Słowenia 2025

Powszechnie znaną tradycją są nasze sierpniowe wyjazdy na ferraty w alpejskie kraje. Tradycja ta sięga roku 2015 kiedy na długi weekend przy 15 sierpnia wybraliśmy się na Zugspitze drogą normalną. Od tego czasu chyba tylko raz się zdarzyło, że w podobnym okresie nie było nas w Alpach. Tej tradycji mieliśmy uczynić zadość również w tym roku, wybierając się do Słowenii w Alpy Julijskie.

14.08.2025 (czwartek) – Mala Mojstrovka

Naszą bazą wypadową miał być camping Sobec usytuowany w pobliżu malowniczego Jeziora Bled (nad które mieliśmy około półtorej godzinki spacerkiem  z campingu). Zanim jednak się tam zameldowaliśmy w czwartek, z samego rana ruszyliśmy w góry. A wszystko dlatego, że wyjechaliśmy do Słowenii na noc ze środy na czwartek. Dzięki temu byliśmy w pobliżu Kranjskiej Gory o 4 nad ranem w czwartek. Zaparkowałem na niedużym parkingu i złapaliśmy dwie godziny snu po czym ruszyliśmy w kierunku przełęczy Vrsić (1611m npm), gdzie mieliśmy zaparkować auto. Z przełęczy bowiem mieliśmy ruszyć w kierunku Malej Mojstrovki (2333m npm). Miało to dać ok 700m przewyższeń i kilka godzin niewytężającego marszu czyli coś  w sam raz na rozruch po nocy spędzonej w samochodzie 😉

Przełęcz Vratca

Na przełęcz dotarliśmy o godzinie 6 i okazało się, że to był w zasadzie ostatni dobry moment. Po chwili na tamtejszych parkingach nie było już wolnych miejsc. Zjedliśmy śniadanie na jednej z okolicznych ławek i ruszyliśmy pod górę w kierunku przełęczy Vratca (1800m npm). Stamtąd rozpościerał się widok nie tylko na Prisojnik, Małą Mojstrovkę, czy Mangart, ale również na góry po drugiej stronie doliny. A w jej dnie majaczyły też sylwetki skoczni narciarskich w kompleksie Planica, z dominującą Letalnicą (HS 240m), na której co roku kończy się sezon Pucharu Świata w skokach (a w zasadzie lotach) narciarskich.

W drodze na szczyt

Z przełęczy ruszyliśmy wygodną ścieżką w kierunku Malej Mojstrovki, wchodząc do cienia rzucanego przez górski masyw. Niedługo potem doszliśmy do miejsca, z którego startowała ferrata (Hanzova Pot) wyceniana na B/C. Oszpeiliśmy się w potrzebny sprzęt i ruszyliśmy pod górę. Ferrata prowadziła zakosami północnej ściany, co dawało życiodajny cień. Gdy tylko z niego wyszliśmy, słońce odbierało od razu dwa razy więcej energii. Sam ubezpieczony odcinek zajął nam nie więcej niż godzinę. Po drodze jeszcze zgubiłem okulary, ale odnalazł je jeden z turystów którego po drodze wyprzedziłem na trasie (oddał mi je przed szczytem). Trudności na ferracie w zasadzie nie było. Największą był tłum ludzi tam zmierzających, co mogło powodować niebezpieczne sytuacje.

Na szczycie

Na szczycie zameldowaliśmy się około godziny 9.30. Podejście zajęło nam zatem około dwóch godzin. Tam spędziliśmy dwa kwadranse ciesząc oczy widokami na Prisojnik (2547m npm), Mangart (2677m npm), Jalovec (2645m npm) oraz majaczący gdzieś w tle majestatyczny Triglav (2864m npm). Niedługo potem rozpoczęliśmy zejście południowym zboczem, gdzie nie było jednej wydeptanej ścieżki, a wiele wariantów. Wszystkie jednak prowadziły zakosem w kierunku przełęczy Vratca pod Mojstrovko (1941m npm), a stamtąd chwilami ubezpieczonym terenem zeszliśmy do przełęczy Vrsić, meldując się przy aucie około godziny 11.

Widok na parking na przełęczy

Po skończonej akcji ruszyliśmy na camping. Zajęło nam to około godziny. Trafiliśmy na miejsce zatem akurat po 12 gdy miała rozpocząć się doba „hotelowa”. Po zameldowaniu dostaliśmy przydział parceli gdzie rozbiliśmy namioty, a następnie ruszyliśmy do campingowej restauracji na obiad, a potem nad campingową sadzawkę by zamoczyć czerep i schłodzić procesor.

15.08.2025 (piątek) – Prisojnik

Na dzień święta narodowego mieliśmy w planach wejście na Prisojnik ferratą Hanzova Pot wycenioną, podobnie jak jej imienniczka na Mojstrovce – na B/C. Do tego nieubezpieczone odcinki są wyceniane na trasie na Prisojnik na 1+/2- co sugerowało, że mogą być miejsca „ciekawsze”.

Próbujemy zjeść śniadanie…

Szlak startuje niemal z tego samego miejsca, co droga na Mojstrovkę z tą różnicą, że tym razem mieliśmy ruszyć na południe, a nie na północ. Zaparkowaliśmy na niedużym parkingu i walcząc ze schodzącymi z góry krowami, próbowaliśmy zjeść śniadanie, na które najwyraźniej one też miały ochotę. Po śniadaniu ruszyliśmy delikatnie w dół, a nastepnie odnajdując właściwą ścieżkę ruszyliśmy piargami pod górę do miejsca, gdzie miały zaczynać się ubezpieczenia.

Początkowo podchodziliśmy głównie w cieniu

Tabliczka na starcie wprowadziła nas w pewną konsternację – było tam bowiem napisane, że przez cały rok koniecznym wyposażeniem na tej ferracie są raki i czekan (nawet w sierpniu!). Napotkani na starcie ferraty Włosi zapytani czy posiadają taki sprzęt odpowiedzieli przecząco. Zażartowaliśmy zatem, że zapewne spotkamy się wszyscy w miejscu, gdzie tego sprzętu trzeba będzie użyć.

Lodowczyk w drodze na szczyt

Po odnalezieniu miejsca, gdzie zaczynały się ubezpieczenia oszpeiliśmy się i ruszyliśmy pod górę. Ubezpieczony odcinek był bardzo krótki. Po jego pokonaniu poruszaliśmy się nieubezpieczonym terenem, który trawersował ścianę w kierunku południowym. Po około godzinie i dwóch przerwach na picie dotarliśmy do miejsca, gdzie miał być potrzebny zimowy sprzęt. Naszym oczom ukazał się lodowczyk, na którym widniała wydeptana ścieżka. Przejście jej bez raków i czekana było jednak niemożliwe, ponieważ lodowczyk opadał dość stromym gradientem.

Wymyśliliśmy jednak inną drogę –dołem, niejako pod lodowczykiem, gdzie spływała roztapiająca się z niego woda można było zejść do żlebu, gdzie lodowczyk się kończył i skąd widniała dalsza ścieżka. Niestety aby pokonać ten fragment musieliśmy pokonać dwa dwumetrowe skalne progi, a ponieważ nie mieliśmy liny było to nieco kłopotliwe (zwłaszcza, że pokonywaliśmy je w dół, gdzie grawitacja nie pomaga). Prowizoryczna asekuracja zbudowana z posiadanych przez nas taśm okazała się jednak wystarczająca, aby na niej pokonać te progi i ruszyć dalej.

Takie widoki towarzyszyły nam podczas tego dnia

Od tego miejsca poruszaliśmy się w kierunku rozwidlenia szlaku (ok 1800m npm) gdzie mieliśmy podjąć decyzję, czy będziemy atakować szczyt. Zdaliśmy sobie bowiem sprawę, że ferrata ta nie jest typową ferratą, odcinków ubezpieczonych jest niewiele, a sama asekuracja tam gdzie występuje jest iluzoryczna. Po dotarciu do rozwidlenia ruszyliśmy jednak pod górę. Szybko teraz nabieraliśmy wysokości docierając w końcu do podnóża zwężającego się ku górze żlebu wyprowadzającego na przełączkę pod szczytem Hudicev Steber (2237m npm). Podejście żlebem było bardzo nieprzyjemne, bo cały czas coś wyjeżdżało spod nóg, a sama końcówka to było podejście litym skalnym połogim terenem gdzie nie było żadnej asekuracji, a stopnie i chwyty były mocno wątpliwej jakości. Do góry jakoś się szło, ale nawet nie brałem pod uwagę, że możemy schodzić tą samą drogą, gdyby coś poszło nie tak…

Psychiczny trawers który skłonił nas do odwrotu

Pod przełączką zrobiliśmy krótki postój na jedzenie i picie po czym ruszyliśmy w kierunku ubezpieczonego kominka. Po wyjściu z niego znów lina stalowa zniknęła, a my trawersowaliśmy nieprzyjemne zbocze, z którego w każdym momencie coś mogło wyjechać nam spod nóg. A wtedy czekałby lot pewnie z 600-metrową ścianą. Trawers ten przypominał zatem spacer po polu minowym – uda się albo nie. Po przejściu pierwszego fragmentu i wywinięciu się za filar naszym oczom ukazał się dalszy przebieg trasy. Ta wiodła nadal podobnym nieubezpieczonym trawersem na dystansie około 300 metrów. Tu podjęliśmy decyzję, że tego dla naszej psychiki jest za wiele i że zawracamy. Brak asekuracji w postaci stalowej liny na tym odcinku stwarzał dla nas nieakceptowalne ryzyko.

Widoczek podczas wycofu

Niby fajnie, bo każdy wycof to mądry wycof, ale ten oznaczał konieczność powrotu tą samą drogą. Do przełączki było jeszcze w miarę, ale potem zejście z niej litym żlebem bez stopni i chwytów było już mocno psychiczne. Tarcie okazało się jednak zdumiewająco dobre, więc bezpiecznie udało nam się pokonać ten odcinek. Kolejny fragment gdzie ścieżka trawersowała żleb też okazał się dość łaskawy (dobrze, że mieliśmy kijki).

Na zejściu z ferraty

W końcu dotarliśmy do rozwidlenia szlaków, które mijaliśmy w drodze pod górę. Uznaliśmy, że nie chcemy wracać drogą przez lodowczyk i dlatego poszliśmy w przeciwną stronę –w kierunku schroniska Postarski Dom na Vrsiciu (1690m). Początkowo ścieżka ta była zupełnie bezpieczna i wygodna, ale szybko się okazało, że tu też czekają nas nas przygody. Musieliśmy przetrawersować sypki piarg, a zaraz za nim wcale nie było łatwiej. Podążąliśmy sypkim terenem pod górę, gdzie cały czas coś uciekało spod nóg aż dotarliśmy do siodła, w którym nasz szlak łączył się z ferratą Kopicsarjeva Pot. Tutaj udało się znaleźć zasięg więc trochę poczytaliśmy o tej ferracie. Okazało się, że jest ona znacznie trudniejsza niż nasza droga podejściowa, a schodzenie nią to proszenie się o kłopoty.

Już po rozszpejeniu się

Niepyszni zatem podjęliśmy decyzję o odwrocie tą samą drogą. Najpierw do rozwidlenia szlaków, a potem w kierunku lodowczyka. Zejście początkowo było paskudne, bo cały czas coś wyjeżdżało spod butów mimo używania kijków. Teren się nieco „ułatwił” po dotarciu do rozwidlenia szlaków. Lina stalowa pojawiała się sporadycznie, ale spokojnie i metodycznie krok po kroku schodziliśmy coraz niżej. Pokonanie lodowczyka też okazało się znacznie łatwiejsze pod górę niż z górki. Na pewno nabraliśmy tam przyspieszenia widząc przelatujący ze świstem głaz wielkości telewizora nieopodal jednego z uczestników naszej wyprawy…

Wreszcie solidnie zmęczeni, również od słońca, które od południa już nas nie oszczędzało, dotarliśmy do startu ferraty. Teraz mogliśmy się bezpiecznie rozszpeić i spokojnie zejść do auta.

Mimo wycofu cała trasa zajęla nam równe 10h. Nabraliśmy tego dnia bardzo dużo pokory i szacunku dla Alp Julijskich. Teraz już wiemy, zę górskie ferraty tutaj to nie są żarty, a wyceny bywają mocno zaniżone. Do tego iluzoryczna asekuracja lub jej zupełny brak w newralgicznych miejscach potrafią zmienić fajną przygodę w walkę o życie…

16.08.2025 (sobota) – Jezero Bohinjsko

Na „dzień restowy” po górskiej wyrypie mieliśmy zaplanowaną „lekką” przejażdżkę rowerową nad Jezero Bohinjsko – podobno znacznie bardziej malownicze niż Bled. Na tę wycieczkę ruszyliśmy na rowerach elektrycznych. W planach mieliśmy do przejechania ok 70km i ok 1100m przewyższeń. Wybraliśmy bowiem trochę bardziej urozmaicony wariant tak, aby zbudować pętlę i nie wracać tą samą drogą.

W drodze nad Jezero Bohinjsko

Wyruszyliśmy o 10 z campingu i udaliśmy się w kierunku Bledu, ale nie wjeżdżaliśmy do miasta ani nad jezioro tylko odbiliśmy w prawo w kierunku miejscowości Spodnje Gorje by stamtąd przez niewielkie miasteczka Grabce i Krnica wjechać na drogę, która miała nas poprowadzić przez okoliczne góry. Musieliśmy teraz wdrapać się na szerokie siodło na wysokości ok 1200m npm, co dawało ponad 800m przewyższeń z samego campingu. Po drodze mijaliśmy wielu rowerzystów co pokazywało tylko, jak popularna jest ta trasa wśród słoweńskich cyklistów.

Nad jeziorem

Po dotarciu do niewielkiej osady Mrzli Studenec na dużym skrzyżowaniu odbiliśmy w lewo i mieliśmy rozpocząć już zjazd w kierunku Jeziora Bohinjsko mając w nogach już blisko 900m przewyższeń. Zjazd prowadził serpentynami przez miejscowości Gorjuse oraz Jereka. W tej drugiej zrobiliśmy sobie krótki postój bo zjazd w zasadzie tu się kończył i teraz już do samej Starej Fuziny (miejscowości nad jeziorem) mieliśmy raptem 7km płaskiego dystansu. Minęliśmy jeszcze dwie miejscowości: Bohinjską Cesnijcę oraz Strednią vas v Bohinju by trafić do Starej Fuziny i do niewielkiej osady nad brzegiem jeziora (Ribcev Laz).

Tu znaleźliśmy nieokupowany przez nikogo metr kwadratowy plaży (nie było to łatwe) i zażyliśmy kąpieli w jeziorze, które oferuje relatywnie ciepłą i krystalicznie czystą wodę oraz oszałamiające widoki na okoliczne pasma i szczyty z dominującym nad okolicą Triglavem. Niestety rzut oka na niebo zasugerował raczej krótką kąpiel i rychły odwrót. A gdy pojawiły się też efekty dźwiękowe stało się jasne, że trzeba się zbierać. Mieliśmy bowiem w drodze powrotnej do pokonania blisko 30km. I chociaż większość miała być w dół lub po płaskim to jednak dystans robił swoje.

Ruszyliśmy wyasfaltowaną ścieżką rowerową w kierunku Bohinjskiej Bystricy. Nawet jednak tam nie udało nam się dojechać, bo już po drodze złapała nas burza i potężna ulewa. Udało nam się jednak skryć pod wiatą gdzie jeden z mieszkańców trzymał samochód. Przeczekaliśmy tam największe oberwanie chmury i ruszyliśmy w dalszą drogę. Czas nas trochę naglił bo rowery mieliśmy oddać do 16, a na zegarze była już 15.

Tą drogą rowerową dojechaliśmy do miejscowości Bitnje, gdzie nasza kameralna droga rowerowa łączyła się z główną drogą tranzytową prowadzącą w kierunku Bledu. Musieliśmy zatem teraz pedałować drogą asfaltową gdzie ruch samochodowy był dość spory (natężenie jak na naszych drogach krajowych i wojewódzkich). Na szczęście już nie padało choć wilgotność powietrza była niemal stuprocentowa. Dobrze jednak, że po deszczu zrobiło się chłodniej.

Wzdłuż tej drogi prowadziła też linia kolejowa, ale przez cały czas gdy nią jechaliśmy, nie napotkaliśmy ani jednego pociągu. Prowadząc nasze elektryczne rumaki dojechaliśmy w końcu do niewielkiego rozwidlenia pod stacją kolejową w Bohinjskiej Beli, gdzie odbiliśmy w lewo uciekając z tej głównej drogi. Teraz teren miał się nieco pofałdować. Czekało nas kilka krótkich ale stromych podjazdów i szybkich zjazdów. Takim urozmaiconym terenem dotarliśmy do Bledu, gdzie manewrując między samochodami z wolna poruszającymi się w korku dojechaliśmy do wylotu z miasta w kierunku naszego campingu. Tu już na szczęście droga rowerowa była odsunięta od głównej szosy dlatego ruch samochodowy tutaj nie przeszkadzał ani nie stwarzał dla nas zagrożenia (ani my dla niego), więc bezpiecznie wróciliśmy na camping. Ostatecznie licznik zatrzymał się na 73km i 1130m przewyższeń, co nawet mimo posiadania rowerów elektrycznych dało nam trochę w kość.

17.08.2025 (niedziela) – Bled

Na kolejny „dzień restowy po dniu restowym” mieliśmy zaplanowany spacer pieszy do Bledu. Początkowo myśleliśmy, żeby pojechać tam autobusem, ale to oznaczało konieczność zrobienia sobie 3km spaceru do miejscowości Lesce by tam złapać autobus podczas gdy do Bledu mieliśmy… 4km spacer. Ruszyliśmy zatem pieszo przekraczając rzekę z tyłu za campingiem i ruszając w kierunku niewielkiej wsi Koritno.

Widok na Karawanki. Najwyższy na zdjęciu to Stoch

Po dotarciu do niej znaleźliśmy ciekawy punkt widokowy z panoramą na Karawanki i górujący nad nimi Stoch (niem. Hochstuhl, 2237m npm) – najwyższy szczyt tego pasma leżący idealnie na granicy słoweńsko-austriackiej. Stamtąd bocznymi, choć asfaltowymi drogami, dotarliśmy do Bledu i skierowaliśmy się w stronę wzgórza Straża (646m npm).  Początkowo chcieliśmy na niego wjechać kolejką, ale ceny biletów i „kolejka do kolejki” trochę zniechęcały. Zwłaszcza, że podejście też nie było jakieś ekstremalne. To ledwie kilometr dystansu i 130m przewyższeń. Ruszyliśmy zatem pieszo, obserwując zjeżdżające z góry po specjalnie przygotowanym torze saneczki z turystami. My jednak zamiast na saneczki ruszyliśmy na okoliczne punkty widokowe, skąd rozpościerały się fantastyczne widoki na Bled, Karawanki i samo Jezioro Bled z charakterystyczną wysepką na jego środku, gdzie znajduje się kościół Wniebowzięcia NMP.

Punkt widokowy Koritno

Stamtąd ruszyliśmy w kierunku plaży nad Bledem gdzie chcieliśmy się zwodować. Spora część plaży ma jednak komercyjny charakter, gdzie aby wejść trzeba zapłacić. Jak wiadomo, płacenie za takie atrakcje nie leży w naturze Polaka dlatego szukaliśmy darmowego skrawka ziemi nad jeziorem. Udało się znaleźć taką publiczną, darmową plażę 3km dalej, co oznaczało dla nas konkretny spacer. Tam rozłożyliśmy się na kocu i zanotowaliśmy pełne zanurzenie.

Widoczek ze wzgórza Straża

Jednak i tu nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo znów podobnie jak dzień wcześniej, na niebie pojawiły się ciemne chmury i zanosiło się na deszcz. Zebraliśmy zatem rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną, w której jednak chcieliśmy jeszcze zjeść jakiś obiad. Trafiło na okoliczne (całkiem spoko) burgery i dopiero posileni ruszyliśmy w kierunku campingu.

A tu rzut oka na jezioro z tego samego wzgórza. Na pierwszym planie kolejka na szczyt.

Mieliśmy do pokonania około 4km więc należało się spodziewać, że zajmie nam to około godziny. Widzieliśmy jednak w miarę zbliżania się do campingu jak ołowiane, ciężkie chmury zasnuwają niebo. Stało się jasne, że niedługo z nich coś się wyleje. Nawet po drodze zaczynało już kropić, ale jakimś boskim zrządzeniem losu udało nam się w miarę suchą nitką dojść na camping. Dopiero gdy dotarliśmy na swoją parcelę i schowaliśmy się pod tarpem, to się rozlało na amen. Mogliśmy jednak przez sobą przyznać, że mieliśmy furę szczęścia zdążając przed ulewą.

Jezioro i wysepka w centralnej jego części z dominującym na niej kościołem

18.08.2025 (poniedziałek) – via ferraty Dobrsnik i Hvadnik

Nowy tydzień chcieliśmy zacząć od wizyty na pobliskich via ferratach, po których oczekiwaliśmy, że jednak będą trochę lepiej ubezpieczone niż ta górska na Prisojnik. Naszym pierwszym celem była ferrata Dobrsnik (B/C, 1-) na którą mieliśmy dosłownie 15 minut autem. Startowała ona z niewielkiej wioski Trusica przyklejonej do miasteczka Jesenice, które stanowi główny ośrodek miejski w okolicy (coś jakby stolicę powiatu).

Startujemy na ferratę

Bez problemu odnaleźliśmy parking oraz ścieżkę podejściową pod ferratę i po około 20 minutach byliśmy już przy tablicy informującej o starcie ferraty i pierwszych stalówkach. Oszpeiliśmy się tutaj i ruszyliśmy przed siebie. Ferrata prowadziła wąwozem i była reklamowana jako niezwykle efektowna podczas pokonywania której można zaobserwować aż 27 wodospadów. Dzień na obserwowanie kaskad po wczorajszych opadach był dobry. Wody nie brakowało, więc faktycznie wraz ze zdobywaniem wysokości mogliśmy obserwować kolejne niewielkie wodospady. Ferrata po drodze kluczyła też przekraczając a to w lewo a to w prawo biegnący środkiem potok.

Ferrata biegłą wzdłuż wodospadu

Za plecami zaś zostawialiśmy fantastyczny widok na Alpy Julijskie. A pod stopami mieliśmy transgraniczny tunel kolejowy prowadzący z Jesenic do austriackiego Rosenbach. Ferrata choć ciekawa była jednak dość krótka i szybko dotarliśmy do jej końca. Na rozwidleniu szlaków skręciliśmy w prawo i ruszyliśmy w drogę zejściową by po niespełna pół godzinie być znów przy aucie.

Słońce oświetlające skały wąwozu, którym biegła ferrata

Ponieważ poszło nam szybko i sprawnie wybraliśmy sobie kolejną ferratę. Tym razem naszym celem była ferrata Alzajeva Pot (C) usytuowana w miejscowości Mojstrana (skąd startuje też droga dojazdowa do schroniska Alzajev Dom pod Triglavem – tego samego, spod którego startowaliśmy na Triglav 9 lat temu ).

Mostek linowy otwierający drugą ferratę

Po dotarciu do parkingu w Mojstranie, gdzie mieliśmy zostawić auto okazało się jednak, że parking jest pełny i w zasadzie w całej miejscowości nie ma gdzie zostawić auta. Zmieniliśmy zatem plany i ruszyliśmy do sąsiedniej miejscowości Gozd Martujek, skąd wyruszyliśmy na ferratę Hvadnik (C, 1-).

Charakter tej ferraty był zbliżony do poprzedniej

Miała ona podobną charakterystykę do ferraty Dobrsnik – również prowadziła stromym wąwozem z którego licznymi kaskadami spływał potok. Ta jednak miała być nieco trudniejsza i bardziej urozmaicona. Między innymi za sprawą licznych mostków linowych, które na niej mieliśmy spotkać.

Wyślizgany trawersik

Niestety okazała się również bardziej popularna, co oznaczała, że w przeciwieństwie do poprzedniej – na tej nie byliśmy sami. Wyprzedziliśmy przed startem jeszcze dużą grupę, którą chyba udała się tutaj na ferratowe szkolenie. Ruszyliśmy w górę i szybko dotarliśmy do pierwszego mostu linowego. Po jego przekroczeniu czekał na nas dość wyślizgany trawers (ubezpieczony jednak klamrami  oraz na całości stalówką), który z kolei prowadził do miejsca, gdzie należało wykonać dość spory krok by przekroczyć płynący poniżej potok. A ten płynął z taką energią i hałasem, że ledwo mogliśmy się nawzajem słyszeć.

Koziołek witający na szczycie ferraty 🙂 W tle widok na Alpy Julijskie

Przed nami szła grupa z dziećmi, więc często się zatrzymywaliśmy i dawaliśmy im czas na przejście kolejnych trudniejszych fragmentów. Mieliśmy do pokonania jeszcze dwa mostki linowe, po przejściu których ferrata skręcała mocno w lewo i niedługo potem się kończyła przy efektownym punkcie widokowym. A 2 minuty dalej od tego miejsca znajdował się bar, gdzie można było podziwiać spektakularny widok z kuflem czegoś zimnego – iście boskie miejsce. Mieliśmy stąd chyba jedną z lepszych górskich panoram, jakie kiedykolwiek obserwowałem w życiu z widokiem na Alpy Julijskie.

Panorama na Alpy Julijskie ze szczytu

Odpoczęliśmy tam nieco i ruszyliśmy w dół. Nieco przypadkiem dotarliśmy do miejsca, z którego startuje też ferrata Jerm’n wyceniana na D/E. Według opisów jeśli ktoś pokona pierwszy fragment, wyceniony właśnie na D/E to może śmiało wbijać się w ścianę. Ferrata bowiem jest krótka, ale cały czas trzyma podobne trudności (jest mocno spionowana i siłowa). Po tym pierwszym fragmencie jest też możliwość odwrotu wygodną ścieżką zejściową. Nam udało się ten pierwszy fragment pokonać, ale widok na ścianę trochę na onieśmielił plus wzięliśmy poprawkę na to, że cała sekwencja siłowych ruchów jest do pokonania w pełnym słońcu, które już teraz wysysało z nas siły. Dlatego odpuściliśmy. Zeszliśmy na dół i pojechaliśmy na obiad a  potem na camping bo tam czekać na nas miała nasza ulubiona sadzawka 😉

I podobny widoczek z parkingu pod sklepem 🙂

19.08.2025 (wtorek) – Karawanki rowerowo

Po ferratach początkowo planowaliśmy na wtorek trekking w okolicach Planicy, ale obudziłem się z dość uciążliwymi odciskami na palcach u stóp co niemal z automatu wykluczyło mnie z trekkingu. Zaproponowałem zatem wycieczkę rowerową w pasmo Karawanków, gdzie mieliśmy dosłownie rzut kamieniem.

Wynajęliśmy zatem rowery elektryczne w tej samej wypożyczalni na campingu co trzy dni temu i ruszyliśmy w góry. Wyjechaliśmy w kierunku Bledu, ale nie wjeżdżaliśmy do miasta tylko na rondzie odbiliśmy w prawo w kierunku Dinoparku aż dojechaliśmy do pola golfowego. Stróż przy wjeździe trochę kręcił nosem, ale ostatecznie nas puścił, a my przejechaliśmy przez pole i ruszyliśmy polnymi drogami w kierunku miasteczka Zirovnica. W połowie drogi wjechaliśmy na fajny szuter który prowadził równolegle z torami. Stąd też mieliśmy fajny widok z lewej strony na Alpy Julijskie, a z prawej na Karawanki.

Zavrsnisko Jezero

Tą drogą dojechaliśmy do miasteczka Moste, gdzie miał zacząć się podjazd pod schronisko Valvasorjev Dom pod Stolom. Czekał nas teraz podjazd o przewyższeniu ponad 700m, ale elektryczny napęd sprawiał, że nie czuliśmy trudów tej drogi. Asfaltem dojechaliśmy do jeziorka Zavrsnisko Jezero, w którego tafli malowniczo odbijały się okoliczne górskie szczyty. Tutaj zrobiliśmy krótką przerwę i ruszyliśmy pod górę.

Schronisko Valsasorjev Dom pod Stochem

Do schroniska początkowo prowadziła droga asfaltowa, która jednak wraz z nabieraniem wysokości traciła swój asfaltowy charakter i przeradzała się w szuter. Ale był to szuter dość szeroki i wygodny więc podjeżdżało się całkiem przyjemnie, zwłaszcza że dysponowaliśmy elektrycznym wsparciem. W efekcie pod schronisko podjechaliśmy w nieco ponad 20 minut, a tam zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie i wyrównanie elektrolitów.

I widok na Alpy Julijskie

Następnie ruszyliśmy w lewo zamiast w prawo… Ale ponieważ prowadziła tędy fajna droga to uznaliśmy, że możemy spróbować zobaczyć, co nas tutaj spotka. Mapy mówiły, że powinniśmy tędy drogą rowerową (o nieco bardziej górskim charakterze) dojechać aż do schroniska Dom Pristava v Javorniškem Rovtu, które jest położone na wysokości około 800m npm. Stamtąd zaś mieliśmy już asfaltem zjechać do Slovenskiego Javornika, skąd już znaną nam drogą moglibyśmy wrócić na camping.

Tyle tylko, że po pokonaniu ok 3km szeroka szutrowa droga nagle… zniknęła. Zupełnie niespodziewanie gdzieś w zaroślach i między drzewami. Nie było opcji, żeby tędy przejechać. Rzut oka na mapę uświadomił nam że powinniśmy byli odbić w lewo 200m wcześniej, ale po dojechaniu na to miejsce które mapa wskazywała jako rozjazd… żadnego rozjazdu nie znaleźliśmy. Niepyszni zatem wróciliśmy tą samą drogą pod schronisko. Następnie rozważaliśmy zjazd inną drogą niż ta, którą podjeżdżaliśmy, ale droga zjazdowa wyglądała dość jadowicie, a ponieważ nie mieliśmy zaufania do elektryków, którymi się poruszaliśmy, uznaliśmy, że wrócimy tą samą drogą aż pod jeziorko, nad którym robiliśmy postój.

Sveta Katarina – punkt widokowo-gastronomiczny 😉

Po powrocie do tego miejsca i krótkim odpoczynku (zjazd bowiem zmęczył bardziej niż podjazd) uznaliśmy, że możemy pojechać rowerami do Bledu i następnie objechać nimi całe jezioro. Żeby jednak nie było za łatwo 😉 wymyśliłem jeszcze podjazd na jeden punkt widokowy – Sveta Katarina. To wzgórze usytuowane nad Jeziorem Bled na wysokości ok 650m npm, skąd rozpościera się widok na miasteczko.

Nad Jeziorem Bled

Dojazd tam okazał się dość emocjonujący, a nachylenie terenu dochodzące do 25-30% i osypujące się luźne kamienie spod kół stanowiły już poważniejsze wyzwanie dla naszych elektrycznych rumaków. Po dotarciu na miejsce okazało się, że to bardzo popularne miejsce wypoczynku dla turystów jak i lokalsów, z pełną bazą gastronomiczną. Udało się zatem coś tutaj zjeść jak i wyrównać elektrolity po czym rozpoczęliśmy zjazd do Bledu. A ten początkowo był bardzo stromy aż zjechaliśmy do miejscowości Zasip, skąd już wygodnym asfaltem w kilka minut dojechaliśmy do Bledu i ruszyliśmy na objazd jeziora.

Wysepka na Bledzie z dominującym na niej kościołem

To nie było łatwe zadanie, ponieważ droga okalająca jezioro była pełna turystów oraz rowerzystów, pomiędzy którymi należało sprawnie manewrować. W ¾ objazdu jeziora zatrzymaliśmy się na obiad w jednej z tutejszych restauracji, a następnie ruszyliśmy w kierunku campingu, na który dotarliśmy po niespełna pół godzinie. Cała nasza trasa zamknęła się w niespełna 52km i 1300m przewyższeń, co jak na elektryki stanowi już fajną i chwilami dość wymagającą fizycznie wycieczkę.

20.08.2025 (środa) – Jaskinia Postojna

Ponieważ w środę miało cały dzień padać musieliśmy sobie znaleźć aktywność, w której deszcz nie przeszkadza. Stanęło na odwiedzinach Jaskini Postojnej – jednej z największych jaskiń w Europie udostępnionej turystom do zwiedzania. Wykupiliśmy pełny pakiet biletu wychodząc z założenia że to pewnie pierwsza i ostatnia wizyta w tym miejscu.

Dojazd tam zajął nam około godziny, mimo że mieliśmy do przejechania prawie pół kraju 😉 Na miejscu pogoda faktycznie zaczynała się psuć. Nasz bilet zakładał wejście do jaskini na 13, a że była dopiero 10, więc zaczęliśmy od zwiedzania wystawy poświęconej procesom krasowym, które tę jaskinię ukształtowały. Wystawa ta zajęła nam nieco ponad godzinę. Mieliśmy zatem wciąż czas na odwiedzenie vivarium, czyli miejsca, gdzie zgromadzono organizmy żyjące w jaskini – najczęściej są to niewielkie „robaczki”, których rozmiar nie przekracza kilku centymetrów, z głównym mieszkańcem jaskini – odmieńcem jaskiniowym.

Jaskinia Postojna

Po obejrzeniu vivarium mieliśmy jeszcze chwilę na kawę i ciastko w jednej z tutejszych kawiarni, a po deserze ustawiliśmy się grzecznie w kolejce do wejścia. Samo rozpoczęcie zwiedzania jest dość efektowne –zaczyna się bowiem od przejazdu podziemną, jaskiniową kolejką. Przejazd ten zajmuje około kwadransa i w czasie jego trwania lepiej nie wstawać z siedzenia, bo można ulec dekapitacji przez zwisające tu i ówdzie skały 😉

Jaskinia Postojna

Po przejażdżce poruszaliśmy się wyznaczoną trasą zwiedzania, a otrzymane na wejściu przewodniki audio na poszczególnych stacjach opowiadały ciekawostki związane z konkretnym miejscem. Zwiedzanie jaskini w takiej formie zajęło ok 1,5h po czym również wagonikiem wywieziono nas  z powrotem na powierzchnię.

Jaskinia Postojna

Szczęśliwie się rozpogodziło, więc mogliśmy w lepszej pogodzie udać się na zwiedzanie ostatniego elementu, który obejmował nasz bilet, czyli zamku Predjama położonego ok 8 km od jaskini. Do zamku zawozi dedykowany autobus i podróż trwa ok 15-20 minut bo droga jest wąska i kręta. Zamek ten moim zdaniem z zewnątrz prezentuje się znacznie bardziej okazale niż od wewnątrz. Jest on bowiem „wciśnięty” w wapienną skałę. Niektóre jego komnaty są naturalnie zamknięte wapiennymi grotami. Samo zwiedzanie zamku nie trwa długo. Najbardziej jednak przeszkadzają wszechobecne tłumy. W zamku nie ma bowiem kolei zwiedzania, więc każdy zwiedza poszczególne komnaty i miejsca jak mu się podoba, co prowadzi do tłoku i chaosu. Dlatego też nie spędziliśmy w tym zamku zbyt dużo czasu. Po zwiedzaniu zaś udaliśmy się na obiad do tutejszej restauracji i wróciliśmy tym samym autobusem na parking pod jaskinią, gdzie przesiedliśmy się do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Zamek Predjama

Ponieważ jednak mieliśmy jeszcze trochę czasu, uznaliśmy, że być na wczasach i nie wykąpać się w morzu to się nie godzi i… pojechaliśmy nad Adriatyk. Czekało nas ok 1h15m jazdy w rejon Triestu gdzie znaleźliśmy wcześniej (z pomocą sztucznej inteligencji) fajną, wyjątkowo mało kamienistą, plażę. Niebo jednak było ołowiane i było pewne, że niedługo z tych chmur zacznie padać, więc znów jak na całym tym wyjeździe, musieliśmy przeprowadzić szybki i sprawny desant do wody 😉 Woda w morzu okazała się cieplejsza nawet od tej którą mieliśmy u nas na campingu w sadzawce 😉 Po błyskawicznej kąpieli spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w drogę powrotną, która miała nam zająć 2h. Tyle zajmuje przejechanie całej Słowenii od granicy z Włochami do granicy z Austrią 😉

Adriatyk w okolicach Triestu

Środa była de facto ostatnim dniem naszego pobytu w Słowenii. Choć początkowo planowaliśmy zostać tam do piątku, to prognozy na czwartek były bardzo ponure, a siedzieć na campie w deszczu to żadna frajda, zatem w czwartek rano wyruszyliśmy w drogę powrotną do Polski, by zameldować się w naszych domach około 18.