Majorka 2024

Gdy planowałem sezon wakacyjno-urlopowy na ten rok w najbardziej egzotycznych snach nie śniłem, że jesienny wyjazd spędzę w żeglarskich klimatach. Tak się jednak stało i, zachęcony przez Boba, wylądowałem wraz z pozostałą dziewiątką na katamaranie, którym mieliśmy opłynąć Majorkę. Na wyspie pojawiliśmy się w piątek 20. września, podczas gdy katamaran mieliśmy wynajęty od 21. Mieliśmy zatem jeden dzień ekstra do wykorzystania na wyspie, zanim pochłonie nas morska przygoda 😉

20.09.2024 (piątek)

Po przylocie do Palmy spędziliśmy czas na szwędaniu się po stolicy wyspy, skąd po południu udaliśmy się autobusem do miejscowości Port de Pollenca, gdzie w marinie miał stać wynajęty przez nas katamaran. Mogliśmy go obejrzeć jeszcze tego samego dnia wieczorem, ale wsiąść na niego mieliśmy dopiero następnego dnia. Wieczór zatem spędziliśmy na typowo hiszpańskich aktywnościach wakacyjnych – piciu wina na plaży.

W jednym ze sklepów z pamiątkami w Palma de Mallorca
Katedra w Palmie

21.09.2024 (sobota)

Ponieważ katamaran miał wejść w nasze tymczasowe posiadanie dopiero wieczorem, mieliśmy do zagospodarowania jeszcze prawie cały dzień. Udało się namówić ekipę na wycieczkę rowerową na Cap de Formentor, który jest rowerowym klasykiem na wyspie i każdy, kto choć trochę uprawia kolarstwo traktuje wjazd na ten przylądek jako obowiązkowy punkt programu podczas wizyty na wyspie. W Port de Pollenca wynajęliśmy rowery elektryczne (ukłon w stronę tych, co jeżdżą mało) i ruszyliśmy w stronę przylądka. Czekało nas około 20km jazdy w jedną stronę i tyleż samo z powrotem, ponieważ niestety trzeba wracać tę samą drogą.

Pierwszym przystankiem na naszej drodze była przełęcz Coll de la Creueta (207 m). Jak łatwo policzyć (startowaliśmy z poziomu morza) mieliśmy tutaj ok 200m przewyższeń do pokonania na dystansie niespełna 5km. Niby nic wielkiego, bo to raptem ok 4% nachylenia, ale dla kogoś kto na rowerze na codzień nie jeździ, mogło to być wyzwanie. Pomogły na szczęście elektryki, dzięki czemu bardzo szybko pokonaliśmy ten podjazd. Na miejscu zrobiliśmy przerwę, żeby podejść (już bez rowerów) na punkt widokowy Mirador d’es Colomer, skąd rozpościerają się fantastyczne widoki na poszarpane północne wybrzeże w tym rejonie.

Widoki z Col de la Cueta
I jeszcze jeden widoczek z Col de la Cueta

Potem zamiast zjechać od razu w kierunku Formentora, wydłużyliśmy sobie nieco wycieczkę, wjeżdżając jeszcze na okoliczne wzgórze Talaia d’Albercutx (360m) gdzie zresztą znajdują się ruiny starej baszty obserwacyjnej. Stamtąd również widoczki urywały tyłek przy samej szyi, ale trzeba było zjeżdżać i ruszyć w kierunku głównego celu.

A tu widoczek na drugą stronę wyspy zTalaia d’Albercutx

Po powrocie na przełęcz puściliśmy się odważnie w dół, aż dojechaliśmy do szerokiego i głębokiego siodła skąd można odbić na okoliczne formenterowskie plaże. My jednak skręciliśmy w lewo i rozpoczęliśmy właściwy podjazd na Formentor. Czekało nas teraz prawie 11km z sumą podjazdów w okolicach 470m. Jest co robić, ale na elektrykach zdobywanie wysokości i kilometrów przychodziło z łatwością. Pod koniec tylko gdy trawersowaliśmy szczyt Puig de la Pinya (258 m) zaczęło trochę wiać i trzeba było pilnować rumaków, żeby nie wyrwało ich z lejców. Szczęśliwie nikomu chyba nic się tam nie przytrafiło i po niespełna pół godzinie dotarliśmy na przylądek. Tutaj znajduje się restauracja oraz przystanek autobusowy – na miejsce bowiem można dojechać publiczną komunikacją. Zatrzymaliśmy się tutaj na kawę i ciastko i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną.

W drodze na Formentor

Ta przebiegała trasą, którą już znaliśmy, dlatego nie przyniosła wielkich emocji. Chcieliśmy już chyba jak najszybciej dojechać z powrotem, bo czekało nas jeszcze zdanie rowerów w wypożyczalni, zakupy przed rejsem i zapakowanie ich na katamaran (plus wszystkie formalności związane z jego odbiorem). Pracy było więc sporo, a czas powoli naglił.

W drodze na Formentor

Powrót jednak poszedł na tyle sprawnie, że już po godzinie byliśmy z powrotem przy wypożyczalni. Łączny czas wycieczki zamknął się w 5 godzinach, chociaż samej jazdy było tylko nieco ponad 2. Po oddaniu rowerów okazało się zatem, że mamy jeszcze chwilę czasu na odpoczynek na plaży i dopiero po południu ruszyliśmy na zakupy i ogarnięcie łajby. Ostatecznie na pokładzie zameldowaliśmy się około 19 – kolację zatem zjedliśmy już na katamaranie.

22.09.2024 (niedziela)

Pierwszy dzień rejsu zakładał trasę do zatoki Cala de Sa Calobra okrążając odwiedzony dzień wcześniej na rowerze przylądek Cap de Formentor oraz odwiedzając (jeśli pogoda pozwoli) okoliczne zatoczki. Po wypłynięciu z portu (o 7 rano) wydawało się, że wszystko pójdzie jak z płatka, ale po około godzinie warunki na morzu się zmieniły. Zafalowanie wzrosło, a wiatr szarpał łódką we wszystkie strony. W efekcie kilka osób, w tym piszący te słowa, dostało choroby morskiej. Nie było zatem wśród załogi ochoty na specjalne zwiedzanie mijanych zatoczek, mimo że niektóre z nich uznawane były za atrakcyjne (w tym m. in. Cala Figuera czy Cala Boquer). Celem samym w sobie stało się zatem dopłynięcie do Sa Calobra.

Wypływamy niemal o wschodzie słońca

Po dotarciu na miejsce czułem się jak przemielony przez maszynkę do mięsa, ale kieliszek magicznego eliksiru postawił mnie na nogi. Zresztą już dawno opróżniłem żołądek ze wszystkiego co nadawało się do opróżnienia, więc nie było ryzyka zwrotu magicznej substancji. Pobudzony życiodajnym płynem zgodziłem się na zejście na ląd. Pontonem ze spalinowym silnikiem przetransportowaliśmy się na brzeg do niewielkiej miejscowości Sa Calobra. Tam ruszyliśmy na spacer przez wydrążone w skale tunele aż dotarliśmy na niewielką, ale bardzo urokliwą (i przez to też obleganą przez lokalsów jak i turystów) plażę, gdzie jednak nie spędziliśmy zbyt wiele czasu. Pogoda bowiem tego dnia nadal niespecjalnie zachęcała do plażowania.

Zatoka Sa Calobra

Warto odnotować, że z tej plaży prowadzi ciekawa ścieżka o górskim charakterze na przełęcz pas de s’Argamassa (199 m), gdzie nawet znajdują się elmenty via ferraty. Stamtąd przez przełęcz Coll des Bancalet można też dotrzeć na szczyt Morro de sa Vaca (279 m), skąd (podobno) rozpościera się super widok na okolicę. Cóż, może następnym razem będzie mi dane się o tym przekonać 😉

I jeszcze raz ta sama zatoczka choć tym razem widziana z nieco innej perspektywy

Wróciliśmy zatem po chwili na katamaran, gdzie leczeni z choroby morskiej przez naszego barmana walczyliśmy o powrót do sprawności przed kolejnymi dniami rejsu.

23.09.2024 (poniedziałek)

Nauczony doświadczeniem poprzedniego dnia, mój cel na poniedziałek był tylko jeden – przetrwać. Rano samopoczucie było jednak zaskakująco dobre. Na tyle dobre nawet, że udało mi się zjeść jakieś śniadanie. Dopiero po nim ruszyliśmy w dalszą drogę.

Naszym celem na ten dzień było dotarcie do miasteczka Soller (a w zasadzie do Puerto de Soller, czyli niewielkiej miejsowości portowej położonej kilka kilometrów od „właściwego” Soller). Tam mieliśmy spędzić kilka godzin i stamtąd ruszyć dalej. Planowaliśmy nocny przelot, więc trzeba było na wieczór zostawić sobie siły.

Port de Soller widziany z zatoki

Podróż do Soller, choć krótka, była bardzo emocjonująca. A wszystko przez to, że złapała nas dość intensywna burza, z piorunami, błyskawicami i silnym, powodującym zafalowanie, wiatrem. Szczęśliwie jednak udało się tego dnia uniknąć oznak choroby morskiej (być może przez efekt wytrenowania wątroby wczorajszego wieczora). W efekcie do Soller dotarliśmy około południa, gdy już się powoli wypogadzało (choć kotwicę rzucaliśmy jeszcze w deszczu).

W drodze do Torre Picada

Po dotarciu pontonem na ląd mieliśmy się wszyscy spotkać w jakiejś kawiarni, ale problemy z uruchomieniem silnika w pontonie żeby przyholować drugą część grupy sprawiły, że nieco się rozdzieliliśmy. Wykorzystałem tę szansę na trekking po okolicy, bo ta nadawała się do tego znakomicie.

Baszta na Torre Picada

Najpierw ruszyłem na północ w kierunku baszty obserwacyjnej Torre Picada znajdującej się na szczycie o tej samej nazwie na wysokości ok 140m. Aby się tam dostać, trzeba było przejść wąską eksponowaną ścieżką poprowadzoną gdzieś w klifach opadających do morza. Ścieżka ta prowadziła też pod tutejszy sektor wspinaczkowy, który odwiedziłem, słysząc głosy wspinaczy. Spotkałem tam parę z Wielkiej Brytanii. Zamieniliśmy kilka słów o jakości tutejszego wspinania i ruszyłem dalej.

Port de Soller widziany z drogi zejściowej z Torre Picada

Po dotarciu do baszty ruszyłem w drogę powrotną. Szybko odnalazłem szeroką szutrową drogę, a potem nawet wszedłem na asfalt i po około pół godzinie znów byłem w Soller. Ponieważ godzina jednak nie była jeszcze zbyt późna, ruszyłem na drugi kraniec zatoki celem dotarcia do latarni przy schronisku  Refugi de Muleta na wysokości ok 100m. Początkowo szedłem promenadą wzdłuż plaży, by potem skręcić w prawo w szutrową drogę nazwaną Cami de Ca s’Hereu. Nią wędrowałem szybko nabierając wysokości aż dotarłem do znakowanego szlaku GR 221. Tym szlakiem wspinałem się cały czas mozolnie pod górę osiągając nawet wysokość ok 200m. Dotarłem do rozwidlenia, na którym skręciłem w prawo – teraz miałem się już kierować bezpośrednio w stronę schroniska i to raczej po płaskim lub w dól. Dotarłem do niego już mocno wypompowany, bo nie miałem ze sobą wody, ale na szczęście udało się ją kupić na miejscu. Wyposażony w płyn rzuciłem się pędem w drogę powrotną, bo czas już mnie naglił. Powrót był jednak nawigacyjnie prostszy – wszedłem po prostu na asfaltową drogę, którą dotarłem do głównej promenady i dalej do mariny skąd wraz z resztą ekipy zostałem podebrany na ponton i dostarczony na katamaran.

Łańcuch górski górujący nad okolicą

24.09.2024 (wtorek)

Wtorkowe atrakcje zaczęły się w zasadzie jeszcze w poniedziałek. Czekał nas bowiem nocny przelot z Soller aż w okolice zatoki Cala Pi, nad brzegiem której znajduje się niewielka miejscowość o tej samej nazwie. Szacunkowo przelot ten miał nam zająć około ośmiu godzin. Wystartowaliśmy po 19 w poniedziałek i obserwując fantastyczny zachód słońca przy niemal bezwietrznej pogodzie płynęliśmy północnym wybrzeżem Majorki kierując się ze wschodu na zachód.

Przylądek Deia

Przy promieniach zachodzącego słońca minęliśmy skalisty przylądek Deia, a następnie wąski półwysep Punta de Sa Foracada, za którym charakter wybrzeża zmienił się z urwistego i skalistego na nieco bardziej płaski. Już po ciemku minęliśmy jedną z większych miejscowości na północnym wybrzeżu – Banyalbufar i kierowaliśmy się teraz w stronę wąskiego przesmyku między Majorką, a niewielką wysepką Sa Dragonera, która według krążących legend, była miejscem stacjonowania piratów czyhających na okazję rabunku na przepływających przez cieśninę statkach. Manewrowanie w cieśninie wymagało wzniesienia się naszego kapitana na wyżyny swoich umiejętności nawigacyjnych, ponieważ w najwęższym miejscu cieśnina ta ma zaledwie 800m szerokości. Biorąc pod uwagę, że musieliśmy ją pokonać w środku nocy, to jeszcze zwiększało poziom trudności manewru.

W powodzeniu manewru pomagały na pewno latarnie morskie umieszczone zarówno na wybrzeżu Sa Dragonery jak i Majorki (w okolicy miejscowości Sant Elm). Wcześniej musieliśmy też minąć wrak okrętu, który według przyrządów nawigacyjnych gdzieś tu spoczął na mieliźnie. Ponadto musieliśmy minąć niewielkie wysepki Illa Mitjana oraz Es Pantaleu. Jak nietrudno się domyślić, w cieśninie wzmógł się wiatr i płynęliśmy w przeciągu. Udało się jednak skutecznie i bezpiecznie minąć niebezpieczne miejsce po czym ruszyliśmy dalej na południe w kierunku Port d’Andrax, gdzie jednak nie zawijaliśmy, a popłynęliśmy dalej w kierunku Santa Ponca.

Zachód słońca w czasie nocnego przelotu

Po minięciu półwyspu na którym Santa Ponca się znajduje znaleźliśmy się w dużej zatoce, nad brzegiem której znajduje się Palma de Mallorca. Przepłynęliśmy jednak daleko od brzegu, kierując się w stronę zamykającego zatokę wybrzeża z miejscowościami Puig de Ros, czy Badia Gran. Wybrzeże z tej strony zmieniło swój charakter i znów było płaskie niemal jak stół. Nie zatrzymaliśmy się jednak w rejonie Cala Pi, a kawałeczek dalej przy plaży Es Trenc. Była godzina 3.30, więc po rzuceniu kotwicy można było się udać na zasłużony odpoczynek.

Skalne urwiska w zatoce Cala Lombards

A rano czekał nas relaks – pływanie w krystalicznie czystych wodach zatoki. A po śniadaniu mieliśmy ruszyć w dalszą drogę –w kierunku Porto Cristo, gdzie chcieliśmy spędzić kolejny wieczór. Niestety niedługo po wyruszeniu okazało się, że musimy zawinąć do portu, bo jeden z uczestników poprosił o desant na ląd. Najwyraźniej morska przygoda nie do końca była tym, czego oczekiwał po rejsie. Po odwiezieniu Pawła ruszyliśmy w dalszą drogę. Minęliśmy zatoki Cala Marmols, a dzień zakończyliśmy w zatoce Cala Lombards, gdzie pontonem ruszyliśmy na brzeg by z bliska przyjrzeć się efektownym skalnym formacjom, które opadają stromymi zerwami niemal wprost do morza.

25.09.2024 (środa)

Planem na środę było dotarcie do Porto Cristo – największego chyba portu na wschodnim wybrzeżu Majorki. Zanim jednak tam dotarliśmy około południa zakotwiczyliśmy w zatoce Cala Mondrago, która jest jedną z tych pocztówkowych zatoczek, które można spotkać na broszurach z biur podróży. Tam zeszliśmy na ląd i ruszyliśmy na spacer znakowanymi szlakami, który zamknął się w 6 km dystansu. Dopiero potem ruszyliśmy w dalszą drogę.

Cala Mondrago widziana ze znakowanego szlaku turystycznego

W efekcie w Porto Cristo zameldowaliśmy się około godziny 18. Było zatem dostatecznie wcześnie, aby bezpiecznie zacumować w marinie i ruszyć na miasto. To okazało się całkiem urocze, a największe wrażenie zrobiła na nas restauracja, gdzie zjedliśmy pyszne owoce morza.

W Porto Cristo

Marina w Porto Cristo widziana nocą

26.09.2024 (czwartek)

Ponieważ do południa mogliśmy pozostać w porcie, z rana wybraliśmy się na spacer do położonej niedaleko jaskini Coves del Drac. Miejsce okazało się jednak okrutnie komercyjne – należało kupić bilety, a do środka weszliśmy razem z (na oko) dwusetką innych turystów. Przez co zwiedzanie jaskini raczej do przyjemnych nie należało. Duchota wewnątrz plus choroba lądowa (bo przecież nie morska?) której nabawiliśmy się poprzedniego wieczora sprawiały, że trudno było się skupić na oglądaniu niezwykłych naciekowych formacji.

Jaskinia Coves del Drac

Finałem zwiedzania zaś był koncert niewielkiej orkiestry w ogromnej sali wewnątrz jaskini. Turyści byli zgromadzeni na krzesełkach podczas gdy orkiestra grała z… łodzi, znajdując się na środku podziemnego jeziora. Efekt zaiste piorunujący, choć na pewno byłby lepszy gdyby nie fakt, że na rozpoczęcie koncertu należało poczekać aż cała dwusetka turystów z tej godziny zajmie miejsca siedzące, co zajęło blisko pół godziny…

Majaczące w oddali światła majorkańskich miasteczek o zachodzie słońca. Takich widoków mieliśmy wiele.

Po powrocie do portu zdjęliśmy cumy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem był dotarcie jak najdalej na pólnoc, aby w piątek móc szybko dotrzeć do Port de Pollenca i mieć jeszcze po drodze trochę czasu na zwiedzanie okolicznych zatoczek. Ostatecznie dotarliśmy do wysuniętej chyba najbardziej na wschód zatoczki Cala Agulla, gdzie spędziliśmy noc.

27.09.2024 (piątek)

Na piątek został nam już tylko powrót do Port de Pollenca. Aby tam się dostać, musieliśmy opłynąć półwysep z dominującym na nim szczytem Puig de sa Tudossa (442 m), na którym znajdują się osadzone na wysokich masztach nadajniki. Okolica słynie też z mnogości jaskiń i grot. Niektóre z nich są nawet dostępne dla mniej wprawnych turystów. Prowadzi tutaj też szlak pieszy GR222, z którego można odbić na ścieżkę prowadzącą na wierzchołek la Talaia Freda (562 m), z którego rozpościera się fantastyczny widok na wybrzeże.

Widoczne nadajniki na szczycie Puig de sa Tudossa

My mogliśmy te najwyższe szczyty obserwować z bliska z zatoki Cala Mata. Po wpłynięciu do niej ruszyliśmy SUPami na ląd, ale morze było tutaj dość niespokojne, więc zejście z SUPów i sprowadzenie ich na brzeg było dość karkołomne. Jakby się uprzeć, dałoby się tutaj nawet podejść w kierunku szlaku pieszego, który mógłby wyprowadzić na wspomniane szczyty. Nie mieliśmy jednak aż tyle czasu, więc pozostał nam chill na plaży, po którym wróciliśmy na katamaran. Zanim jednak ruszyliśmy w ostatni odcinek naszej trasy, główny operator drona (i barman w jednej osobie) zarządził sesję filmowo-zdjęciową. Dopiero potem odpaliliśmy silniki i ruszyliśmy w kierunku Port de Pollenca.

Im bliżej Port de Pollenca tym charakter linii brzegowej znów zmieniał się na bardziej skalisty

Po drodze minęliśmy jeszcze półwysep z górującym na nim szczytem Talaia d’Alcúdia, na który prowadzi szlak turystyczny, a na szczycie nawet znajduje się schronisko. Półwysep ten oddziela dwie duże zatoki, więc po jego minięciu wpłynęliśmy do tej u brzegów której majaczyły już w oddali zabudowania Port de Pollenca. Po lewej zaś stronie widzieliśmy miasteczko Alcudia, gdzie, jak się okazało – stacjonowała od kilku dni nasza znajoma 🙂 Niestety nie udało nam się spotkać na kawie – może będzie łatwiej w Polsce, wszak daleko do siebie nie mamy 😉

Do portu dopłynęliśmy przed 18. Zatankowaliśmy katamaran i zdaliśmy go właścicielowi firmy wynajmującej (nota bene, Polakowi). Mogliśmy jednak zostać na katamaranie jeszcze na noc. Miała to zatem być ostatnia noc, podczas której trzeba było podojadać (i w szczególności – podopijać 😉 ) resztki prowiantu.

28.09.2024 (sobota)

Poranek przywitał nas deszczową pogodą. Lekki deszczyk rozpędził się do prawdziwej ulewy, akurat gdy mieliśmy wychodzić z katamaranu w kierunku przystanku autobusowego,  gdzie mieliśmy złapać transport do Palmy. Przeczekaliśmy nieco i w odrobinę mniejszej zlewie ruszyliśmy na autobus.

Po dotarciu do Palmy nie mieliśmy zbyt wiele czasu do odlotu, a zatem od razu udaliśmy się na lotnisko. Nasz samolot do włoskiej Pizy był opóźniony pół godziny, ale nie stanowiło to problemu, ponieważ lot z Pizy do Wrocławia mieliśmy dopiero wieczorem.

Tego obiektu chyba nie trzeba opisywać 😉
A tu wieża widziana od tyłu w porze wieczornej

W Pizie mieliśmy zatem już nieco więcej czasu. Udaliśmy się zatem do centrum zobaczyć słynną krzywą wieżę po czym ruszyliśmy na kolację. Trafiliśmy, za namową taksówkarza, do świetnej restauracji gdzie podano nam naprawdę doskonałą włoską pizzę. Najedzeni i obkupieni pamiątkami ruszyliśmy na lotnisko, skąd odlecieliśmy do Wrocławia, zamykając tym samym tę niesamowitą, tygodniową przygodę na Majorce.