. Na tych pomarańczach dotarłem do górnej stacji kolejki, skąd rozpościerał się fantastyczny widok na okolicę. Z jednej strony piękna nadmorska panorama, a z drugiej widok na tropikalne lasy na zboczach gór Elburs. Jakże zupełnie wyglądają zbocza po tej stronie w porównaniu do zbocz z północną wystawą, gdzie nie docierają deszczowe chmury znad morza, które opierają się zwykle o grzbiet. Warto zauważyć, że nie tak daleko od Ramsar zaczynają się prawdziwe góry, z dominującym nad okolicą szczytem o wysokości przekraczającej 3700m.
Na szczycie zrobiłem sobie półgodzinną przerwę, uzupełniając płyny oraz jedząc lody. Na szczęście bowiem na szczycie bardzo prężnie działa gastronomia. Są tam dwa lokale z jedzeniem, piciem i lodami. Woda, którą kupiłem i która miała trafić do nalgena, była niestety zamarznięta, więc musiałem nieść butelkę w ręce w drodze powrotnej. Samą zaś drogę chciałem nieco zmodyfikować. Moim celem było wejść wreszcie tak naprawdę w tropikalny las, a nie bujać się ciągle asfaltami. Ruszyłem zatem czymś, co przypominało polną drogę i biegło w kierunku Ramsar, ale nie po drodze, którą wchodziłem na szczyt.
Nie minęło wiele czasu, a zdążyłem się chyba zgubić. Droga, którą szedłem, nie była zaznaczona na mojej mapie, więc tak do końca nie wiedziałem, gdzie trafię. Po chwili pojawiły się rozgałęzienia, gdzie trzeba było podejmować decyzje co do wyboru drogi. Żadne z nich nie były jednak, jak się potem okazało oznaczone na mapie, a jedyna droga, której oznaczenie na mapie miałem, znikła. Wreszcie jakiś element przygody! Pogoda dopisywała, leśne ścieżki w tropikalnych klimatach sprawiły, że poczułem się jak w deszczowych górach Anaga na północnym wschodzie Teneryfy. Tam też wędrowałem przedzierając się przez chaszcze i nie mając większego pojęcia dokąd dojdę. Podobnie było i tutaj. Powoli traciłem wysokość, napawając się widokiem tak soczystej zieleni, jakiej jeszcze w Iranie nie widziałem.
Po niespełna godzinie dotarłem do pierwszych zabudowań Ramsar lub jakiejś wioski, która być może przez Ramsar została już wchłonięta. Szybki rzut oka na mapę pokazał, że do swojego hostelu mam jeszcze dobrą godzinę, być może półtorej, drogi. Już jednak bez spiny, powolutku schodziłem coraz niżej i niżej. Niestety powrót w zabudowania oznaczał też powrót na asfalt, ale i do tego zdążyłem się przyzwyczaić. W międzyczasie lód z butelki z wodą się stopił i mogłem ją przelać do nalgena, uwalaniając tym samym jedną rękę. Na zegarze była już godzina 16. Słońce powolutku chowało się za grzbiety gór i robiło się przyjemnie chłodno. Około 17 dotarłem do znanego mi już ronda w Ramsar niedaleko naszego hotelu. Zamiast jednak od razu tam iść, udałem się na wschód w kierunku Ogrodu Botanicznego i znajdującego się tam pałacu Ramsar. Gospodarzy tego miejsca chyba jednak mocno swędzą sutki, bo za wejście do ogrodu i pałacu oczekują 30zł, których oczywiście ode mnie nie dostali. Zamiast tego poszedłem do znajdującego się nieopodal Parku Melli, gdzie z istakiem w ręce podziwiałem zachód słońca.
Wreszcie nadszedł wieczór, więc trzeba było wrócić do hotelu. Tam jednak okazało sie, że drzwi do pokoju są zamknięte, a klucza nie ma na recepcji. Wysłałem smsa do ekipy, gdzie są, a sam poszedłem na kolacyjnego fallafela. W międzyczasie dostałem namiar, gdzie szukać reszty ekipy, a gdy dotarłem do nich byli tak samo zdziwieni jak ja, że drzwi do pokoju hotelowego są zamknięte, bo przecież powinien tam być Slavko. Po wypaleniu fajki wodnej wróciliśmy do hotelu i znaleźliśmy faktycznie Slavka, który prawdopodobnie spał, gdy akurat przyszedłem wcześniej i chciałem się dostać do hotelu. Najważniejsze jednak, że wszyscy się odnaleźli i że w komplecie mieliśmy następnego dnia rozpocząć naszą drogę powrotną.
23.09.2019 – Ramsar / Teheran
Nasz początkowy plan zakładał powrót do Teheranu już poprzedniego dnia, ale ponieważ za późno się zabraliśmy za organizowanie biletów autobusowych, na tamten dzień już nie było wolnych miejsc. Szczęśliwie tylko Aga i Wentyl dostali dwa ostatnie bilety, ale oni musieli wracać wcześniej, bo mieli lot powrotny dzień wcześniej.
My zaś z Ramsar wydostaliśmy się w sobotę, 23.09. Autobus mieliśmy o 11, a w Teheranie byliśmy o 16. To za mało czasu, żeby pójść w miasto i pozwiedzać, a za dużo, żeby od razu jechać na lotnisko. Mimo wszystko zdecydowaliśmy, że udamy się na jakiś obiad, a potem grzecznie będziemy czekać na nasz samolot na teherańskim międzynarodowym lotnisku. W efekcie na lotnisku byliśmy już około 19, choć lot mieliśmy dopiero o 1.50. Jakoś jednak szczęśliwie doczekaliśmy godziny odlotu, a w międzyczasie około 23 dotarła druga ekipa, która była nad Zatoką Perską. Mogliśmy zatem zabić czas wymieniając się doświadczeniami z naszych części podróży. Potem czas nam uprzyjemniło stanie w długiej i bezsensownej odprawy oraz trzy kontrole bezpieczeństwa.
Wspomnę jeszcze o jednej, bądź co bądź, atrakcji po drodze do Teheranu. Atrakcją tą jest właśnie sama droga prowadząca znad morza do Teheranu. Jest to, w mojej opinii, arcydzieło budownictwa drogowego na skalę światową. Droga bowiem wspina się z poziomu morza w okolicach Ramsar na wysokość 2640m (tyle wskazał wysokościomierz w telefonie w najwyższym miejscu na trasie), pokonując zbocza gór Elburs. Tym samym poprawiłem swój dotychczasowy „rekord” podróżowania autem po najwyżej położonej drodze, który jak dotąd należał do podróży przez Przełęcz Tizi n Tikcha w Maroku. Tam jednak wjechaliśmy autem na wysokość „zaledwie” 2300m. Kierowcy autobusów podróżujący na tej trasie to prawdziwi mistrzowie kierownicy. Muszą oni pokonywać zakręty i serpentyny podobnych do kierujących np. do Wąwozu Dades (również w Maroku). Co ciekawe, autobus różnicę wysokości ok 2000m pokonuje w zaledwie nieco ponad godzinę.
Warto odnotować również, że po drodze tej mija się miejscowość Marzan Abad, w której należy skręcić, jeśli podróżuje się w kierunku Alam Kuh. Z Marzan Abad do Kelardasht, gdzie znajduje się biuro tutejszej federacji górskiej jest niespełna 40km. Z Kelardasht zaś do Vandarbon – ostatniego miejsca, dokąd można podjechać autem wybierając się na Alam Kuh jest 16km. Gdyby nie przeziębienie, które złapało mnie w drodze powrotnej z Damavandu, to zamiast jechać z Teheranu do Ramsar trzy dni wcześniej, wysiedlibyśmy z wiozącego nas autobusu ze Slavkiem właśnie w Marzan Abad…
Truskawką na torcie zaś była awaria elektryki w samolocie, która uziemiła nas na pokładzie maszyny na 2,5 godziny. W efekcie zamiast wystartować o 1.50, wylecieliśmy o 4.20. Potem już jednak los przebiegał bez zakłóceń i ok 8 rano szczęśliwie wylądowaliśmy w Berlinie.
Kilka filmików z wyjazdu:
- Lustrzany meczet w Shiraz
- Jak irański kelner sprząta stół po jedzeniu:
- Jak zrobić imprezę na irańskiej pustynii?